Miasto pełne spódniczek pozwalających pośladkom podglądać świat, opalonych ud, choć lato stawia dopiero pierwsze kroki. Piękno miesza się z potem, a ptaki piją wprost z Rzeki, nie przejmując się, że nieczysta. Jak się zdaje, część pań bezgłośnie skarży się na nadmiar bielizny, a kosiarze trawników koszą je wraz z drewnianymi płotkami. Podziwiam dom, na którego dachu rosną trzy sosny i nie są to odmiany karłowate. Kwitnące katalpy tworzą iluzję kasztanowców, a przecież na nich zostały już tylko te owoce, które drzewa dadzą radę wykarmić. Na sumakach pojawia się czerwień, a ta od lat kojarzy mi się z kwiatem celozji.
Jeśli pani jadąca naprzeciw miała wnętrze adekwatne do zewnętrza, to musiała być bardzo. I nieistotnym jest co, bo to sprawa jej i jej bliskich. Dojrzała żółć wrotyczy pozwala domyślać się ich aromatu, choć szyba tramwaju nie potrafi przepuszczać zapachów. Glediczie straszą wielopoziomowymi cierniami, a pani o achillesach ogryzionych niewygodnymi butami rozgląda się nieco zdezorientowana, gdzie jej wysiąść przyszło. Trzmiel w futrzastych portkach ssie ostatnią, fioletową kiść robinii. Kolarka powozi w stroju tak obcisłym, że gdyby miała pieprzyk na rufie, zlokalizowałbym go bezbłędnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz