środa, 6 maja 2020

Nadzieje cichsze od szeptu.


Noc przegryzła się przez chmury i spadła na miasto ciężko, jak mokra szmata. Zdusiła krzyk zdumienia i stała się oczywistością, rzeczywistością leżącą na mieście od zawsze. I leżała na tych wszystkich budynkach, skwerach, tramwajach i nasturcjach rosnących nieśmiało na szczerbatych parapetach. W strudze nocy stałem i ja, lecz ja dla odmiany, zamiast stawać się rzeczywistością, stawałem się fatamorganą. Noc nie poświęciła mi nawet ułamka tego, co kosztowało ją, by spaść sponad chmur jak głodny kruk na gniazdo i zawładnąć nim bezapelacyjnie. Mnie objęła mimochodem, od niechcenia, a może wręcz nie zauważyła, gdy przewaliła się ciężko przez trakcję elektryczną, przejścia dla pieszych i wiadukty. Latarnie jak guziki munduru migotały długim szeregiem kołysanym do snu przez wiatr.

Woda małpowała taniec świateł spotwarzając obraz w imaginację, na jaką nabrać się miały muchy spragnione wody połyskującej złotymi refleksami. Stałem, bojąc się, że dowolny ruch przesunie mnie w niebyt. I tak już zdawałem się być pniem jednego z licznych klonów uparcie sterczących pomiędzy parkową aleją, a miejską fosą, która nikogo przed niczym już nie chroni. W noc ubrany mogłem trwać tam, gdzie mnie dopadła, albo dać się jej uwieść i oddać całkiem. Z rozumem, bądź bez. Noc nie jest wybredna i każdego przyjmie do siebie. Nie wypomni garbu, krótszej nogi, czy szramy na policzku. W taką noc, która ledwie z nieba spadła, odrobinę tylko spocona potyczką z chmurami trudno być drobiazgowym. Wszystko wypełnia się stężałą szarością nasiąkającą do czerni doskonałej. Żadna gwiazda nie śmie zakłócić milczenia, żaden księżyc z podkulonym ogonem nie przemknie nad lasem anten sterczących z dachowych czupryn, pełnych czarnych myśli i płochości ukrytej poniżej.

Gdzieś tam, przede mną rosło drzewo. Twoje. To, które mogło być ważniejsze, niż otoczenie, w jakim żyć mu przyszło. Samochody, jak mrówki przemknęły galopem po granitowych kostkach łomocząc podobnie do uczniów zbiegających schodami na długą przerwę. Potem? Potem był już spokój, i cisza, i noc, i ja byłem stojący, żeby istnieć w tym samym miejscu, w którym stałem, gdy światem władał dzień. Może to mój czujny, zdyscyplinowany bezruch sprawił, że noc mnie nie zauważyła i pozwoliła pozostać, abym mógł śmiać się z gry, jaką prowadziła fosa, w złośliwych, krzywych zwierciadłach topiąc powagę ulicznych świateł.

Stałem nie z braku lepszych, ale jakichkolwiek pomysłów. Udawałem, że myślę, że ogarnęła mnie zaduma warta tej nocy. Milczałem, aby się nie wydało. Żeby ta moja, prozaiczna bezmyślność, tak chytrze ukryta nie trafiła na kpinę budzącego się, bądź zasypiającego świata. Trudno nawet powiedzieć, że czekałem, bo czeka się na coś – czekanie implikuje cel, a ja tylko trwałem. Aż trwałem i nie dałem się porwać nocy w nicość. Trwałem przy twoim drzewie, do chwili, gdy zrozumiałem, że kiedyś nadejdziesz. Bo nie boisz się nocy, ani nicości, więc nadejdziesz i uśmiechając się do twojego drzewa znajdziesz mnie i nadasz mi znaczenie. Mojemu tam staniu…

8 komentarzy:

  1. Trwać bez ruchu i bez znaczenia to trudna sztuka...

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie. Jest pewność i zrozumienie :)
    Spokój, cisza i noc. Jest moc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to fajnie, że jest fajnie i jest moc.

      Usuń
    2. unikam - ilekroć się da, to unikam. wolę, żeby czytający dopowiedział sobie wszystko, czego mu zabrakło, zamiast decydować za kogoś. uwielbiam otwarte kompozycje, które dają szanse wyobraźni na pracę twórczą - Ty masz bardzo zobowiązujący nick - znajdź własny ciąg dalszy, pozwól popłynąć myślom dalej niż słowa.

      Usuń
    3. Właśnie o tym myślałam i cieszę się, że to trwa.

      Usuń
    4. noooo.... jestem dość konserwatywny - znaczy - stary.

      Usuń