poniedziałek, 19 lipca 2021

Bez prasówki wreszcie.

 

Pan z wiaderkiem zdążył już wypocić na koszulce całkiem zgrabny żabocik, a pani w żałobie dopiero ruszyła dostojnym kłusem, żeby i jej między piersiami popłynęła strużka potu, która ma jakiś tajemniczy związek z wytapianiem tłuszczyku, nadającego ludziom kształt przyjemnie obfity, obły i sugerujący długotrwały dostatek. Trzmiele beztrosko zapylały fioletową łąkę, pełną koniczyny, wyki ptasiej i ostów, ignorując niedojrzałe mirabelki, czy jeżyny. Okulały pies ciągnął się za swoim panem kolebiąc bioderkami, niczym stary bosman wracający po upojnej nocy z tawerny na macierzystą jednostkę. W gęstych, łaskawie cienistych koronach drzew kłóciły się sroki, rechocząc obrzydliwie. Mijam dęby zasiedziałe na skraju kocich łbów od tak dawna, że aby je objąć, musiałbym rozmnożyć się do trójcy (niekoniecznie świętej). Jedyne dwa samochody słyszalne z daleka musiały oczywiście nadjechać wtedy, kiedy chciałem zmienić chodnik na równoległy, pozostając w zgodzie z prawami Murphy’ego, że jeśli cokolwiek może pójść źle – na pewno źle pójdzie. Podnoszę szyszkę, z nadzieją, że nie była przedmiotem zainteresowania psich zastępów. Ma przyjemnie zamszową barwę – widać, że ledwie spadła, chociaż nie dostrzegam obok żadnej sosny. Nie spadła z jesionu przecież? Bóg by na to nie pozwolił!

2 komentarze:

  1. Dla mnie genialny tekst/opowieść. Bóg przenosi skały więc z szyszkami też sobie poradzi (jak widać). No i ta pani co ruszyła kłusem... - jak malowana! I wszystkie inne taneczne słowa układają się pięknie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cieszę się, że znalazłaś coś do czytania.

      Usuń