środa, 9 lutego 2022

Księżycowe miasto cz.2

 


        Tydzień. Musiałem czekać cały tydzień. W obliczu emocji, sen kompletnie mnie zaniedbał. Oglądałem księgę bez końca, w grafikach rozpoznając detale mojego miasta. Mniej piękne, nadgryzione zębem czasu, ale wciąż obecne. Snułem się po nocach, za dnia resztkami rozsądku trzymając się antykwariatu. Zaczynałem rozpoznawać miejsca, w jakich można było przekroczyć niewidzialną granicę.

 

        - To aż tak proste? – zastanawiałem się – Wystarczyło z obrazków księgi odnaleźć punkty wskazane przez malarza delikatnym promieniem gasnącego księżyca i już? Bez żadnych rytuałów, magii, zaklęć, czy wtajemniczeń?

 

        Bałem się zostawiać księgę w domu, a trzymanie jej w antykwariacie wydawało się równie lekkomyślne, więc chodziłem z nią wszędzie, nawet po drobne zakupy spożywcze. Kupiłem kolorową kredę i kiedy nikt nie widział, ukradkiem zostawiałem maluteńkie znaczki na ścianach kamienic, które podejrzewałem, że stanowią drzwi do tajemnicy. Drobny zygzak, udający dziecięcą zabawę miał mi ułatwić znalezienie ścieżki pośród nowiu. Bo, że tam pójdę, byłem pewien.

 

        Wreszcie księżyc skarlał wystarczająco, a niebo przychylnie uwolniło się od chmur. Włożyłem miękkie buty, w torbę spakowałem na wszelki wypadek parę drobiazgów. Nigdy nie wiadomo, co zastane po drugiej stronie. Zamierzałem zrobić rekonesans i wrócić o brzasku, ale strzeżonego Bóg strzeże i butelka kawy, czy latarka nie zaszkodzi wyprawie w nieznane. Przecież spieszyć się nigdzie nie musiałem.

 

        Koty, jak każdej nocy zapinały ogony w znaki zapytania, kiedy się mijaliśmy, leniwie kołysząc się na nogach. Szedłem zdecydowany przekroczyć granicę. Minąłem jeden i drugi punkt, który zdążyłem wcześniej rozpoznać. Chciałem wejść moim ulubionym przejściem. Wąskim zaułkiem, okolonym kościelną ścianą i ceglanym murem ogrodu, w którym za ogrodzeniem z kutych żelaznych prętów pysznił się bukszpanowy labirynt żywopłotu.

 

        Gdy byłem młodszy, siadywałem na skraju tego labiryntu i patrzyłem, jak dzieci bawią się w berka, czy chowanego, biegając beztrosko i ukrywając się za pomnikiem jakiejś muzy, czy bogini z zapomnianej mitologii. Dzisiejszej nocy zamierzałem pokonać dystans w nieznane, stając u wrót skromniejszych od innych, wciśniętych pomiędzy dwa małe okienka z firankami i pelargoniami nudzącymi się w skrzynkach. Noc mijała niespiesznie, więc siedziałem cicho na skraju ławeczki i czekałem cierpliwie, aż promień księżyca ociepli ciemną dębinę wskazówką. Niewiele brakowało, żebym zasnął. Szczęściem noc nie była kompletnie cicha. Gdzieś daleko zabłąkał się dzwonek nocnego tramwaju, ktoś śpiewał natchnioną radość powrotu do domu, szamotał się wystraszony ptak w gałęziach, zagrały na płytach spieszne kroki kogoś wracającego pośród nocy z pracy, w której zasiedział się bez pamięci.

 

        Promień wyskoczył znienacka i zatańczył srebrnym zajączkiem nieopodal klamki. Sięgnąłem ręką, a drzwi skrzypnęły zachęcająco. Głowę dałbym sobie uciąć, że jeszcze przed chwilą były zamknięte na wielki, od dawna nie widziany klucz. Wciągnąłem powietrze i postawiłem stopę po drugiej stronie.

 

        Gwar. I ciepło. Byłem w jakiejś izbie, pośród ludzi nieco cuchnących potem i myjących się ciut rzadziej, niż chciałby mój nos. Noc Wciąż miała moc i zza okien wyzierała ciemność rozjaśniona masą śniegu. Zima! Była prawdziwa zima, pełna zasp i kożuchów śnieżnych. Drzewa nosiły ciężkie czapy, a para z końskich pysków unosiła się wielkimi, sino-błękitnymi chmurami. Ktoś postawił dzban piwa przede mną i nie pytał o zapłatę. Skosztowałem. Słabsze niż współczesne, ale korzenne i dobrze gaszące pragnienie.

 

        Otarłem usta i dyskretnie rozglądałem się wokół. Ludzie ubrani inaczej, niż nawykłem, często w skórach, futrach, albo sukmanach z lnu – szorstkich, grubych i ledwie sprawionych. Długie włosy nosili niemal wszyscy, a brody gęste i niestrzyżone nigdy, pełne okruchów codzienności zdawały się być normą. Pośród nich z moimi gładkimi policzkami wyglądałem niecodziennie. Z cudzoziemska. Wyszedłem na zewnątrz, gdy tylko dopiłem kufel. Było naprawdę zimno i mój strój wyraźnie dawał do zrozumienia, że pora znaleźć ciepłą przystań.

 

        - Wracać? Do karczmy? – zastanawiałem się niepewnie – Nie po to szukałem zaginionego miasta, żeby siedzieć w knajpie i na cudzy koszt pić piwo!

 

Zbeształem samego siebie i ruszyłem naprzód. Nieświadomie, tak, jak chodziłem po własnym mieście. Nogi w końcu poczuły rytm i skierowały mnie ku domowi. Znaczy… tam, gdzie powinien być mój dom. Był. Stał, jakby nigdy nic i wyglądał znajomo. Poszedłem rzucić okiem na antykwariat, który znałem równie dobrze, jak ów dom. Parter kamieniczki obecnie zajmowała księgarnia. Niewielka, jak mój sklepik ze starociami i podobnie do niego pełen bibelotów i pamiątek. Stałem przed witryną i gapiłem się na wystawę pełną książek, drobiazgów i kota śpiącego na parapecie.

 

- Co tak sterczysz? – dobiegł mnie głos z góry – Właźże do domu, bo mróz trzyma, jeszcze mi się pochorujesz!

 

Patrzyłem na kobietę w białej czapeczce i nocnej koszuli która wychylała się z okna i machała do mnie ponaglając najwyraźniej. Trzy razy się obejrzałem, ale na ulicy nie było nikogo, więc o pomyłce nie mogło być mowy. Popchnąłem drzwi i wszedłem. Pachniało kiszoną kapustą, cebulą, trochę chlebem. W ogóle tutejszy świat pachniał niezwykle. Poczułem głód.

 

- Żona? – zastanawiałem się – W tym świecie mam żonę? I mieszkam nad antykwariatem. Ciekawe…

 

Kobieta była niewysoka, z szerokimi biodrami i miękką od uśmiechu twarzą. Przytuliła mnie, gdy wszedłem na piętro i pomagała rozpiąć ubrania.

 

- Głodny jestem – szepnąłem nieco zawstydzony.

 

Przyniosła szklankę mleka i grubą pajdę chleba ze skwarkami. A potem, nie czekając, aż skończę położyła się pod pierzynę i zasnęła. Chciałem wyjść, bo głupio było zostać z obcą mi przecież niewiastą, ale świat zatrzasnął się już i nie było przejścia. Chodziłem szukając drogi powrotnej aż do świtu, jednak nigdzie nie spotkałem zabłąkanego promienia księżyca. Niebo wypełniło się chmurami brzemiennymi w niekończące się tumany śnieżnego puchu. A gdy słońce wyzłociło zaspy na chodnikach, wreszcie zrozumiałem, że nie będzie łatwo stąd wyjść i przyjdzie zostać na miesiąc. Wśliznąłem się pod pierzynę. Ciepła od nocy dłoń przyciągnęła mnie ku sobie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz