czwartek, 10 lutego 2022

Księżycowe miasto cz.6

        Ciągnął się ten miesiąc okropnie. Koniec zimy ociągał się z wpuszczeniem wiosny do miasta. Tylko pani z magistratu szczęśliwa od kilku fotek wycałowała mnie i pognała do pracy cała w skowronkach, obiecując dyskrecję i rewanż. Wystarczyły dwie wizyty w równoległym świecie, bym zaczął wzdychać do tamtego życia. A zdawało mi się, że tu, w tej mojej uporządkowanej małej egzystencji jestem szczęśliwy. Najwyraźniej lepiej mi, gdy dzień budzi się gwarem rozszczebiotanych piskląt.

 

        Przypomniałem sobie opowieści Kasi. Jak się poznaliśmy, jak wybieraliśmy dzieciom imiona. Nie pamiętałem nic, a Konstanty nie zamierzał mi nic ułatwiać. Teraz, już nikomu nie pomoże i pustki nie wypełnię tak łatwo. Gdy w księgarni nie było nikogo, a Kasia skończyła codzienna krzątaninę, siadała w kąciku i opowiadała mi o mnie, o nas… Dziwne. Żałowałem, że własną pamięcią tam nie sięgałem. Może to moje tutejsze sny, jakich rankiem nie zdołałem zatrzymać pod powiekami?

 

        Cieszyłem się, że nie byłem jej obcy, błyskawicznie przyzwyczajając się do jej serdecznej i ciepłej obecności. Gdybym miał szukać żony, Kasia byłaby na pierwszym miejscu. Pogodziłem się z myślą, że dzięki luce w pamięci mam okazję poznać się raz jeszcze, jak szczęśliwie trafiłem z wyborami.

 

        Antykwariat odwiedziła któregoś dnia para starszych ludzi, z zapytaniem, czy nie zainteresowałaby mnie ich kolekcja książek. Na stare lata przygarnęły ich dzieci i wyprowadzali się znad antykwariatu, chcąc uporządkować lokal. Na ich książki miejsca już nie było, a wzrok i tak nie pozwalał im już cieszyć się drukowanym słowem. Dwa dni nosiłem na zaplecze książki po schodach starszych od wyprowadzających się sąsiadów. Nie było czasu na wertowanie. To zrobię później. Kobieta przyniosła mi jeszcze kosz porcelanowych figurek, którym też nie było po drodze na podmiejskie osiedle domków jednorodzinnych. Zniknęli równie cicho, jak żyli. Pustostan nad antykwariatem kusił.

 

        - A może – szepnąłem którejś z nocy – a może udałoby się go przejąć? I mieszkać nad sklepem, jak w alternatywnym świecie?

 

        Bez żalu pozbyłbym się kawalerki i mieszkał nad antykwariatem. Pomyślałem o Irenie – urzędniczce, która opływała w łaski, gdy tak doskonale wywiązała się z zadania projektu makiety przedwojennych zabudowań dworca. Ponoć najstarszym mieszkańcom, gdy obejrzeli model łzy stanęły w oczach, odgruzowując wspomnienia, o jakich dawno już zapomnieli.

 

        Nie było łatwo, a jednak udało się. Irena poruszyła wszystkie możliwe trybiki finalizując transakcję w niespełna dwa miesiące. Bez niej nie poradziłbym sobie nigdy. Z wdzięczności pomogła mi również przy przeprowadzce, dzięki czemu dom nie wyglądał na gniazdo starego samotnika. Teraz mieszkałem prawie, jak tam. Tylko żony i dzieci brakowało.

 

        - A gdyby… - szaleńcza myśl mnie nawiedziła – a gdyby ich zabrać tutaj? Nie włóczyć się między światami samotnie, lecz całą rodziną?

 

        Teraz nocne spacery stawały się już marszem pośród gdybań i domniemań. Widziałem nas idących wzdłuż rzeki, siedzących na brzegu na jednej z wysepek i jedzących lody, albo na zakupach pośród tłumu ludzi, którzy pojęcia nie mieli, że można żyć w dwóch odrębnych przestrzeniach, choć w jednym mieście.

 

        - Mrzonki! – studziłem własną głowę – Tak nie wolno!

 

        Czekając aż otworzy się przejście trwałem tu, czując jednak, że coraz mniej jestem u siebie. Tam życie było pełniejsze. Zaprosiłem Irenę na kawę. Pogadać, choć zwykle unikałem rozmów. Rozumiała więcej, niż mówiła słowami. Kobiety widocznie tak już mają, że wyczuwają to, czego w słowa ubrać się nie da. Tę tęsknotę i nieokreślone uczucie, że gdzie indziej jest się po prostu bardziej potrzebnym. Koniecznie powinienem nauczyć się przechodzić bez względu na fazę księżyca. I wracać także.

 

        Gdy odprowadzałem Irenę do drzwi zatrzymała się na moment i poprosiła, żebym się zastanowił, czy nie mógłbym pomóc jej znajomej. Cierpiała na białaczkę, a nikt z jej krewnych nie mógł poratować ja szpikiem. Może tam, po drugiej stronie znalazłby się dawca? Może nawet od siebie samej dostałaby w prezencie życie? Nie czekała na odpowiedź, tylko poszła do domu.

 

        - Zalewska. Tak się nazywała ta znajoma. Zapewne tak znajdę niejedną osobę o takim nazwisku. Aparat mogę wziąć. Próbkę krwi na potrzeby testów również. A co dalej, to zobaczymy.

 

        Moc możliwości łączenia potrzeb obu światów zaczynała mnie fascynować. Nie mogłem być egoistą i zostawić tylko dla siebie dar. Ja i tak dostałem już drugie życie. Lepsze od tego, które wiodłem w swojej samotni. Nów uwolnił mnie od dywagacji. Bez wahania wkroczyłem w świat i nie oglądałem się za plecy. Kolejny miesiąc tam. Kwiecień być może rozwiąże dylematy pośród budzącej się przyrody. Rzeka szaroburą pręgą wiła się przez miasto i syta tłustą krą pomrukiwała w wartkim nurcie. Świt wstawał coraz zuchwalej i rzucał pod nogi blask słońca, choć cień księżyca nadal wisiał nad horyzontem.

 

        - Do domu, do domu – znów rozpierzchły się echa kroków gasnąc w zakamarkach i oficynach kamienic.

 

        Dzwonek nad drzwiami zaśpiewał na powitanie, a w środku zapachniało już mlekiem osłodzonym odrobiną miodu. Mimowolnie pogłaskałem księgę i usiadłem w fotelu Konstantego. Muszę nauczyć się jeszcze tak wiele. Wieczorem pójdziemy na cmentarz – odwiedzić dziadka. Może podpowie jak mam sobie radzić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz