wtorek, 8 lutego 2022

Więzień.

 

- „Boja geostacjonarna nad Europą mruga. Naprawić!”

 

Komunikat wysechł w podróży na wiór i brzmiał jak policzek wymierzony z pasją styczniowego poranka na przystanku tramwajowym zbyt nachalnemu adoratorowi. Tkwiłem na jednej z wyższych ziemskich orbit, kręcąc bączka z prędkością wystarczającą, żeby obejrzeć kuchnie całego świata w przeciągu półtorej godziny.

 

- Przyzwoity bigos dostrzegłbym trzy razy, zanim stanie się jadalny – kpiłem, kiedy orbitalna nuda zakłócała psychikę i odbierała sen. – A jak szybko rosną cudze dzieci? To tylko ja wiem!

 

Wreszcie coś. Uzasadnienie mojego zesłania na krawędź cywilizacji, za którą zaczynała się bezdenna pustka wszechświata. Zajęcie konkretne, jak stek świeżo położony na ruszt. Obserwacja ruchu komet, kosmicznego śmiecia wałęsającego się po próżnicy i od czasu do czasu zmierzająca w kierunku zasiedlonej planety, to doprawdy niewielka dawka emocji. Gdybym choć trawkę przemycił na pokład, ale gdzie tam – jak zwykle, przed startem zajrzeli wszędzie, nie pomijając otchłani przewodu pokarmowego. Wywalili z bagażu nawet niewinne wino stołowe w woreczku i dwa opakowania niebieskich tabletek, dających namiastkę uniesienia, gdy już kołowrotek we łbie nie pozwoli zasnąć.

 

        Przelatywałem właśnie nieopodal, więc zdążyłem zerknąć na problem, a przynajmniej udawałem, że zerkam, bo obiektów mrugających nad Eurolandem wisiało setki, jeśli nie tysiące. Satelity szpiegowskie, telekomunikacyjne, wojskowe i policyjne, stacje badawcze i fragmenty największego rozproszonego radaru, jaki ludzkość zdołała rozpiąć ponad atmosferą, składający się z kilku tysięcy pozornie niezależnie poruszających się elementów. W takim gąszczu boję można było poznać jedynie po jaskrawości i barwie świateł, jednak trzeba było dokładnie znać współrzędne.

 

Przeciętni ludzie nie mają pojęcia, jak wiele metalu wisi nad ich głowami i podgląda naiwną intymność, ukrywającą drobne perwersje w stłumionych światłach alkowej. Zapewne stałem się cyniczny, wiedząc, że z wysokości dowolnej orbity można przyjrzeć się wyrostkowi robaczkowemu szympansa w Deszczowym Lesie, śniadaniu ryb głębinowych, albo posłuchać nieśmiałych wyznań szeptanych wprost do zakochanych uszu w dowolnym zakamarku globu.

 

Naprawiałem te rzęchy, które choć nie były narażone na korozję, bo przecież krążą w przestrzeni beztlenowej, wilgoci nie znając, a jednak wciąż wystawione są na słoneczny wiatr i paprochy napływające wygłodniałymi stadami z sąsiednich, dopiero co unicestwionych galaktyk, zerodowanych konstelacji, czy układów słonecznych. A każda usterka oczywiście była najpilniejsza i priorytetowa.

 

Mogli nas wysłać z dziesięciu, jednak niełatwe było znalezienie pustelnika, który zdecyduje się na roczny etat na orbicie w zamian za dwa miesiące urlopu, z czego jeden w szpitalnych kazamatach, aby ponaprawiać wszystko, co szlag trafił podczas misji.

 

Ja? Nigdy nie przepadałem za towarzystwem, a krótki epizod wspólnoty małżeńskiej zakończył się katastrofą i potomkiem, zainteresowanym jedynie wysokością alimentów, plus drobnymi bonusami okolicznościowymi. Praca na orbicie umożliwiała zachowanie społecznego dystansu, a wynagrodzenie wystarczało na rosnący apetyt młodego i jego matki.

 

Wielokrotnie już konsylium lekarskie naprawiało mnie w sterylnych laboratoriach, zdumiewając się, że tak dobrze znoszę kosmiczny bezruch, po czym odsyłali mnie na kolejną zmianę. Najgorsze były pierwsze miesiące. Po powrocie z urlopu lista krytycznych alarmów zdawała się nie mieć końca, a przecież to ledwie dwa, krótkie miesiące bez nadzoru. Ostatnim razem odesłali mnie natychmiast po diagnostyce, bo działo się źle. Gdzieś w mrokach wszechświata nastąpiło oberwanie chmury i w stronę Ziemi poleciał zignorowany przez radary grad pyłów wielkości najwyżej pięści. Narobił szkód bez liku. Łatałem i łatałem, szyłem ledwie dyszące truchła, a głośniki ciągle żebrały o większą wydajność.

 

Uporałem się z masówką ledwie miesiąc temu i nie zdążyłem jeszcze ponudzić się uczciwie. Knułem nawet, żeby wrócić i dokończyć urlop. Upić się przyzwoicie, sprawdzić, jak nogi niosą w przestrzeniach pełnych tlenu, zaznać harmidru w hotelowym kasynie, a może z dziwką pogadać przy kufelku czegoś nie do końca legalnego?

 

- Dobrze, że trafiła mi się ta boja, bo myśli zaczynały się wałęsać niebezpiecznie – pomyślałem, pobierając dane z transpondera. – Czas wziąć się do roboty.

 

Na ekranach pojawiły się dane techniczne dotyczące boi, metryka wyposażenia, wraz z kartą dotychczasowych napraw. Proste urządzenie. Kosmiczna latarnia morska, dzięki której statki mogły kontrolować położenie po starcie i przed lądowaniem, a w przypadku podróży odległych dysponowały silnym, niezakłóconym gęstą atmosferą sygnałem naprowadzającym. Co tam mogło mrugać, to pojęcia nie miałem. Poza tym sygnały świetlne w tym tłoku są jedynie pomocniczym oznakowaniem. Ważniejsze są pozostałe sygnały, których awaria nie dotyczyła.

 

Skoro jednak zaniepokoili się moi pracodawcy należało choć przyjrzeć się problemowi i ewentualnie „wymienić żarówkę”. Wprowadziłem współrzędne lotu i mając godzinę na przygotowania zacząłem przebierać się na spacerek w chłodzie kosmosu, żeby nie marnować czasu na miejscu. Zaparkowałem elegancko, niczym kowboj przed saloonem, lecz zamiast do koniowiązu, maszynę uwiązałem programowo, by grzecznie czekała przed boją na mój powrót. Parskała jeszcze dyszami, gdy człapałem przez próżnię ku blaszanej latarni.

 

- Faktycznie mruga – zauważyłem. – Muszę wyłączyć dyskotekę, bo bije od boi taka łuna, że wzrok musiał rozciągnąć kryteria pojęcia rozpacz.

 

Wyłącznik elektroniczny sterowany drogą radiową nie kolaborował ani z personelem ziemskim, ani ze mną, jednak szczęśliwie projektant pochodził z pokolenia uznającego mechaniczne zabezpieczenia rezerwowe za niezbędne. Widać sparzył się nie raz, zapominając kodów, haseł, czy gubiąc pilota od urządzeń AGD. Solidna wajcha pozwoliła wygasić snopy jaskrawego światła, a dźwięk wyłącznika pożarła próżnia.

 

- To twoja robota? – zaćwierkał wściekły głos w interkomie hełmofonu, a kiedy lakonicznie potwierdziłem dokończył komunikat – Uprzedzaj chłopie, że gmerasz przy maszynie, bo tu sraczki wszyscy dostaniemy. Jak wygląda sytuacja?

 

- Pojęcia nie mam – wzruszyłem ramionami, choć tego widzieć nie mógł. – Dopiero przyleciałem. A światło zdążyło wydrążyć mi w mózgu miliard dziewiczych korytarzy, więc musiałem wyłączyć natychmiast.

 

Włączyłem kamerę na hełmie, żeby sam obejrzał wszystko, na co patrzyłem. Skorupa pancernego żółwia zdawała się być martwą, jednak gdzieś tam, pod miękkim brzuchem tlić się musiały całe baterie półprzewodników, laserowych czujników, skomplikowana telekomunikacyjna pajęczyna pozwalająca na sterowanie i realizację cyklicznych sygnałów w różnych pasmach częstotliwości i długościach fal o parametrach pozwalających na odbiór z wielkich odległości i precyzyjny namiar lokalizacyjny.

 

Domyślałem się, że boja realizowała dwa podstawowe postulaty, przed jakimi stawali żeglarze kosmosu. Po pierwsze sygnał boi musiał być unikatowy w skali szumów wszechświata, bo każda pomyłka nawigacyjna kosztować musiała załogę życie przez wzgląd na odległości. Drugim problemem był bezbłędny namiar. W tumulcie krążących bezładnie sygnałów, poziom zniekształceń i odbić wszelkiego możliwego rodzaju, ugięć fal, dyfrakcji, interferencji sprawiał, że kurs powrotny był zafałszowany. Stąd sygnały zawierały różne składowe, aby z kompletnej wiązki odbiornik wyliczył położenie boi, bez względu na zaburzenia poszczególnych elementów sygnału i aktualizował je w trakcie podróży powrotnej, kreśląc bezbłędny wektor.

 

- A ja właśnie wyeliminowałem jedną ze składowych – pomyślałem z przekąsem. – Światło.

 

- Przestań zachwycać się nieróbstwem – sapnął głośnik – Sprawdź lepiej, czy są widoczne uszkodzenia mechaniczne. Nie! Nie ręką. Najpierw trzeba obejrzeć boję z każdej strony. Może jakiś śmieć się wbił w korpus, wtedy będzie wiadomo, co zostało naruszone.

 

        Opływałem boję bez pośpiechu. Poza standardowymi śladami zużycia nigdzie nie widać było wyrw, śladów pożaru, zderzeń z obcym obiektem czy efektów wewnętrznej eksplozji.

 

- Odkręć pokrywę panelu sterowania – zaburczał głos, nim pływanie wokół tej podstarzałej konserwy stało się nudne. – Sprawdzimy, czy nie siadła elektronika. Oby tak było, bo wymiana kości załatwi sprawę i będziemy mogli wrócić do domu. Znaczy, ja będę mógł wrócić do domu, a ty do swojej samotni.

 

Akumulatorowa wkrętarka poradziła sobie ze śrubami, które skrupulatnie zbierałem do mieszka. Ściganie ich w przestrzeni nie uśmiechało mi się wcale. Kiedy pokrywa wisiała już luźno na jednej śrubie odsunąłem ją i zajrzałem do wnętrza.

 

- Ki czort? – usłyszałem swój głos nakładający się na głos mechanika z Ziemi – Co to do cholery ma być?

 

Wnętrze panelu pokryte było jakąś dziwną substancją o konsystencji kisielu i kolorze oscylującym pomiędzy niebieskim, a zielonym. Mazidło zdawało się falować, jakby oddychało. Ostrożnie wyciągnąłem paluch i trąciłem tajemnicze świństwo. Cofnęło się, rozpływając na boki. Kiedy jednak cofnąłem rękawicę, wróciło na poprzednie miejsce. Spróbowałem chwycić w dwa palce i pociągnąć, jednak broniło się wyraźnie, naśladując gumę do żucia wklejoną we włosy. Pociągnąłem mocniej, chcąc pobrać do analiz fragment tej substancji, kiedy w głośnikach hełmofonu zachrypiało.

 

- Wiesz co kolego? – głos wyraźnie był zaniepokojony – Ty może lepiej już tego nie dotykaj. Zamknij pokrywę najdokładniej jak dasz radę i wiej stamtąd możliwie daleko.

 

- Nie! – zaprotestował drugi głos i z autorytarnego tonu wywnioskowałem, że to ktoś znaczny – Weź boję na hol. Zamontuj cumę i wyprowadź ją na spacer gdzieś daleko. Najlepiej poza układ orbitalny ziemi. Do korpusu przyklej materiałów wybuchowych i nie żałuj. Sprawdź stan zapasów w tej Twojej latającej trumnie i zużyj połowę. Chcę usłyszeć kosmiczne bum w takiej odległości od Ziemi, żeby tylko aparatura je zarejestrowała. Nie chcemy niepokoić mieszkańców wybuchami. Prawda?

 

- Ooo! – a to ci niespodzianka pomyślałem, ale poczułem, jak po plecach płynie mi pot.

 

Myśli zaczęły tłuc się pod czaszką jakby ta stała się zbyt mała dla nich. Odholować? Zniszczyć? Czemu służyć miała druga połowa materiałów wybuchowych? Zaczynałem żałować, że nie poszedłem na zaległy urlop. Nikt bez powodu nie niszczy nawigacyjnej boi. A tym bardziej nie ukrywa, że musi to zrobić, bo wtedy należałoby ujawnić przyczyny. Najwyraźniej plazma zamieszkująca jej wnętrze nie była kisielem. I ktoś na Ziemi WIEDZIAŁ DOSKONALE, czym może grozić kontakt. Jakby na potwierdzenie podejrzeń rozkazujący głos dokończył wątek, którym nerwowo dryfowałem ku zrozumieniu:

 

- Po zniszczeniu obiektu nie możesz wrócić na Ziemię przez dwadzieścia cztery miesiące. Przymusowa kwarantanna, po której przejdziesz na orbicie komplet badań. Nie ma innej opcji – głos zawahał się, ale dokończył, nie pozostawiając niedomówień. – Jeśli spróbujesz wracać bez zgody dowództwa i kompletu wyników… Zestrzelimy cię!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz