środa, 9 lutego 2022

Księżycowe miasto cz.3

 

Zbudziły mnie jakieś dzieci. Chłopiec i dziewczynka o jasnych włosach i oczach jak kawałki bursztynu. Śmiały się i paplały coś bardzo szybko zakłócając sobie nawzajem przekaz. Mówiły chyba do mnie, bo ciągnęły pierzynę, a moja… żona… łajała je jakoś tak, jakby przytulała. I nie bały się wcale, wskakując mi na brzuch i jej pod pachę.

 

- Dzieci też miałem w tym świecie? – zdumienie było coraz większe i oczy otwierałem najszerzej w życiu.

 

Kokosiliśmy się w tej pościeli, a piskom i radości końca nie było. Wreszcie żona wstała i podpaliła pod fajerkami. Ciepłe mleko i pajda chleba grubo posmarowana masłem, do tego parę plasterków cebuli i ząbek czosnku z solą. Obok łóżka na fotel rzuciła mi jakieś spodnie i koszulę z lnu, wymiętą niebosko. Założyłem, starając się nie dziwić jawnie. Po śniadaniu dzieci zaczęły się pakować do szkoły, a żona wraz ze mną schodziła do księgarni. Kiedy błądziłem w zadumie między regałami ona zamiatała przed wejściem do sklepu. Śnieg brzozową miotła odgarniała, jakby robiła to każdego poranka. Silna była. I rumiana od mrozu. Piękna.

 

Ktoś wszedł, a dzwonek nad drzwiami zadźwięczał mosiężną melodię. Obracałem się właśnie i zobaczyłem staruszka, trzymającego w dłoni księgę. Skąd się tu wzięła? Widać żona rozpakowała moje bagaże i książkę przyniosła tu, gdzie jej miejsce. Nie upilnowałem. Miałem nadzieję, że staruszek odłoży ją, jednak ten wertował kartki bez pośpiechu.

 

- Znalazłeś – mruknął – Wreszcie!

 

        - Co znalazłem? – wyrwało mi się i popatrzyłem dość groźnie na człowieka.


        - Przejście – odparł rozbawiony – Całe szczęście bo naczekałem się na ciebie aż za długo.

 

        Patrzyłem na jego zadowoloną twarz i zastanawiałem się, skąd znam. To przecież mój tajemniczy klient od księgi! Więc stąd przyszedł i pomógł odnaleźć drogę! Teraz było już nieco łatwiej. Szok powoli mijał, a jednak wciąż patrzyłem na niego oczami większymi od talerzy. Zdumienie jeszcze wzrosło, gdy okazało się, że ów człowiek był moim dziadkiem. Tym, o którym w rodzinie na tamtym świecie nie wspominało się w ogóle. Ponoć znikł bez słowa, zostawiając  z dnia na dzień niczego nieświadomą rodzinę. Wyjechał czy zginął? Nikt nie wiedział nic poza tym, że zostawił wszystko, łącznie z niedokończoną lekturą i niedopitą szklanką herbaty na stoliku nocnym.

 

        Żona, jak się dowiedziałem miała na imię Kasia, przyniosła nam po kubku parującej herbaty i jakieś drożdżowe ciasto, więc usiedliśmy bliżej pieca, w którym paliły się brzozowe polana. Klientów nie było nawet na lekarstwo. Na dworze śnieg stłumił miejskie dźwięki, i tylko pojedynczy gwizdek policjanta besztającego kogoś na krzyżówce wybił się ponad skrzypienie mrozu.

 

        - Nie mam już sił – szepnął staruszek – Dobrze, że w końcu dotarłeś. Potrzeba nam ciebie. Ten świat cię potrzebuje. Nas potrzebuje. Z naszej rodziny wywodzą się przewodnicy po mieście. Zdałeś egzamin. Odnalazłeś ścieżkę sam bez wskazówek z zewnątrz. Kajetan, twój syn być może zostanie nim również, a Zosia będzie tu, na miejscu pilnować porządku. Jeśli sobie nie poradzą… cóż, będziesz miał służbę długą, jak moja.

 

        Oszołomił mnie kolejny raz. Więc teraz mam już wypisaną przyszłość do końca życia? I on to tak spokojnie mówi, nie pytając o zgodę, czy chęć? Opowiadał zmęczonym głosem o księżycowym mieście, o własnej historii, o ludziach stąd i stamtąd. Czuć było w jego słowach dumę i zmęczenie. Nadzieję, że udźwignę to, co jemu już doskwiera.

 

        Mieszkał na zapleczu księgarni. Kiedy mógł czytał książki na wpół zatopiony w fotel z widokiem na malutką witrynę, za którą przewijały się pory roku, ludzie i księżyce. Każdego miesiąca, gdy nów gościł na niebie wyruszał do tamtego świata, by odnaleźć tych, którzy marzą o dotarciu tutaj i mają intencje wystarczająco czyste, żeby nie zniszczyć tego świata. Opowiadał mi, a za oknami poszarzało i tylko ostry sierp księżyca ciął nieboskłon wolnym, odmierzonym starannie krokiem.

 

        W głowie mi się kręciło od nowin, więc wyszedłem ochłonąć. Ulicami jeździły dorożki, po parkach bawiły się dzieci pod opieką piastunek. Czas zdawał się być nienaturalnie spokojny i nikomu nie spieszyło się nigdzie. Był czas na zawiązanie bucika, na lepienie bałwana, czy rozmowę o sukienkach w modnym sklepiku w centrum miasta. Ludzie kłaniali się sobie i ustępowali miejsca. Zapraszali na podwieczorki, albo partyjkę wista. Wspominali podróże do innych miast, wymieniali książki. Noc wirowała pośród zadymki rozświetlonej gazowymi latarniami, w szykownych restauracjach trwały jakieś bale, teatry pełne śpiewu i tańca zachęcały do wizyt.

 

        Rozpoznawałem ulice, całe ciągi kamienic stawały mi przed oczami, pokazując piękno, jakim w tamtym świecie już nie grzeszyły. Tu wciąż trwało międzywojnie a może w ogóle wojen nie było. Przecież tu… trafiają tylko ci, których ktoś wprowadzi. Nie ma przypadkowych widzów. Błąkałem się po mieście, pozwalając, by księgarnię prowadził Konstanty. Jemu również służył spokój i ciepło dobrze rozgrzanego pieca. A wieczorami, gdy już zamknęliśmy interes, siadałem posłuchać, o swojej nowej roli.

 

        Choć czas nie naglił musiał w końcu nadejść dzień kolejnego nowiu. Konstanty chwycił mnie za bary i patrząc głęboko w oczy powiedział:

 

        - Twój czas. Pora ruszać. Księgę zostaw. Tu jej nic nie grozi, a ty potrafisz wrócić. Nie spiesz się. Zbierz myśli i zastanów się. Będę czekał. Będziemy czekali.

 

        A potem popchnął mnie lekko. Najbliższe wyjście miałem w naszym zaułku, tuż obok księgarni. Zajączek księżycowy migotał filuternie na frontonie kamieniczki z naprzeciwka. Postawiłem krok. Jeden wystarczył by wsunąć się do TAM.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz