czwartek, 24 czerwca 2021

Koszmar bezsilności.

 

Nadciąga noc. Być może ostatnia. Gdzieś spoza zasięgu wzroku nadciąga kometa otoczona ławicą pomniejszych śmieci. Śmiertelnie ważkich okruchów pełnych metalowych igieł i kamiennych ostrzy. Pędzi ta wataha z przerażającą prędkością, niepomna własnej masy i oporu, jaki stawi atmosfera. Szał kamikadze odurzonego czymś, co wzbudza euforię i daje władzę nad strachem.

 

Noc nie jest już domniemaniem. Słońce zamyka złote oko i pogrąża się w niebycie na długie godziny, które dla mnie będą ostatnimi. Czy to bardzo źle umierać w mroku? Czy godniej jest odejść w blasku gwiazdy? Upić się, czy powiesić na gałęzi rodzinnej lipy zasadzonej przed trzystu laty romantycznym uniesieniem przodka, któremu tak bardzo miał się udać pierworodny, że Bóg z zawiści zesłał na Ziemię broń ostatecznej zagłady? Dzień sądu minął. Nadchodzi noc wyroku. A pośród chaosu - ja. Bezradny, jak niemowlę. Bez pomysłu, dokąd uciec, by zachować skórzane wdzianko na wapiennym szkielecie i drżenie zakończeń nerwowych pośród galarety mózgu.

 

Powietrze gęstniało i matowiało, stawało się półprzejrzyste, potem całkiem nieprzeniknione. Wysoko, tam, gdzie zazwyczaj biesiadował księżyc dziś szalała horda ognistych demonów. Wyły opętańczo, kręciły się wokół rudych, ognistych kit i rzucały się w dół na łeb na szyję. Na stracenie. Własne i moje. Stałem boso w wilgotnej ziemi i czułem potworną siłę uderzeń. Odległych szczęśliwie, ale wyczuwalnych zdecydowanie lepiej, niż łoskot kół pociągu przejeżdżającego po rozstrojonych rozjazdach. Wstały mi włosy na łydkach, a po udach zbiegł ku ziemi strumień mojego strachu. Złoty deszcz. Ostatnia, nie całkiem świadoma linia oporu.

 

Nad głową niebo oszalało z bólu. Poparzone chmury uciekały, tłoczyły się, wpadały z impetem na siebie, a gorejące pociski ganiały je w te i na zad. Mimo lęku widziałem, że chmara podzieliła się na kilkadziesiąt stad wiedzionych setnikami, a Wielkie Zło dopiero miało nadejść, kiedy już ogary spacyfikują atmosferę. Kometa pulsowała złotymi żyłami, wlepiała krwiste oczy kraterów we mnie i odbierała nadzieję. Żadne słowo nie było w stanie dodać mi otuchy. Przyszedł czas. Ostateczny.

 

Gdybym miał skrzydła pofrunąłbym do gwiazd. Beznadziejnie, bo nawet wytrawnym ptakom nie udaje się dotrzeć wyżej, niż górskie szczyty. Ale próbowałbym. I próbuję, choć oczy zalewają mi łzy pełne potu. Macham ramionami, jak szaleniec, jednak ciało nie wznosi się. Wypróżniam się w konwulsjach, ale ramiona nie potrafią unieść bezwładności odchudzonego raptownie organizmu. Kometa gwiżdże pogardliwie i jej ślepia hipnotyzują mnie do paraliżu. Przestaję machać łapkami. To koniec. Z nieskończoności spada mi na głowę gorący okruch niwecząc boski trud poczęcia. Nim krzyknę staję się zapomnianą historią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz