poniedziałek, 30 maja 2022

Wspomnienia, czy przepowiednie?

 

- Najbliższa stacja – Kielce główne – zakończył pluszowym głosem przekaz nieobecny narrator podróży pociągiem relacji Przemyśl – Międzyzdroje.

 

Najdłuższe z możliwych w Polsce połączenie kolejowe, wijące się od wschodnich zakamarków, do północno-zachodniej krawędzi, sunąc w bezpiecznej odległości od granic Słowacji i Czech, sugerując przy tym niedwuznacznie, że skrócenie dystansu społecznego może zakończyć się konfliktem, o jakim historia napomyka raczej niechętnie, by nie drapać co gorętszych głów niesprawiedliwością dziejową.

 

Siedziałem w przedziale sam – jak jakiś basza w sześcioosobowej celi i leniwie przewijałem powidoki zza okna – rozmazane plamy zielonych po deszczu oceanów pszenicy czochranej wiatrem, żółte, toksyczne kratery rzepaku i łąki zdziczałe bardziej, niż ludzie. Ignorowałem sosnowe zagajniki upstrzone gęsto brzozową wicią i chmury pędzone od brzasku przez samoloty. Lenistwo, podparte łykiem piwa z dyskretnie ukrytej między udami puszki, wystarczało na obojętność, której do pełni szczęścia brakowało „Sporta” – papierosa skręconego ze zmiotków i cuchnącego tak, że nawet kloszardzi charczeli trwogę po pierwszym hauście. Komuna nie była w stanie przebić tego osiągnięcia, a masy, zachwycone wyjątkowością „narodu wybranego” upajało się dobrem narodowym zakąszając „księżycową wodą życia”, albo prozaicznym „pożarskim”.

 

- „Prosimy zabrać bagaże i zapraszamy następnym razem” – Kielce wyglądały, jakby przeżyły kataklizm. Dworzec ogołocony ze ścian trwał betonowymi filarami utkwiony w niebie i gryziony bez litości po kostkach przez maszyny budowlane. Pracownicy w odblaskowych kamizelkach opalali się na hałdach gruzu sącząc to, co w Kielcach wypada sączyć bez wstydu, nim kuranty wybiją fajrant. Horyzont kalał wieże kościelne ujęte w kaganiec rusztowań i cywilizowane z grzybka., mchu i paproci. Ba! Z samosiejek rosnących na pożywce zgromadzonej wewnątrz gargulców od nastu już lat!

Pociąg trząsł się jak mimoza, jak dziewczę niepewne pierwszego „tak”, gdy młodość członka żądnego penetracji gotowa jest na każde krzywoprzysięstwo, byle uzyskać zaproszenie do stołu. Wigilia trwała zbyt długo i musiała się skończyć. Drzwi przedziału otworzyły się pod wpływem silnego ramienia.

 

- Szczęść Boże! – zagrzechotał schrypniętym głosem gość szerszy w barach od van Damma w szczytowej formie – Wolne?

 

- Mhm… - kiwnąłem głową, jednak raczej niechętnie.

 

Gość nie był sam. Za nim wtoczyła się jeszcze trójka indywiduów, a każdy wart osobnej opowieści. Pierwszy był masywny, jak szczyt Śnieżnika zimą. Zanim usiadł nucił jakąś tajemną mantrę w wymarłym dawno języku, co najwyraźniej miało wpływ na destrukcję szkliwa, bo zębów miał zbyt mało jak na drapieżnika przystało. Kolejny był dla odmiany jakąś nieznaną formą modliszki – chudy niemożebnie, rozrośnięty w kończynach i chrzęścił przy każdym ruchu. A kiedy już usiadł i nie chrzęścił – zaczął wtórować Zwalistemu kastanietami zrobionymi z kości zwierząt zaginionych, zanim Bóg po raz pierwszy zwrócił uwagę na Ziemię. Trzeci? Ten dla odmiany był posępny jak kowadło – to kowalskie i to meteorologiczne. W jego cieniu więdła gama jazzowa, zapominając z jakiego poziomu powinna wystartować ku uniesieniu. Czwarty był człowiekiem czynu. Współczesny Edison, a może Einstein. Zatrzasnął drzwi za sobą i natychmiast przystąpił do sporządzania domowego ogniska. Na podłodze, między nogami towarzyszy z wyraźną wprawą ustawiał sziszę, uzbrajał i odpalał.

 

W ciasnotę przedziału popłynęła pierwsza, niezwykle aromatyczna mgiełka cumulusa, sącząc się między nutami mantry Zwalistego i brutalnym rytmem kastanietów z kości Boga pchniętych czuciem Perkusisty. Milczący podniósł palec w górę, nim wypuścił na wolność sforę baranów przefiltrowanych pęcherzykami płucnymi i napoczął rytuał oczyszczenia:

 

- Przez uchylone, ciężkie wrota Świątyni – zaczął natchnionym głosem – spoglądał młody Bóg. Gówniarz nagi i w wzwiedzionym członkiem. Spod blond kędziorków na horyzont zerkały ciekawe, aryjskie oczęta, w kolorze spłowiałych dżinsów. Portal wyszczerzał się na barierę tui, pełnej ptasich gniazd i odbierającej złudzenie, że widnokrąg może kończyć się nieco dalej. Błękit, zieleń i złość wypełniały duszną, klaustrofobiczną, wątłą przestrzeń świątobliwego przedpola. Nagi Bóg cofnął się w otchłanie Świątyni, a kiedy wrócił, niósł w rękach łuk i kołczan pełen naostrzonych grzmotów. Cisnął je ponad tujami, licząc, że wybuchną dopiero na zewnątrz. Dlaczego nie w gęstwinie? Najwyraźniej doświadczeniem sięgał dalej, niż zaledwie do krawędzi wzroku.

Ja? Kosmos przerażał mnie i nie byłem w stanie sięgnąć najpodlejszej planety, poza własną. Tymczasem pociski wylądowały za barierą natury i eksplodowały tak donośnie, że grzywki wybujałych krzewów rozkołysały się w histerycznym tańcu. Zanim Bóg zwiądł w niespełnieniu, a tuje wróciły ku niewzruszoności, gdzieś spoza horyzontu dobiegły rozkazy i wytyczne, wytupane bosymi piętami o ziemię dla podkreślenia ich ważkości. Chwile później drżeć zaczęły pod nieprawdopodobnymi ciosami trzy z wielkich tui rosnących na wprost niedomkniętego portalu. Młody Bóg zerkał nieco przestraszony, ale ciekawość wzniosła go ponad lęk.

Wreszcie tuje jęknęły w agonii i pokłoniły się strwożonemu Bogu, własną śmiercią odsłaniając widnokrąg. W wyrwie… objawiła się trójka drwali, Herkulesów zrodzonych na zimnym granicie, o łydkach i bicepsach trudnych do objęcia niewinnością niewieścią. Byli tak wielcy, że mądrzy być już nie mogli. Bóg rozsądnie przydzielał przywileje, znając polską szlachtę i jej niczym nieograniczone apetyty. To, co naprawdę ważne (jak zwykle) skrywało się w cieniu Gigantów. Za zastępem zbrojnym i niewątpliwie zdeterminowanym, stało mikre dziewczę. Nagie i z rudym puchem ukorzenionym u źródła złego-i-dobrego kwitnącego między wrzątkiem wciąż nieświadomych ud. Dziewczę tupnęło raz jeszcze, dłońmi podpierając niedoświadczone biodra, a Drwale – cofnęli się, by pokornie zawiesić styliska siekier na ramionach i odejść do macierzy. Bosonoga przeszła skaleczoną granicę i sięgnęła cienia, w jakim krył się nagi Bóg. Chwyciła go za rękę i powiodła do ołtarza. Cień Świątyni skrył następujące fakty, zwielokratniając krzyk traconej niewinności.

Patrzyłem w zachwycie i uniesieniu nie potrafiąc rozpoznać autora krzyku. Głos, mimo euforii zdawał się być pluszową doskonałością. Jego? Jej?

 

- Mechanik – Perkusista napoczął kolejny monolog bez zwłoki – na początek podniósł parkiet salonu i bez pośpiechu wyjął spod niego rozkładane cęgi. Pokój zniósł obelgę w pokorze trudnej do zdefiniowania, jednak nie rzucił się na Mechanika, żeby go skarcić, albo zbesztać na wieki-wieków-amen. Ten, najwyraźniej nieświadomy dylematów domu, wyszedł na taras i zaczął rozpinać prototypową instalację. Teleskopy stanowiące podstawę krawędzi tnących rozwijały się naśladując niekończącą się taśmę, aż sięgnęły nieokreślonej żadną przyzwoitą definicją granicy kultur. Wodnej i gazowej. W miękkie tkanki nieprzyzwoicie wraził metalowe kły i przystąpił do pojedynku. Mięśnie grzały się i zakwaszały, a krawędź trwała niewzruszenie. Mechanik jedno z ramion nożyc oparł o ziemię, a na drugim powiesił się wątłym ciałem, szarpiąc, jak młode sępy szarpią surową wątrobę zdechłej antylopy. Udało się! Wreszcie!

Pomiędzy niebem, a oceanem, zabłąkało się coś, co nie miało wymiarów, ani nazwy. Kosmos wsączał się zachłannie i niepowstrzymanie. Atakował każdy szew rzeczywistości i wygrywał na wszystkich frontach. Wszystkożerna nicość pochłaniała codzienność i niepewność. Złudzenia, marzenia i twarde fakty. Mechanik z rosnącą satysfakcją patrzył w gębę nicości puchnącej z chwili na chwilę. Narzędzie tkwiło w kłach nieskończoności, pozwalając jej na fanaberie, jakich nie mogła doznać w zimnym i bezdusznym kosmosie. Tu, mogła wszystko, choć jej pragnienie ssania przerastało głód oseska. Atmosfera, niczym płatna dziwka tańczyła w oparach absurdu i czekała na tornado, które porwie ją w otchłań bezczasia.

 

Kręciło mi się w głowie, chociaż Perkusista dopiero się rozgrzewał, rozsnuwając ciągi dalsze, o jakich nie śnili zagorzali morfiniści, czy poeci pod wpływem marihuany, bądź spirytusu pędzonego daleko za wsią, gdy wiatr wiał od posterunku policji. Ale wtedy właśnie do życia powstał trzeci z nich i niezbyt salonowo przerwał wywody Perkusisty, napoczynając kolejny wątek:

 

- Najwyraźniej przysiadłem w niewłaściwej kieszeni – bezpardonowo wtrącił się Ten Trzeci. Inżynier, specjalista od zamknięć nieotwieralnych.

 

Był tłok i kurz bez granic. Jakieś monety przetaczały się po leżących na dnie, a pudełko zapałek trzeszczało parodiując męki tratowanych schnącym, piszczelowym bólem. Kieszonkowy zegarek spocony z wysiłku wskazywał nieprawdziwą godzinę. Niby ciepło było wzdłuż szwu, ale duszno i bezdurno. Smród potu i utleniających się metali grawitował w stronę niedoskonale szczelnej zapalniczki udającej benzynową Zippo. Gorączka zbiorowa. Śpiączka chemiczna. Błękitny trąd.

Mniej odporni, prócz owrzodzeń i złamań mieli już liszaje, rumienie, albo skomplikowane zaszłości genetyczne, rugujące ich z listy sponsorów czegokolwiek. Nawet z datków na Wielką Świąteczną. Obracałem oczami po rybiemu – nie ruszając ciała ani na milimetr. Wokół degrengolada puchła, pleśniała i usiłowała wyrodzić się z tego świata, gdy z panteonu kieszeni zaczął spełzać dwunastonogi bodajże pająk. Wielki, zdeterminowany i niewątpliwie głodny. Zawisł nad dnem kieszeni i uczepiony odnóżami materiału – wypatrywał okazji. Kiedy znalazł, a było to niedostrzegalne dla oka ludzkiego – rzucił się bez wahania i spadł na ofiarę jak tornado, chcąc w okamgnieniu wypreparować jakiemuś nieszczęśnikowi nerkę. Gość wstępnie poszczał się ze strachu – opłotkami kroniki wspominając, ja też.

Cuchnęło naszą zbiorową słabością, a pająk żarł indywidualnie i bez pośpiechu, żeby nie nabawić się wrzodów. Przezornie, przed ucztą, cofnął się poza zasięg narzędzi, jakimi próbowaliśmy go obrzezać. Wreszcie poszedł, ciągnąc pełne brzuszysko na górę. A my zostaliśmy przy dnie, wąchając smród gnijących, niedojedzonych trzewi. Mijały godziny, albo dni, nim smród mięsa zaczął kusić. Co bardziej zdesperowani ukradkiem odkrawali fragmenty mniej zielone od pozostałych. I właśnie wtedy, wierzchem kieszeni, zawładnął insekt. Nikt mnie nie uczył, czy pająk ma oczy – teraz, byłem tego pewien. A wzrok miął przesiąknięty niezaspokojonym apetytem.

 

Czwarty z gości zaczął kiwać głową na boki, z regularnością metronomu. Dopiero wtedy Zwalisty chrząknął i pociągnął z sziszy po kres kłębełków płucnych ciepły dym wodnej fajki. Nawet nie zaklął, gdy nozdrza wypełniły się ulatującą ekstazą.

 

- Ech – zaczął niewybrednie, co sugerowało wstęp do różowej landrynki, disco-polo, albo zgoła przeciwnie.

Nadeszli innowiercy. Nocą, kiedy nikt ich się nie spodziewał, bo graniczna rzeka właśnie puściła i kra pędziła ku morzom północy z prędkością wykluczającą swobodny dryf. A jednak. Innowiercy przeprawili się wpław i osiedli na brzegu jak szlam. Jak gnijące łodygi kosaćców. Kiedy chwycili przyczółek – poszły  za nimi całe stada zdeterminowanych i pragnących. Omamionych wizjami i jawnie oszukanych. Byli tacy, którzy uwierzyli, że ich obecność na wrażej ziemi jest dobrodziejstwem dla świata i ich powołaniem. Nawet, kiedy ofiary krzyczały trwogę, ledwie szarpnięte zębem głodu przybysza, na długo przed dekapitacją.

Kochałem i byłem kochany. Miałem przychówku tyle, ile kotów przychodziło na wieczerzę pod gołym niebem trzy kwadranse po zmierzchu. Połowa do dziś zna jedno słowo – „mama”, które określa ich patriotyzm, wiarę i przeznaczenie. Nie umiałem dostrzec winy własnej, że powiłem pisklęta na ojcowiźnie, a obcy nie szanowali nic i nikogo. Naprawdę musieli?

Na początku dopadli matkę z najmłodszym. Nie udało się ich odratować. Zasuszeni, do cna. Bez kropli życia wewnątrz. Potem pierworodny, bo chciał potajemnie wieczór spędzić z Kasią, żeby poznać niewieście ciało na chwałę Pana. Rankiem schnące w stogu siano zdawało się ociekać wilgocią w obliczu splecionych ciał pozbawionych najdrobniejszej życiodajnej kropli. Może miałem szczęście, jeśli tak gotów byłby ktokolwiek nazwać stratę tuzina narybku i Połowicy, ku której wzdycham każdej nocy. Chce mi się kląć, ilekroć na widnokręgu pojawiają się Obcy i ślinią się, widząc za pancernymi szybami sybarytów żrących to, czego biedota nie tyka, póki ma wybór.

Zostałem sam. Ale, choć poświęciłem wszystko, czym lędźwie zakwitły – żyję nienawiścią do Obcych. Kładę się, gdy idą spać i budzę wraz z nimi. Śledzę i unicestwiam. Piję ich krew, żeby zrozumieć, choć zbiera mnie na wymioty. Jestem silny. Silniejszy niż onegdaj… Onegdaj? Przecież ostatnie dziecko pożarli mi przedwczoraj – płakało z tęsknoty za matczyną piersią, a ja nie zdołałem uratować. Dzisiaj? Dałbym już radę! Poza prawem i zrozumieniem. Naprawdę – dałbym.

 

Opowieści słuchałem bez tchu niemalże, a jednak płuca radziły sobie z moim egoizmem i wciąż działały. Kłęby dymu kotłowały się pod sufitem, a niezwyczajni pasażerowie pogrążali się w zadumie. Najwyraźniej trawili przesłania i żadnemu w głowie nie postało, żeby coś wyjaśnić mi – chłopkowi, będącemu świadkiem takiej ekspresji. Ustnik sziszy nadal krążył wokół kwadratu szamanów, pejzaż przewijał się monotonnie, aż poczułem zew wolności, gdy ktoś szarpnął drzwi i wpuścił do wnętrza coś innego niż otumaniający opar sziszy.

 

- Bilecik poproszę – młody konduktor najwyraźniej kierował ku mnie ów rozkaz, kompletnie ignorując całe stado szamanów o brodach osiwiałych z wielowiekowego użytkowania. Bezmyślnie podałem kartonik, a młodziak w granatowym garniturze przeciął go kolejarskim sekatorem, podziękował i puścił do mnie oko, nim zamknął za sobą drzwi, ani sekundy nie poświęcając Świętej Czwórcy:

 

- Jak było? - zapytał szeptem, oczami wskazując na towarzystwo – nasi mówią o nich „szamani”, ale oni wracają z nieistniejących kopalni w Bieszczadach. Pracują tam ponoć pięć dni i na weekend wracają do Krosna Odrzańskiego. Do dzieci i żon, do M-3 i tych tam różnych dupereli. Żeby nie nudzić się w drodze, opowiadają niestworzone historie. A może stworzone? Dotąd nie trafił się taki, który nie uciekłby przed Wrocławiem. Jakby co, mam przedział wolny w pierwszej klasie – za dopłatą ma się rozumieć, ale niewielką, widząc pana peregrynacje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz