Księżyc pyszni się w ciemnościach jak pępek nieba (skąd wziął się pępek świata? Też nie wiem.). Pani, która idąc odciskała piętno na rzeczywistości – dziś biegła, chcąc dogonić autobus. Od tamtej pory nie oglądałem się za siebie, bo nie chcę widzieć doganiającej nas fali pływowej, a tym bardziej skutków trzęsienia ziemi. Na przystanku młodzieniec pociąga coś z termosu, a ja zastanawiam się, czy w niedalekiej przyszłości na przystankach nie będzie normą biesiadowanie z użyciem (stosowanie, to słowo tak niemiłosiernie nadużywane, że aż boję się z niego korzystać) turystycznych menażek, albo zgoła grillowanie na społecznym grillu przed mozołem podróży do pracy, bądź szkoły.
Żółknące forsycje puszczają oko do zmaltretowanych szarugą ludzi brnących przez chłód poranka. Szczuplutka pani dyskretnie podjadała, gryząc czubki własnych palców, więc kryzys ekonomiczny nie jest jedynie iluzją. Wielki Głód nie sięgnął pod strzechy, ale wystarczy parę ustaw i dyrektyw, aby „dla naszego dobra” żołądek zapomniał uczucia sytości. Stareńki Rumcajs udaje mojego szwagra, starszego o jakieś trzydzieści wiosen, jednak nie zdążyłem sprawdzić, czy to nie ów szwagier podczas zabawy w podróże w czasie i przestrzeni. Emerytowany dżokej dynamizował marsz zamaszystymi ruchami rąk i całą sylwetką udowadniał, że nawykł do szybszego niż obecne przemieszczania się. Wreszcie chłop dysponujący pakietem tików, które moją rozczochraną wyobraźnią upodabniały go do królika. Ale przecież nie był królikiem. Mało tego – holował faceta na inwalidzkim wózku całkiem odpowiedzialnie i z wyraźna wprawą.
Dygresja (jeśli dygresja może zakwitnąć pośród chaosu):
Straszne czasy nastały, skoro słowo lepszy, a nawet najlepszy wcale nie jest stopniem (naj)wyższym od słowa dobry. Ba! Oba często nawet nie dorastają mu do pięt.
Jeżeli chodzi o biesiadę przystankową, to sama w takiej uczestniczyłam. Wracałam z koleżanką i trójką małych dzieci (1 moje, 2 jej) z wczasów, gdy padł mi na amen nieużywany przez dwa tygodnie staruszek akumulator. Utknęliśmy w szczerym polu, na przystanku PKS. Od strony Rzeszowa miała nadejść pomoc, ale nie tak szybko, więc nie pozostało nam nic, jak tylko czekać. W tym czasie dzieci zaczęły marudzić, że są głodne. Wyjęłyśmy zatem z bagażnika butlę gazową z palnikiem, dorodny kalafior, butelkę wody mineralnej, garnek i sitko. Na ławce na przystanku ugotowałyśmy warzywo, a po odcedzeniu zaczęliśmy spożywać. Tymczasem na przystanek nadciągnęli ludzie. Usiłowałyśmy częstować ich cząstkami kalafiora, ale nikt nie skorzystał, za to patrzyli na nas z dziwnymi minami. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego.
OdpowiedzUsuńPKS, to inna liga. tamte podróże bywają dłuższe i oczekiwanie także. więc można zrozumieć. ale zrozumieć kogoś, kto jedzie trzy przystanki (jakiś kilometr brutto), to nie rozumiem dokarmiania i pojenia.
UsuńMoże wcześniej nie zdążyli niczego zjeść w domu?
Usuńe tam - jedzenie stało się częścią życia publicznego. nie wierzę, że tak wiele osób musi jeść na przystanku komunikacji miejskiej.
UsuńCo do mnie - nie lubię jeść na ulicy, w autobusie czy nawet w tej strefie jedzeniowej w molochach handlowych.
UsuńNie. "Nie lubię" to za mało. Nie znoszę, nie cierpię, nienawidzę!
Usuńte strefy nazywam na użytek własny paśnikami. to chyba dobrze oddaje istotę rzeczy.
UsuńKoksowników dawno nie widziałam, być może są już zakazane, nie wiem. W każdym razie wyobrażam sobie, że w jakiejś alternatywnej rzeczywistości obecnie panuje sroga zima i ludzie w oczekiwaniu na autobusy i tramwaje, nad tymi koksownikami pieką sobie kiełbaski, nadziane na gałązki kradzione z parkowych drzewek.
OdpowiedzUsuńładnie patrzysz. lubię i podziwiam tych, których nie krępuje rzeczywistość.
Usuń