Szum.
Łatwy do pomylenia z silnym wiatrem, lecz to woda rozmieniona na drobne spada
poprzez atmosferę, jakby bezmiar kosmosu zapragnął skroplić się właśnie dziś i
właśnie tu. Żółta, zaniedbana elewacja chleje wodę łapczywie – aż zbrunatniała
od tej żądzy. I odsłania ślady tego, co wewnątrz. Kontury ścian i pieców
kaflowych, szaf, może nawet pani, która opierając się o ścianę rekami zasłania
głowę, żeby pijany cios nie dosięgnął jej już o poranku tam, gdzie uszkodzenia
najtrudniej połatać.
Zrobiłem
z tej wielkiej, bezokiennej ściany, obszarpanej przez czas i wiatry
nieprzyjazne całun turyński i czytam przeszłość wyrzeźbioną na drugiej, ukrytej
stronie. Wiem – śmiejesz się ze mnie, że znów nadwyrężam i bajki opowiadam, że
mi się wydaje, a wyobraźnią własną chcę przykryć to, czego zobaczyć nie mogę.
Wiem, że tak myślisz, że z mokrej zaprawy pijanej długo oczekiwanym deszczem
zrobiłem monitor dla gdybań. Zrobiłem! I co z tego? Ja wiem, że za tą ścianą
mieszkają ludzie. Że mogę opowiedzieć ich dni, a nawet noce. Bo one będą
zupełnie takie, jak noce, które już widziałem, albo te, które dopiero zobaczę,
ku własnemu ubolewaniu.
Popatrz.
Tam dojrzewa chłopczyk spłodzony w radosnej pijackiej zabawie, który połowie
okolicy będzie mówił tata lub wujek i co gorsza może mieć rację. Bo ten
chrapiący na kanapie przy włączonym telewizorze wcale ojcem być nie musi. Mama
nią jest, albo będzie, kiedy się otrząśnie i z promili wypłucze. A chłopczyk?
Ty wiesz, że on już jest alkoholikiem, synem alkoholika, że zanim świat obarczy
go dorosłością już będzie skazańcem i gościem aresztów? A jeśli masz złudzenia,
że nie, to zapytaj dzielnicowego, który już dzisiaj za biurkiem klei ponure myśli, jak
zdjąć mu legalnie odciski palców i pobrać próbki DNA.
A
tam? Wyżej o dwa piętra? Pani miałaby piękne, białe włosy nad buzią
pomarszczoną bardziej niż jabłuszko po wyjątkowo długiej zimie, ale nie – ma
stalowe, popielate i zakurzone. Siedzi przy zasnutym pajęczyną, matrowym oknie
kuchennym, a z radia wydobywają się dźwięki tak głośne, że owady omijają jej
mieszkanko, żeby nie wpaść w rezonans. Siedzi, a w starym rondelku kipią
ziemniaki czekając aż mleko skiśnie, bo dzisiaj na obiad ziemniaki ozdobione
szczyptą koperku i szklanka kwaśnego mleka. Córka przyniosłaby pewnie kawałek
kurczaka, jednak leczy anemię, własną i własnego dziecka, więc jej nie ma
teraz, bo drapie pazurami poczekalnie szpitalnych przychodni, żeby ktoś
wreszcie usłyszał jej rozpaczliwe i bezgraniczne wołanie o pomoc. Pani siedzi i
nie wyjdzie na spacer, bo cztery kondygnacje schodów skrzypiących ironicznie i
podstopnicami szczerzących się z pogardą dla jej słabości i dorodnych żylaków
powstrzymają ją tak długo, aż śmierć głodowa jej w oczy zajrzy.
Ty
wiesz, że ona zimą pali książkami w piecu? Pali wilgotnymi książkami i płacze,
bo nie ma sił zejść do piwnicy po węgiel, gdyby wciąż tam był, ale dawno go nie
ma. Bo ukradł go już dwie zimy temu ten, co na trzecim mieszka. Mieszka, to
zbyt wielkie słowo – on tam okazjonalnie sypia. Zdarza mu się czasem oczy
otworzyć odrobinę trzeźwiej – szczególnie, kiedy „znajdzie” porzucone dobra. I
właśnie dwie zimy temu postanowił wypić wino z koleżkami w piwnicy, bo cieplej
i któryś oparł się o babciną komórkę, a ta, jak kretynka była uprzejma się
zająknąć, więc potraktowali ją z kamaszy, aż jej odrzwia pękły na śmierć.
Chłopakom do winka kompot ze śliwek się trafił, jakieś szpargały, żeby było
czym oczy i język zająć i pośród plotek węgiel się napatoczył – „Znalazł się!”
W sam raz, żeby na święta własnej kobicie go sprezentować, więc skrzyknął
ferajnę i te trzysta kilo z uciułanych przez babinkę złotówek stado pasożytów
wyniosło i zrzuciło hałdą przed piecem kuchennym chichocząc przy tym beztrosko,
jacy to samarytanie z nich i pomoc drobnosąsiedzka.
A
to dziecko, któremu piersi nie zdążyły wyrosnąć, a już zarabiają? Popatrz
uważnie, jak drobnymi paluszkami przelicza banknoty dyskretnie, a wargi drżą
modlitwę złożoną z liczebników, jak je chowa ukradkiem w poszewkę poduszki, żeby
nikt nie znalazł, bo przecież zabiorą i jeszcze w twarz dostanie za bezczelność
i ukrywanie dóbr materialnych, a ona… Jeszcze wstydliwą nagością zarobiła je,
gryząc z niepokoju paznokcie do krwi, kiedy stać musi nago przed nastolatkami, onanizującymi
się jawnie i wulgarnie komentującymi jej niedorosłe ciało. Ona jeszcze marzy,
kiedy zamknie oczy leżąc na tej poduszce, w której marzenia zaczynają szeleścić
kolejnym kolorowym banknotem. Zamyka oczy i widzi świat, w którym banknoty
wymienia na wszystko, czego jej w życiu brak – na słodycze i kosmetyki, na
podróże w ciepłe kraje i sukienki miękkie i piękne tak, że w nich nawet
piegowaty rudzielec wygląda jak królewna z bajki. I marzy, że spotka ją ktoś,
kto zauważy nie po to by wziąć, ale by dać. Jej dać i nie chcieć w zamian nic.
Żadnego wujka brutalnie sprawdzającego zawartość jej biustonosza, żadnego
przyjaciela, szukającego w jej torebce paru złotych na mało wyrafinowane winko
z kolegami.
Tam
wysoko – na samej niemal górze, ciemna plama na ścianie się rozpływa, jakby
bitumicznym kleksem była. Ale to tylko obrys plamy krwi, której nikt już chyba
nie pamięta. Oprócz babinki, bo czasami, jak ją najdą wspomnienia, to opowie,
jak to przyjacielski pokerek na poddaszu zakończył się ciosem siekiery, która
przez ciało wbiła się w ścianę tak mocno, że trzeba było niezłego osiłka, żeby
ją wydostał. Babcia nie pamięta układu kart przegrywających życie, więc
scenariusza nikt nie napisze. Za to elewacja krwawi kleksem niezmywalnym, choć
nie dającym się rozpoznać. Świeci, niby wieczna lampka przy ołtarzu, choć
nikt już nie pamięta dlaczego i po co.
Patrzę
na ścianę i świat chlipiący wraz z nią, a ona pije, żeby nie czuć. Pije, żeby
zapomnieć i oddać się w ręce wiatrom wszelakim, żeby zagłuszyć jęki
utrapionych, żeby zagłuszyć płacz dobiegający zewsząd. Żeby nie widzieć, jak
bieda potrafi dotkliwie kąsać i jak porywa się na wciąż niższe i bardziej podłe
czyny. Śmiech niemowlęcia rozstrzeliwuje mur żłobiąc w nim bliznę sięgającą
dwóch kondygnacji. Ale jemu wolno. Ono nie wie jeszcze, że zostało skazane. Na
tutaj i na zawsze. Jeszcze może się śmiać, zanim odwiedzi je rzeczywistość.
Deszcz pada wciąż. Ściana upija się i płacze. Za ścianą trwa życie i powtórzy
się znów... Skąd wiem? Posłuchaj – tam gryzie brudną poduszkę brudna pani, a
niedomywalny kolega powiela cud istnienia bez zabezpieczeń i beztrosko.
Poczekaj, aż zaćwierka kolejne niemowlę. To już wkrótce…
To nie antybajka, to połowa domów w rewirze mojej szkoły...och, wybiłeś mnie z rytmu wakacyjnego...
OdpowiedzUsuńwiesz co? napisało się, bo mam taka ścianę przed oknem i kiedy na nią popatrzyłem, to tam było widać kontury zdarzeń. Zarys historii. I pozwoliłem głowie zabłądzić i napisać, co chce. to i napisała.
Usuńale najbardziej spodziewałem się komentarza pod tytułem: "gdzie ty Q... mieszkasz chłopie?!"
Kochany, wszyscy tak mieszkamy, takich historii na pęczki, niestety...więc nie dziwię się :-)
Usuńto smutne
UsuńAni to bajka, ani antybajka... Życie po prostu. Bo przecież i takie się zdarza.
OdpowiedzUsuńa ja wciąż myślę, że to margines.
UsuńMargines to wciąż realne życie.
UsuńGdzie ty Q... mieszkasz chłopie? W kraju mieszkasz, gdzie chroni się życie nienarodzone, a narodzone ma się już w głębokiej dupie! Ot, gdzie mieszkasz!
OdpowiedzUsuńnarodzone musi być twarde - nie ma co się rozczulać
Usuń