wtorek, 17 lipca 2018

Deliberacje przed potopem.

Bo nastał dzień dla koneserów. A dla pozostałych taki więcej stacjonarny. Od świtu, który trudno bladym nazwać, bo jakiś taki napęczniały był od wilgoci i intensywnością burą usiłował nocy dorównać, co mu się niemalże udało. Popłakał się wreszcie z wysiłku biedny dzień, który nocą być chciał. I płacze nieustająco, żeby zasugerować zajęcia inne od latem standardowych. Żeby się pogrążyć, albo zanurzyć, oddać, lub, co kto i z kim uważa – ja wolę nie wnikać zbyt szczegółowo, bo taka ciekawość może mnie napiętnować jakimś mało wyrafinowanym epitetem i kosztować dożywotnią łatkę na sumieniu. „NASTAŁ DZIEŃ GDYBALNY”.

Powiedzmy, że dzień w sam raz na niespieszną prasóweczkę przy małej czarnej (i wcale nie mam tu na myśli niewyrośniętej nastolatki z plemienia Masajów, ani spódniczki, która nie zawsze potrafi utrzymać w sekrecie przed otoczeniem kolor bielizny – gdyby niepojętym przypadkiem tam była) – ot, choćby po to, żeby sprawdzić, czy wszystkie panie obmyte minioną nocą zdążyły się już pochwalić dzisiejszą (czyli dojrzalszą o dobę, więc bardziej skrupulatnie maskowaną) nagością, czy też któraś z dyżurnych naturystek zaspała i dopiero się stroi w nagość i makijaży płacząc z wściekłości, popijając przy tym zielone koktajle zamiast śniadania i klnąc w niebogłosy agenta, dyżurnego paparazziego, subtelny budzik z francuska nadmiernie dyskretny, że ona jeszcze nie, a przecież świat już kłuje po oczach sutkami w tak wielu odsłonach… i opalonymi szyneczkami zapakowanymi w ciało, któremu dopiero jutro potrzebny będzie fotoszop, aby „liczba odsłon” nieustająco dążyła do nieskończoności.

W taki dzień, to można nawet starannie wyczesać futro – własne, albo kocie, bo psiego, to chyba lepiej nie. Pies-łapserdak – wiadomo – pójdzie w krze i naniesie do chałupy drobiazgu i po wyczesaniu trzeba byłoby w entomologa się bawić, gdyby człowiek się uzbroił w lupkę zwielokratniającą doznania wzrokowe. Lupkę (nie powiem) – mam po babci, więc w sumie, można byłoby i psa wyczesać, ale zabrakło bardziej psa, niż grzebienia. Do babci ostatecznie można niby zadzwonić, ale czy odbierze, to już inna bajka. Jednak – posiadającym psa, grzebień i lupkę po babci – polecam. Lupkę w przypływie dobroczynności gotów jestem pożyczyć nawet. Niech stracę! – Przyjmę psa do wyczesania! Tylko niech będzie łagodny i wyrozumiały, bo nie potrafię. Ale chęci mam i szybko się uczę, a dzień zapowiada się długawy. No i ten zachwycający świat przyrody – pluskwy wegetariańskie, wszy lewitujące, karaluchy wielkouche, wije niezasupływalne, tuczniki rybików, czy może pajęczaki albinosy… i sto miliardów jeszcze nieodkrytych „obcych” czekających tylko na klasyfikację pod mokrym, psim… No! Nie przesadzajmy z tą szczerością…

Zza ściany dobiega mnie metrum chrapliwie powtarzające jeden akord, jedną nutę powtarzającą się cyklicznie w jazzowej tonacji i niezmordowanie – to maratończyk senny. Do tytułu króla-śpiocha troszkę mu ciągle brakuje, ale znać w owym chrapnięciu wieloletni trening i skumulowane pragnienie zaistnienia w najbliższej, drukowanej edycji „Księgi Rekordów Guinessa”. Dźwięk może i monotonny, jednak udało mi się znaleźć zastosowanie dla niego (przepraszam - wcale nie myślałem o tłuczeniu kotletów) i wykorzystać, nim południe zdążyło zapukać pod strzechy – ów dźwięk wprowadza spokój w moją przeponę. Kierowany stadnym instynktem zrównałem oddech z podsłuchiwanym i z lubością rozkoszuję się poematem niesterylności pokoju i wdycham coś, co rozpaczliwie przed moim wdychnięciem się broni i konwulsyjnie chwyta mnie za nozdrza, żeby wbrew mojej buńczucznej nieświadomości nie ulec jednak biodegradacji w czeluściach niezmierzonych pęcherzyków płucnych. Trochę łaskocze, ale jestem twardszy niż myślałem i powielam metrum odrobinkę tylko żałując, że do walca przydałaby się zwiewna, lecz całkiem niewydumana partnerka. Partner już nie. Jeszcze nie. Aż tak długim ten dzień się nie zapowiada, żebym zatęsknił za monopłciowym tańcem, którego dominującym motywem stałaby się szeptana na niepewne głosy mantra: „raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, raz…”

Wysłałem oko na zwiad – za okno. Wymagało to odrobinę wysiłku, bo sam iść nie zamierzałem za owo okno, więc poprosiłem oczy, żeby przełączyły się na odbiór i ściągały do mnie obrazy słońcem malowane. One to zrozumiały, choć ja nie bardzo – jakie słońce w ten listopadowy wieczór? Ja rozumiem, że jest lipcowy poranek, ale on tylko w kalendarzu i wiadomościach – za oknem niestety tego nie widać. Do oczu z ociąganiem i nieśmiałością poczęły dołączać inne zmysły. Uszy doniosły, że pan, który od dziecka najchętniej komunikuje się ze światem krzykiem-który-na-ogół-jest-monologiem-do-własnej-głowy wciąż to czyni, a przeponę wzmocnił, wydolność płuc skoczyła mu, dalece przekraczając średnią krajową dowolnego kraju (włączając w to wszelkie mocarstwa, łącznie z tymi, które dopiero aspirują do tytułu). Węch wykrył nieodległe prace przygotowawcze do obiadu, który będzie czymś więcej niż prozaiczną czynnością fizjologiczną podtrzymującą procesy życiowe. Zamieniać w kupę wyrafinowane potrawy ludzie potrafią z wdziękiem i estymą. Im bardziej wyszukane, tym bardziej subtelna kupa. Z goździkiem w epicentrum, albo tłuściutką muchą. Lecz zatwardzenie niestety pozostaje jednoznaczne i twarde jak „pracująca sobota”.

Chwilę pozazdrościłem, bo w końcu czasu miałem aż nadto, więc czemu nie dogrzać się w cudzym szczęściu? Podobnież, kontakt ze szczęściem, nawet taki zaściankowy, powoduje wzrost samopoczucia i libido i paru innych czynników, których uzasadnienie przekracza poziom magistra, czy doktora nauk wszetecznych. Zanurzyłem się kompletnie laicko, wpuszczając doznania do wnętrza i do mnie, a one przyszły pomimo dżdżu, albo wespół z nim. Nawilżyłem się bezwstydnie i w gratisie. Powspominałem historyczne deszcze, które mnie lizały bezwstydnie, a ja równie bezwstydnie pozwoliłem im na to, a sobie na nagość kompletną i krzyczałem głośniej od atmosfery własną radość niepohamowaną żadnym „nie wolno”, „nie wypada”, „kto to widział” – ja widziałem, czułem i doznałem i wiem, że nie tylko wypada, ale wręcz trzeba.

Dzień chlał, jak zagorzały, długodystansowy alkoholik, albo nieskończona gąbka która nie zna granic pojemności, a ja ów dzień dla siebie miałem – taki „wsobny” idealistyczny, pozbawiony wątków erotycznych, czy politycznych. Siedziałem sobie i moja nagość nie posiadała chorągwi, barw klubowych, przynależności, wyznania i deklaracji. Po prostu – była. Tak jak byłem ja i ten dzień mokry, jak zapowiedź potopu. Może był ten dzień prorokiem, może czas arkę budować, ale… Nie nadaję się na weterynarza. Ja? Nie zaprosiłbym zwierząt na arkę. Chyba, że na talerzach. Ja zabrałbym ludzi. Zabrałbym świat cały, którego zdołałbym dotknąć i przekonać do idei. Czyli niewielu, bo przekonywać nie potrafię. Pewnie sam wypłynąłbym szukając Araratu, jeśli już w ogóle zdołałbym zbić z desek choć tratwę. A z dopłynięciem, to już musiałby sobie poradzić większy od mojego umysł. Płynąć jest łatwo – aż do utonięcia. Trudniej gdzieś wylądować.

A TY? POPŁYNIESZ ZE MNĄ?

10 komentarzy:

  1. Wyobraziłam sobie czesanie konia z lupką. Wszak powierzchnia większa, również bogata w drobiazgi, czasu więcej trzeba, a dokładności nie wolno poskąpić. Mogłaby to być ciekawa historia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie.
    Nasze drogi rozeszłyby się w dniu potopu.
    Nie wsiadłabym do arki pełnej ludzi i bez zwierząt.
    Zbudowałabym swoją i z ludzi zabrałabym tylko tych, którzy nienawidzą zabijania. I zwierzęta. Wszystkie, bez wyjątku, bo tylko one nie są winne temu, że są, jakie są.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. czyli tłok na falach - każdy swoja arkę... no ładnie. i zaraz zacznie się wymuszanie pierwszeństwa

      Usuń
  3. Nie bardzo lubię przyglądać się takim żyjątkom, które mógłby przynieść pies. Zakładam jednak, że w arce i dla takich byłoby miejsce. To samo z ludźmi, nie każdego bym zabrała, gdybym to ja miała wybór.
    Dlatego pewnie zanim bym się zdecydowała skorzystać z zaproszenia, arka już płynęła by do swojego celu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale czesać trzeba. bo się skołtuni nawet pies.

      Usuń
  4. Bez zwierząt? Dziękuję. Poczekam na następną arkę. Będzie za kwadrans, a przynajmniej tak jest napisane na rozkładzie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wsiadaj, bierzemy Cię.

      Usuń
    2. no proszę - już towarzystwo znalazł i dziewczyny go na arkę zapraszają - taki, to się potrafi ustawić. nie to co ja.

      Usuń
    3. Zwierzęta muszą być, zwłaszcza psy i ptaki!

      Usuń