Bo nastał dzień dla koneserów. A dla
pozostałych taki więcej stacjonarny. Od świtu, który trudno bladym nazwać, bo
jakiś taki napęczniały był od wilgoci i intensywnością burą usiłował nocy dorównać,
co mu się niemalże udało. Popłakał się wreszcie z wysiłku biedny dzień, który
nocą być chciał. I płacze nieustająco, żeby zasugerować zajęcia inne od latem
standardowych. Żeby się pogrążyć, albo zanurzyć, oddać, lub, co kto i z kim
uważa – ja wolę nie wnikać zbyt szczegółowo, bo taka ciekawość może mnie
napiętnować jakimś mało wyrafinowanym epitetem i kosztować dożywotnią łatkę na
sumieniu. „NASTAŁ DZIEŃ GDYBALNY”.
Powiedzmy, że dzień w sam raz na
niespieszną prasóweczkę przy małej czarnej (i wcale nie mam tu na myśli
niewyrośniętej nastolatki z plemienia Masajów, ani spódniczki, która nie zawsze
potrafi utrzymać w sekrecie przed otoczeniem kolor bielizny – gdyby niepojętym przypadkiem tam była) – ot, choćby po to,
żeby sprawdzić, czy wszystkie panie obmyte minioną nocą zdążyły się już pochwalić
dzisiejszą (czyli dojrzalszą o dobę, więc bardziej skrupulatnie maskowaną) nagością,
czy też któraś z dyżurnych naturystek zaspała i dopiero się stroi w nagość i
makijaży płacząc z wściekłości, popijając przy tym zielone koktajle zamiast
śniadania i klnąc w niebogłosy agenta, dyżurnego paparazziego, subtelny budzik
z francuska nadmiernie dyskretny, że ona jeszcze nie, a przecież świat już
kłuje po oczach sutkami w tak wielu odsłonach… i opalonymi szyneczkami
zapakowanymi w ciało, któremu dopiero jutro potrzebny będzie fotoszop, aby
„liczba odsłon” nieustająco dążyła do nieskończoności.
W taki dzień, to można nawet starannie
wyczesać futro – własne, albo kocie, bo psiego, to chyba lepiej nie. Pies-łapserdak
– wiadomo – pójdzie w krze i naniesie do chałupy drobiazgu i po wyczesaniu
trzeba byłoby w entomologa się bawić, gdyby człowiek się uzbroił w lupkę
zwielokratniającą doznania wzrokowe. Lupkę (nie powiem) – mam po babci, więc w
sumie, można byłoby i psa wyczesać, ale zabrakło bardziej psa, niż grzebienia.
Do babci ostatecznie można niby zadzwonić, ale czy odbierze, to już inna bajka.
Jednak – posiadającym psa, grzebień i lupkę po babci – polecam. Lupkę w
przypływie dobroczynności gotów jestem pożyczyć nawet. Niech stracę! – Przyjmę
psa do wyczesania! Tylko niech będzie łagodny i wyrozumiały, bo nie potrafię.
Ale chęci mam i szybko się uczę, a dzień zapowiada się długawy. No i ten
zachwycający świat przyrody – pluskwy wegetariańskie, wszy lewitujące,
karaluchy wielkouche, wije niezasupływalne, tuczniki rybików, czy może
pajęczaki albinosy… i sto miliardów jeszcze nieodkrytych „obcych” czekających
tylko na klasyfikację pod mokrym, psim… No! Nie przesadzajmy z tą szczerością…
Zza ściany dobiega mnie metrum
chrapliwie powtarzające jeden akord, jedną nutę powtarzającą się cyklicznie w
jazzowej tonacji i niezmordowanie – to maratończyk senny. Do tytułu
króla-śpiocha troszkę mu ciągle brakuje, ale znać w owym chrapnięciu wieloletni
trening i skumulowane pragnienie zaistnienia w najbliższej, drukowanej edycji
„Księgi Rekordów Guinessa”. Dźwięk może i monotonny, jednak udało mi się
znaleźć zastosowanie dla niego (przepraszam - wcale nie myślałem o tłuczeniu
kotletów) i wykorzystać, nim południe zdążyło zapukać pod strzechy – ów dźwięk
wprowadza spokój w moją przeponę. Kierowany stadnym instynktem zrównałem oddech
z podsłuchiwanym i z lubością rozkoszuję się poematem niesterylności pokoju i
wdycham coś, co rozpaczliwie przed moim wdychnięciem się broni i konwulsyjnie chwyta
mnie za nozdrza, żeby wbrew mojej buńczucznej nieświadomości nie ulec jednak biodegradacji
w czeluściach niezmierzonych pęcherzyków płucnych. Trochę łaskocze, ale jestem
twardszy niż myślałem i powielam metrum odrobinkę tylko żałując, że do walca
przydałaby się zwiewna, lecz całkiem niewydumana partnerka. Partner już nie.
Jeszcze nie. Aż tak długim ten dzień się nie zapowiada, żebym zatęsknił za
monopłciowym tańcem, którego dominującym motywem stałaby się szeptana na
niepewne głosy mantra: „raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, raz…”
Wysłałem oko na zwiad – za okno.
Wymagało to odrobinę wysiłku, bo sam iść nie zamierzałem za owo okno, więc
poprosiłem oczy, żeby przełączyły się na odbiór i ściągały do mnie obrazy
słońcem malowane. One to zrozumiały, choć ja nie bardzo – jakie słońce w ten
listopadowy wieczór? Ja rozumiem, że jest lipcowy poranek, ale on tylko w
kalendarzu i wiadomościach – za oknem niestety tego nie widać. Do oczu z
ociąganiem i nieśmiałością poczęły dołączać inne zmysły. Uszy doniosły, że pan,
który od dziecka najchętniej komunikuje się ze światem krzykiem-który-na-ogół-jest-monologiem-do-własnej-głowy
wciąż to czyni, a przeponę wzmocnił, wydolność płuc skoczyła mu, dalece
przekraczając średnią krajową dowolnego kraju (włączając w to wszelkie
mocarstwa, łącznie z tymi, które dopiero aspirują do tytułu). Węch wykrył nieodległe prace
przygotowawcze do obiadu, który będzie czymś więcej niż prozaiczną czynnością
fizjologiczną podtrzymującą procesy życiowe. Zamieniać w kupę wyrafinowane
potrawy ludzie potrafią z wdziękiem i estymą. Im bardziej wyszukane, tym
bardziej subtelna kupa. Z goździkiem w epicentrum, albo tłuściutką muchą. Lecz zatwardzenie niestety pozostaje jednoznaczne i twarde jak
„pracująca sobota”.
Chwilę pozazdrościłem, bo w końcu
czasu miałem aż nadto, więc czemu nie dogrzać się w cudzym szczęściu? Podobnież,
kontakt ze szczęściem, nawet taki zaściankowy, powoduje wzrost samopoczucia i
libido i paru innych czynników, których uzasadnienie przekracza poziom
magistra, czy doktora nauk wszetecznych. Zanurzyłem się kompletnie laicko, wpuszczając doznania do
wnętrza i do mnie, a one przyszły pomimo dżdżu, albo wespół z nim. Nawilżyłem
się bezwstydnie i w gratisie. Powspominałem historyczne deszcze, które mnie lizały
bezwstydnie, a ja równie bezwstydnie pozwoliłem im na to, a sobie na nagość
kompletną i krzyczałem głośniej od atmosfery własną radość niepohamowaną żadnym
„nie wolno”, „nie wypada”, „kto to widział” – ja widziałem, czułem i doznałem i
wiem, że nie tylko wypada, ale wręcz trzeba.
Dzień chlał, jak zagorzały, długodystansowy alkoholik,
albo nieskończona gąbka która nie zna granic pojemności, a ja ów dzień dla
siebie miałem – taki „wsobny” idealistyczny, pozbawiony wątków erotycznych, czy
politycznych. Siedziałem sobie i moja nagość nie posiadała chorągwi, barw
klubowych, przynależności, wyznania i deklaracji. Po prostu – była. Tak jak
byłem ja i ten dzień mokry, jak zapowiedź potopu. Może był ten dzień prorokiem,
może czas arkę budować, ale… Nie nadaję się na weterynarza. Ja? Nie zaprosiłbym
zwierząt na arkę. Chyba, że na talerzach. Ja zabrałbym ludzi. Zabrałbym świat
cały, którego zdołałbym dotknąć i przekonać do idei. Czyli niewielu, bo
przekonywać nie potrafię. Pewnie sam wypłynąłbym szukając Araratu, jeśli już w
ogóle zdołałbym zbić z desek choć tratwę. A z dopłynięciem, to już musiałby
sobie poradzić większy od mojego umysł. Płynąć jest łatwo – aż do utonięcia.
Trudniej gdzieś wylądować.
A TY? POPŁYNIESZ ZE MNĄ?
Wyobraziłam sobie czesanie konia z lupką. Wszak powierzchnia większa, również bogata w drobiazgi, czasu więcej trzeba, a dokładności nie wolno poskąpić. Mogłaby to być ciekawa historia.
OdpowiedzUsuńto napisz - proszę...
UsuńNie.
OdpowiedzUsuńNasze drogi rozeszłyby się w dniu potopu.
Nie wsiadłabym do arki pełnej ludzi i bez zwierząt.
Zbudowałabym swoją i z ludzi zabrałabym tylko tych, którzy nienawidzą zabijania. I zwierzęta. Wszystkie, bez wyjątku, bo tylko one nie są winne temu, że są, jakie są.
czyli tłok na falach - każdy swoja arkę... no ładnie. i zaraz zacznie się wymuszanie pierwszeństwa
UsuńNie bardzo lubię przyglądać się takim żyjątkom, które mógłby przynieść pies. Zakładam jednak, że w arce i dla takich byłoby miejsce. To samo z ludźmi, nie każdego bym zabrała, gdybym to ja miała wybór.
OdpowiedzUsuńDlatego pewnie zanim bym się zdecydowała skorzystać z zaproszenia, arka już płynęła by do swojego celu.
ale czesać trzeba. bo się skołtuni nawet pies.
UsuńBez zwierząt? Dziękuję. Poczekam na następną arkę. Będzie za kwadrans, a przynajmniej tak jest napisane na rozkładzie:)
OdpowiedzUsuńWsiadaj, bierzemy Cię.
Usuńno proszę - już towarzystwo znalazł i dziewczyny go na arkę zapraszają - taki, to się potrafi ustawić. nie to co ja.
UsuńZwierzęta muszą być, zwłaszcza psy i ptaki!
Usuń