I
tylko pan z fajeczką niewzruszonym pozostał. Jak zwykle stał w podcieniu portalu
bramy przechodniej, śmierdzącej uryną tak bardzo, że nawet owady zawracały i
wybierały inne ścieżki chcąc się przedostać na podwórko w celach równie
tajemniczych, jak ludzie, którzy wnikali w ową przestrzeń wstrzymując oddech,
by wynurzyć się we wnętrzu, o jakim lokalne władze wolały nie pamiętać dla
własnego bezpieczeństwa. Nie wiem, co siwowłosy, brodaty, ale nie niechlujny
pan wiecznie w popielatej marynarce palił, ale musiał mimochodem neutralizować
fetor skondensowany tak, że można z niego zapewne pozyskiwać pierwiastki w
ilościach większych niż śladowe. Stał i palił patrząc na świat z życzliwą
ciekawością, może ciut chorobliwą i nadgorliwą, zbyt wytrwałą i
bezkompromisową, lecz społecznie mało szkodliwą.
Kiwnął
mi głową, kiedy przechodziłem chodnikiem. Znowu. A może tylko oczami zaakceptował
moją-tutaj-obecność, zanotował ją, niedwuznacznie sugerując, że mnie zauważył,
że moja aura nie jest w stanie niepostrzeżenie zagrać w klasy na płytkach
chodnikowych potłuczonych tak niemiłosiernie, że przypominały rozsypanego w
nieładzie puzzla. Żadnego uzasadnienia podpartego logiką znaleźć nie umiałem,
jednak czułem podświadomą sympatię dla kogoś, kto życie potrafił spędzić w
bramie i znajdować w tym radość codzienności. Cud istnienia. Że umiał się
odnaleźć pomimo wszystko i wszystkim. Pamiętal mnie z obdartymi do krwi kolanami, kiedy umorusany biegłem z piłka na boisko, albo wracałem z pierwszej randki zachwycony, że wreszcie udało się skraść pięknej pani pocałunek, po którym oboje spiekliśmy raka, ale o tym sza! - Nikt wiedzieć nie musi...
Jeśli
miał żonę, to musiała nią być ta pani, która potrafi zbesztać wzrokiem zarówno
bezpańskiego psa za skołtunione futro, jak zasmarkane dziecko płaczące nad
gałką loda, który upadł tak nieszczęśliwie, że go chodnik liże brudnym od
piasku jęzorem, czy sąsiada, który pod wpływem wracał i pozwolił sobie rozpiąć jeden
guzik koszuli, której krawat w życiu nie dotknął. Tę samą, która w warzywniaku
wykłócała się o jakość ziemniaka, czy kolor kalafiora po cztery trzydzieści
sztuka. Pani, rozbudowana we wszelkich możliwych kierunkach marsem na czole
sugerowała kapcie zanim człowiek wejdzie na klatkę schodową, a co dopiero mówić
o ustroniu oficjalnego przedpokoju. Kobieta tak pełna zasad, że spełnienie wszystkich
przekraczało nawet boskie talenty, więc o ludzkim prochu szkoda wspominać. Ten
mógł być wyłącznie łajany i wyprowadzany z błędu wykładami emocjonalnie gęstymi
od przygan i sprawiającymi, że człowiek padał na kolana żebrząc o pokutę, byle
tylko nie dostąpić wtajemniczenia.
A
on stał, z zalążkiem uśmiechu i dotykał świata czymś nieznośnym. Potrafił ze
wzroku zrobić dyskretne narzędzie zmieniające nawet zazdrość w szlachetne ramy
okalając dusze mknące w milczeniu chodnikami. Potrafił wyssać szpik z sumienia
anonimowo przekraczającego Rubikon jego zmysłów – cuchnącego bylejakością
bramy. Jestem pewien, że potrafił chodzić, jednak odkrycie tego talentu
wymagało uporczywej tubylczości i to tej nieokiełznanej, której zdarzało się
wracać bladym świtem, lub wstawać jeszcze wcześniej. Trudno było przejść bez
spłowiałego błękitu wzroku popielatego pana i obłoczka ciepłej chmury napędzonej aromatyzowanym tytoniem, której
znaczenie odczytać potrafiliby być może Apacze, gdyby ich wzrok był w stanie
dosięgnąć czegoś tak nieistotnego, jak ślepa uliczka miasta.
I
kiedy wreszcie zdecydowałem się rozproszyć anonimowość człowieka, kiedy
zebrałem w sobie pokłady odwagi i bezczelności poszedłem przez sklepową lodówkę, żeby
pustymi rękami nie wpraszać się lipcem w gości i stanąć obok fajeczki, obok brody, która
wymagała ogromu pracy, żeby pomimo zmarszczek w ukrytych starannie brodzie chciała się
układać w sensowną całość – nie było człowieka. Brama śmierdziała, ponieważ nic
więcej nie umiała i była ohydnym pucharem przechodnim, lecz jej aktualny zdobywca
opuścił posterunek właśnie dziś, kiedy miałem kaprys zagrzechotać szkłem
niskoprocentowym. A mógłbym zapytać o tak wiele… O nie swoje wczoraj, albo przeszłość
zamierzchłą bardziej niż historia słowa pisanego…
Ileż
trzeba mieć w sobie BOGA, żeby tak stać w śmierdzącej bramie bezkreśnie? I właśnie
dziś BÓG zniknął… Wiecznego człowieka zabrakło w bramie, która czci amoniak.
Kiedy ja, nie bacząc na skwar przyniosłem schłodzone konserwy w płynie, żeby
pogadać bez obawy, że kurz podrapie gardła… Nie wiem, czy to dobry dzień, skoro właśnie dziś BÓG opuścił bramę, idąc do miejsca, w które świat zaglądać nie ma odwagi... Smród stał się ostatnim szlabanem do tam... Wejść? Płuca jeszcze mocne...
No żesz … Przysięgam, że znałem zakończenie doskonale, zanim zakończenie poznałem. Przedziwne to jakieś.
OdpowiedzUsuńmusi zostałeś szamanem i takie rzeczy są dla Ciebie oczywiste.
UsuńCoś w tym jest! Ciekawe ile taki szaman wyciąga miesięcznie, ale nie brutto, tylko na rękę?
UsuńMatuchno, ale się uśmiałam! Tym razem nawet patologia mnie nie zniesmaczyła, bo brama czcząca amoniak wynagrodziła mi wszystkie trudy dzisiejszego dnia.
OdpowiedzUsuńcieszę się, że uleczyłem Cię takim drobiazgiem.
UsuńNie byłam jakoś przesadnie chora, żeby trzeba było mnie leczyć. Ale tu jakieś niewyspanko, tam zmęczonko pływackie... i się uzbierało. Czasem, gdy przeczytam u Ciebie coś takiego, że rozsadza mnie rechot, to aż nieprzystojne myśli przychodzą mi do głowy.
Usuńrechoczesz publicznie, czy intymnie? gdzieś w zaciszu domowym?
UsuńRechoczę publicznie w prywatnym zaciszu domowym, które jest tak średnio zaciszne (za oknem ulica, stadion etc. etc.).
Usuńtrzeba uważać, bo są tacy, co znają numer alarmowy i mogą nasłać panów z kaftanem, co rękawy ma do zawiązania za plecami.
UsuńMam alibi w postaci córki, wróciła już znad morza. Zawsze mogę rechotać do niej.
Usuńw takim razie miłej zabawy. też coś... amoniak wygrał z patologią... niesłychane.
UsuńAmoniak w charakterze czczonego bóstwa.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Życie nie ustaje w zadziwianiu nas swoją złośliwością".
("Fermenty" - Wł. Reymont)
Pozdrawiam:)
"jeżeli cokolwiek może pójść źle, na pewno źle pójdzie" - prawo Murphy'ego.
Usuń