Budzę się pusty od snów, których
spamiętać nie zdołam nigdy już zapewne. Budzę się z ustami pełnymi słów
niedojrzałych, zagryzionych zębami tak mocno, że tylko stomatolog zaciera ręce
i podnosi cenniki na naprawę uszkodzonego szkliwa. Bezrobotny jęzor mam pocięty
własnymi zębami, bo noc zbyt krótką była, żeby ciało się uleczyło po cowieczornym
gryzieniu języka, żeby emocje nie wypłynęły potopem nieodwracalnym. Bo one,
zmęczone dniem całym, obrosły mchem egoizmu, spatynowały się subiektywnym
nalotem beztroski i głupot wszelakich. Chciejstwami i nadziejami perfidnymi do
szpiku kości. Nie znam własnego ciała wystarczająco, żeby określić, jaką siłą
dysponuje, jednak żuchwę potrafię docisnąć lepiej chyba niż owczarek
anatolijski, a zawziętość mam godną buldoga, kiedy już zatrzasnę się na
pochopnym słowie próbującym wyfrunąć frywolnie ze mnie. Czasami udaje się
jednej samogłosce przebrnąć zasieki i zadrżeć agonią w tężejącym mroku szeptem
ostatniej woli, jednak wokół nikogo, kto pochyliłby chętne ucho i wysłuchał tej
ostatecznej spowiedzi, kto rozgrzeszyłby i pozwolił zdechnąć w zrozumieniu, czy
pośród dobrego wspomnienia.
Budzę się nagi i bezbronny, chociaż
skóra ochronnym pancerzem pilnuje dostępu do mojego wnętrza i tylko odrobinę
marszczy się, kiedy przeciąg bezwstydnie oblizuje ją szukając soków
wypływających z ciała. Najwyraźniej wiatr poczuł silną potrzebę uzupełnienia
soli mineralnych, bo zlizuje mój nocny pot łapczywie tak, że aż nerwy
rozcapierzyły szpony szukając wroga, na którym mogłyby potrenować wyładowania
elektryczne i porazić go mikrogromem powielanym na każdym centymetrze ciała
ubranego we własne o sobie mniemanie i zapach tak naturalny, że aż
nieprzyzwoity dziś. Ciało się pręży i szuka rywala, żeby się z nim zmierzyć,
żeby udowodnić, że może, że potrafi, albo nawet, że chce. Bo ono nie wie
absolutnie, z czym przyjdzie się zmierzyć. Czy z miłością, czy z ostrzem na
wpół stopionego w ogniu noża. Z mistyką kreacji nieuczciwej, oszukańczej i
pazernej, czy z naiwną wiarą w niemożliwe, żeby ją wesprzeć dobrym słowem i
podeprzeć echem, aby trwała wystarczająco długo na krótkie życie. Żeby spotkały
się siły przeciwstawne i wyprostowały kręgosłup, żeby wypełniły mięśnie
pożądaniem, siłą witalną, smakiem przyszłości niepojętej, choć możliwej. Żeby
stało się jutro, choć dopiero co oczy zamknięte pożegnały wczoraj.
Budzę się i świadomość utraty „teraz”
doprowadza mnie do wściekłości i pasji godnej lepszego stworzenia. Znów
zmarnowałem każde możliwe „teraz”, aż zwiędło we mnie pozostając wczorajszą
rzeczywistością, zamiast nadzieją na jutro. Znów pozwoliłem zbyt wielu chwilom
minąć nadaremnie, nieumiejętnie siejąc przez palce piach, kalecząc nurt wody
dłonią, która nie ma dość sił i umiejętności, żeby powstrzymać rzekę. Wyrzucam
sobie własną niedoskonałość, opieszałość i bezradność, ale wciąż leżę gdzieś
pomiędzy snem, a jawą, pomiędzy wczoraj i jutro, a dzisiaj jakieś takie
zabiedzone, wychudzone i zastraszone usiłuje się wyprzeć samego siebie. Sam już
nie wiem, czy to dzisiaj powinno płakać nad swoim losem, czy też ja nad sobą
raczej… Umysł ociężały po bezczynnej nocy przeciąga się leniwie we mnie i
próbuje obarczyć mnie odpowiedzialnością za wszystko, albo nawet naznaczyć
katharsis. Zanim zdążyłem utwardzić serce, zanim ubrałem się w maski dnia
powszedniego umysł płata mi figla za figlem jak w kalejdoskopie. Podrzuca iluzje,
odbierając oddech, kusi fatamorganą, żebym sczezł w niespełnieniu, a ja, jak
ostatni prostak, poddaję się każdemu z oferowanych szaleństw i proszę o więcej.
Na własną zgubę. Na wieczność jednego, całego uderzenia serca, na kres życia
pojedynczej komórki, która swoim truchłem pokłoni się nowemu pokoleniu, samobójczo oddając
mu energię życiową, jakby przekazywała iskrę olimpijskiego ognia – tego
świętego, otoczonego bałwochwalczym uwielbieniem, przed którym i niewierny
uklęknie w strachu, że być może racji nie ma i trwa w ateizmie nieuzasadnionym
na własną zgubę.
Budzę się w biedzie i niedostatku.
Nie tym materialnym, bo o nim nic wciąż nie wiem, a być może bóg mi nocą
ozdobił stół rogiem obfitości, może z nieba deszcz pszczół przyniósł mi
powodzenie w sztukach wszelakich i talentem użądlił, albo myśl moja została
zapłodniona genem zwycięstwa na niwie jeszcze nie zrozumiałej? Wiem – łudzę
się, bo przecież nie da się zapłodnić pustki. Nie można wygrać losu na loterii,
której nikt do życia nie powołał.
Defetyzm zasnuwa okna mrokiem i wciąż chce udawać, że noc nie minęła jeszcze.
Ale sam wiem, że to tylko kłamstwo przytulone do ciepła kołdry – nie jej było to
ciepło – ona mi je kradła przez całą noc, żeby teraz pysznić się nie swoim
przymiotem. I drwi ze mnie, żem nagi, że wiatr na kostkach potrafi namalować
sine witraże, kruche, chwilowe, ale przecież kaleczące ciało.
Budzę się, znów niespełniony,
niedokończony i niepewny. Zbyt wiele we mnie płochości, wahań i niedopowiedzeń,
które mógłbym dokończyć na własną zgubę. Więc nie kończę i zamiast zwilżyć
język, żeby słowo mógł wypluć, które stanie się katowskim toporem, wypuszczam w
blady świt łzę-zwiadowcę – jedną tylko, cichszą od wyznania prawiczka, co to
jąkał się całe życie, zanim nie spotkał spełnienia, przy którym period stał się
zaletą, a nie wadą i wybuchł gejzerem wzajemnego dziękczynienia. Wypuszczam na
świat nadzieje utkane z pajęczyn myśli, których nie da się ubrać, bo każde
ubranie przytłoczy je śmiertelnie, a ich nagość jest krucha ekstremalnie. Tak
bardzo, że samo zdefiniowanie jej staje się zabójstwem z premedytacją. Więc nie
nazywam. Leżę i pozwalam jej toczyć się po mnie. Już nieogolonym jestem, bo
czas wyrósł na mnie zarostem błękitno-szarym, szorstkim i chropawym. Drapieżnym
bardzo, lecz łza, jak ostatnia deska ratunku potrafi surfować pomiędzy
przeszkodami ustawionymi przez czas i płynie wciąż mijając szpony dendrytów
zakończeń nerwowych, zasadzek piekieł namiętności i waleczna jest bardzo,
niepowstrzymana tak, że zaczynam czuć dumę. Zaczynam czuć. Zaczynam - dzień nowy, najeżony przeciwnościami, zasiekami i niepewnością. Zarost uśmierca
pościel jeżem sztyletów, aż ta kwiczy z bólu, a ja zdzieram z siebie skórę prześcieradła i
staję sam na sam ze światem. On nie wie, że mam ze sobą zwiadowcę, który już
był tam, gdzie idę – był w dzisiaj. Idę. Już bez wahania. Za śladem schnącym na
policzku…
Wstawaj. Nie udawaj... i jak to ładnie ujęła Anita Lipnicka:
OdpowiedzUsuń"otwórz oczy, rozłóż ręce, by nazbierać jak najwięcej..."
ilość nie zawsze ma przełożenie na jakość - wolę mniej, za to dobrze.
Usuńnie chodzi o ilość, chodzi o "teraz"
Usuńw takim razie cytat dobrany został niezrozumiale. przynajmniej dla mnie
UsuńBudziłeś się... i budziłeś. Chciałam pomóc, ale widzę, że nie pomogłam. Słowa piosenki przypłynęły do mnie w trakcie czytania, a jeśli nie widzisz w nich sensu, to nie szkodzi.
Usuńnie widzę. Twoje skojarzenia są zbyt Twoje jak dla mnie. ale nie martw się. z tym potrafię żyć.
UsuńCzy ja się martwię?
Usuńtak/nie/czasami/wcale
Łza jako zwiadowca...nietypowe :-)
OdpowiedzUsuńwoda wciśnie się wszędzie, bo jest szalenie agresywna. byle nie pchać jej pod górę, bo wtedy lenistwem poraża.
UsuńBudzenie się jest głupie!
OdpowiedzUsuńjednak dzięki temu myśli mają czas wykrystalizować do zrozumienia.
Usuńlubię się budzić, ale nie z ciekawości - nie z takiej, która każe odgadnąć lokalizację pobudki.
Twoja proza jest jak poezja.
OdpowiedzUsuńto i tak nieco lepiej niż gdyby było na odwrót. i tym się pocieszam.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Chwilami śnię. A chwilami myślę, że śnię. Każdego ranka otwieram tę samą księgę, czytam te same słowa, by pogłębić moją wiedzę istotną. I z niej czerpię to pożywienie codzienne dla ducha, a samotny jestem jak pająk w swej sieci. Takim będę aż do śmierci."
("622 upadki Bunga" - Witkacy")
Pozdrawiam:)
no proszę. znowu ktoś w czterech zdaniach zawarł to, co mi zajmuje kilkanaście.
UsuńNo i co z tego, że w czterech:)
UsuńLiczba tematów jest ograniczona:) Już od Starożytności:)
Pozdrawiam:)
ładnie zrobił. krótko i ładnie.
UsuńZaczynanie dnia nie jest przyjemne - osobiście wolę go kończyć.
OdpowiedzUsuńzaczynanie potrafi dać sporo frajdy. lubię poranki.
UsuńJa tylko te, w które mogę się wyspać i donikąd się nie spieszę. A takich jest zbyt mało.
Usuńprzyjdzie lepszy czas.
UsuńTak, tak. W grobie odpocznę i nic już nie będzie bolało...
Usuńchytry plan. powodzenia.
UsuńNa to jest 100% szans!
Usuńtym łatwiej będzie sprostać.
Usuńchyba, ze tak zwany święty spokój jest mrzonką ignorantów.
Grobowy nie jest mrzonką.
Usuńskąd wiesz? wróciłaś z takiej wycieczki?
UsuńNikt nie wrócił i to jest najbardziej wiarygodne.
Usuńalbo tak dobrze, albo tak źle. dwuznaczna sprawa. nieczysta.
UsuńIii... chyba nie. Gdyby istniało coś jeszcze poza TYM życiem, to w jakiś sposób bylibyśmy o tym poinformowani. A że nie jesteśmy, to należy spać spokojnie.
Usuńnie sądzę, abym był wystarczająco ważny, żeby mnie ktoś informował o ciągu dalszym, skoro o teraźniejszości mnie nie informuje.
UsuńTo tym bardziej nie ma co zaprzątać sobie głowy rzeczami, na które nie mamy wpływu.
Usuńi tego się trzymać będę.
UsuńJako i ja czynię.
Usuń