W
nocy pękł świat. Musiał. Najwyraźniej ludzkość przesadziła z realizacją ściśle
tajnych fanaberii i zabawa dużych chłopców zakończyła się tragedią, podczas gdy
mamusia była zajęta czymś ważkim i nie cierpiącym zwłoki z panem Zenkiem z
oficyny.
W
obliczu Armagedonu fakt zmoczenia łóżka wydał mi się błahy i niegodny nawet
wstydu. A mimo to wyskoczyłem z niego i obserwowałem rozpad. Początek nie był
zbyt okazały. Zaczął trzeszczeć regał z dawno już zapomnianymi książkami.
Jestem niemal pewien, że najbardziej wyrywny był tom o religiach świata i ich
doskonałych receptach na szczęście z wieczną tułaczką po rajskich opłotkach.
Później dołączyły poradniki i dwunastotomowa encyklopedia – wiadomo, spuchnięta
od nieużywanych definicji zapragnęła dać się we znaki ignorantowi. Dlaczego
mnie? I to po nocy?
Patrzyłem
i oczy mi rosły, bo książki rozpychały się i puchły. Regał nie miał prawa
udźwignąć podobnej pychy i pękł, wydając śmiertelny trzask, przypominający
siarczysty policzek wymierzony na mrozie. Potem skonał już bezgłośnie, a
książki bezwstydnie rozchyliły okładki. Zewsząd zaczęły wysypywać się litery.
Stos chaosu. Lawina słów wymieszanych tak dokładnie, że pozbawionych nawet
iluzji znaczenia. Strumień nabierał tężyzny i pochłaniał drobiazgi leżące mu na
drodze. Kapcie zachodzone niemal na śmierć, telefon odpoczywający na dywanie,
czy sam dywan.
Wreszcie
mrowie liter zaczęło podgryzać mi kostki i wspinać się na zmoczone spodnie od
piżamki. Napływ chętnych do wspinaczki sprawił, że nie wytrzymała gumka i z
obleśnym plaśnięciem garderoba spłynęła na podłogę, uśmiercając co bardziej
krewkich alpinistów. Reszta? Nie zrażona tragedią pobratymców atakowała moje
łydki w wędrówce ku słońcu. Podłoga udławiła się całkiem powodzią liter, a
kolejne, te więcej stateczne, czy nieśmiałe książki, dopiero zaczynały rozkwitać
i owocować. Poziom podnosił się błyskawicznie. Zanim zorientowałem się w
rozmiarze tragedii łóżko bezpowrotnie pogrążyło się w otchłaniach, a stół i
krzesła łapały nerwowo przedśmiertny oddech.
Krzyknąłem.
Głupcy krzyczą, w nadziei, że mądrzy ich uratują. I nie przychodzi im do głowy
pytanie, dlaczego mieliby to robić. Mi nie przyszło, więc krzyczałem, aż litery
dopadły gardła i zacząłem się krztusić. Kto nie próbował zjeść żywych mrówek,
ten nie zrozumie daremności wysiłku. Matnia. Ściany czarne od liter straciły
kolory życia i jedynie sufit stanowił oazę bieli w czarnym wirze bezlitosnego
żywiołu. Atol na morzu segregującym śmieci miarowością pływów. Siłą mięśni
wywalczyłem dodatnią wyporność, jednak słabłem. Pływanie w literach, czy smole
– bez różnicy, nie może zakończyć się sukcesem bez zewnętrznego wsparcia,
jednak palce boży najwyraźniej zajęty był wyskrobkami z niebiańskiego noska, więc
tragedia maluczkich wzruszyć go nie mogła.
Sufit
jawił mi się bezpieczną przystanią, jednak nie potrafiłem sięgnąć bo członkami
spętanymi paniką. Natura jest bezwzględna wobec słabeuszy i postawiła na mnie
krzyżyk. Krzyż. Ostatkiem sił wspiąłem się na utopione łoże i stamtąd
obserwowałem nadchodzący kataklizm. Liter przybywało. Powietrze spod sufitu
ewakuowało się każdą mysią dziurą, zostawiając mnie bez dechu pośród żarłocznej
ławicy. Znów krzyknąłem, dla zachowania dramaturgii bardziej, niż do
osiągnięcia czegokolwiek innego. Śmierć bawiła się osełką, wsparta o stylisko
niemiłosiernie ostrej już kosy.
-
Już? – zapytała uprzejmą obojętnością?
-
Jeszcze nie! – rozpacz w moim głosie mogłaby mieć większą moc, ale najwyraźniej
zużyłem już pokłady wewnętrzne.
-
Nie ma sprawy – Śmierć wzruszyła ramionami i strzepnęła z nieco zetlałego
prześcieradła parę nierozsądnych literek – Poczekam w kąciku. Ale, jakby co, to
nie krępuj się i zawołaj. Będę w pobliżu.
Książki
musiały już rzygać pod górę i gorące gejzery wydostawały się na powierzchnię,
bulgocąc niczym gaz uwalniający się z ropnej kałuży. Ale jednak ich przybywało.
Rodziły się z zastanawiającym głodem poznania i dobierały się do mnie z każdej
strony. Wpływały do uszu i zwiedzały osiwiałą nagle czuprynkę. W ustach
mieliłem cale stosy nieprzydatnych już słów.
-
Może jednak? – Śmierć uczynnie wyciągnęła w moim kierunku kosisko. Dziwne, że
jej nie dopadło to żarłoczne stado. W niewytłumaczalny sposób trwała na swoim
posterunku i teraz to ona jawiła się przystanią dla ewentualnego rozbitka.
Sufit? Zdążył poczernieć od ciekawości co bardziej uzdolnionych liter. No tak!
Gdzieś tam na półkach dogorywały biografie polskich himalaistów!
-
Niech będzie – z rezygnacją w głosie zanurkowałem i odepchnąwszy się nogami od
łóżka, usiłowałem dopłynąć na białą plażę spokoju pośród wścieklizny czarnego
zamętu.
Życiowe wybory..."jak nie kijem go - to pałą" . Wiem, mało subtelne porównanie, ale w czyjeś ramiona trzeba wpaść w końcowym rozliczeniu... O!
OdpowiedzUsuńpewnie. dla towarzystwa cygan dał się powiesić, więc nie nowa to rzecz.
Usuń