niedziela, 9 kwietnia 2023

Monochromatyczne zasady.

 

W nocy pękł świat. Musiał. Najwyraźniej ludzkość przesadziła z realizacją ściśle tajnych fanaberii i zabawa dużych chłopców zakończyła się tragedią, podczas gdy mamusia była zajęta czymś ważkim i nie cierpiącym zwłoki z panem Zenkiem z oficyny.

 

W obliczu Armagedonu fakt zmoczenia łóżka wydał mi się błahy i niegodny nawet wstydu. A mimo to wyskoczyłem z niego i obserwowałem rozpad. Początek nie był zbyt okazały. Zaczął trzeszczeć regał z dawno już zapomnianymi książkami. Jestem niemal pewien, że najbardziej wyrywny był tom o religiach świata i ich doskonałych receptach na szczęście z wieczną tułaczką po rajskich opłotkach. Później dołączyły poradniki i dwunastotomowa encyklopedia – wiadomo, spuchnięta od nieużywanych definicji zapragnęła dać się we znaki ignorantowi. Dlaczego mnie? I to po nocy?

 

Patrzyłem i oczy mi rosły, bo książki rozpychały się i puchły. Regał nie miał prawa udźwignąć podobnej pychy i pękł, wydając śmiertelny trzask, przypominający siarczysty policzek wymierzony na mrozie. Potem skonał już bezgłośnie, a książki bezwstydnie rozchyliły okładki. Zewsząd zaczęły wysypywać się litery. Stos chaosu. Lawina słów wymieszanych tak dokładnie, że pozbawionych nawet iluzji znaczenia. Strumień nabierał tężyzny i pochłaniał drobiazgi leżące mu na drodze. Kapcie zachodzone niemal na śmierć, telefon odpoczywający na dywanie, czy sam dywan.

 

Wreszcie mrowie liter zaczęło podgryzać mi kostki i wspinać się na zmoczone spodnie od piżamki. Napływ chętnych do wspinaczki sprawił, że nie wytrzymała gumka i z obleśnym plaśnięciem garderoba spłynęła na podłogę, uśmiercając co bardziej krewkich alpinistów. Reszta? Nie zrażona tragedią pobratymców atakowała moje łydki w wędrówce ku słońcu. Podłoga udławiła się całkiem powodzią liter, a kolejne, te więcej stateczne, czy nieśmiałe książki, dopiero zaczynały rozkwitać i owocować. Poziom podnosił się błyskawicznie. Zanim zorientowałem się w rozmiarze tragedii łóżko bezpowrotnie pogrążyło się w otchłaniach, a stół i krzesła łapały nerwowo przedśmiertny oddech.

 

Krzyknąłem. Głupcy krzyczą, w nadziei, że mądrzy ich uratują. I nie przychodzi im do głowy pytanie, dlaczego mieliby to robić. Mi nie przyszło, więc krzyczałem, aż litery dopadły gardła i zacząłem się krztusić. Kto nie próbował zjeść żywych mrówek, ten nie zrozumie daremności wysiłku. Matnia. Ściany czarne od liter straciły kolory życia i jedynie sufit stanowił oazę bieli w czarnym wirze bezlitosnego żywiołu. Atol na morzu segregującym śmieci miarowością pływów. Siłą mięśni wywalczyłem dodatnią wyporność, jednak słabłem. Pływanie w literach, czy smole – bez różnicy, nie może zakończyć się sukcesem bez zewnętrznego wsparcia, jednak palce boży najwyraźniej zajęty był wyskrobkami z niebiańskiego noska, więc tragedia maluczkich wzruszyć go nie mogła.

 

Sufit jawił mi się bezpieczną przystanią, jednak nie potrafiłem sięgnąć bo członkami spętanymi paniką. Natura jest bezwzględna wobec słabeuszy i postawiła na mnie krzyżyk. Krzyż. Ostatkiem sił wspiąłem się na utopione łoże i stamtąd obserwowałem nadchodzący kataklizm. Liter przybywało. Powietrze spod sufitu ewakuowało się każdą mysią dziurą, zostawiając mnie bez dechu pośród żarłocznej ławicy. Znów krzyknąłem, dla zachowania dramaturgii bardziej, niż do osiągnięcia czegokolwiek innego. Śmierć bawiła się osełką, wsparta o stylisko niemiłosiernie ostrej już kosy.

 

- Już? – zapytała uprzejmą obojętnością?

 

- Jeszcze nie! – rozpacz w moim głosie mogłaby mieć większą moc, ale najwyraźniej zużyłem już pokłady wewnętrzne.

 

- Nie ma sprawy – Śmierć wzruszyła ramionami i strzepnęła z nieco zetlałego prześcieradła parę nierozsądnych literek – Poczekam w kąciku. Ale, jakby co, to nie krępuj się i zawołaj. Będę w pobliżu.

 

Książki musiały już rzygać pod górę i gorące gejzery wydostawały się na powierzchnię, bulgocąc niczym gaz uwalniający się z ropnej kałuży. Ale jednak ich przybywało. Rodziły się z zastanawiającym głodem poznania i dobierały się do mnie z każdej strony. Wpływały do uszu i zwiedzały osiwiałą nagle czuprynkę. W ustach mieliłem cale stosy nieprzydatnych już słów.

 

- Może jednak? – Śmierć uczynnie wyciągnęła w moim kierunku kosisko. Dziwne, że jej nie dopadło to żarłoczne stado. W niewytłumaczalny sposób trwała na swoim posterunku i teraz to ona jawiła się przystanią dla ewentualnego rozbitka. Sufit? Zdążył poczernieć od ciekawości co bardziej uzdolnionych liter. No tak! Gdzieś tam na półkach dogorywały biografie polskich himalaistów!

 

- Niech będzie – z rezygnacją w głosie zanurkowałem i odepchnąwszy się nogami od łóżka, usiłowałem dopłynąć na białą plażę spokoju pośród wścieklizny czarnego zamętu.

2 komentarze:

  1. Życiowe wybory..."jak nie kijem go - to pałą" . Wiem, mało subtelne porównanie, ale w czyjeś ramiona trzeba wpaść w końcowym rozliczeniu... O!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pewnie. dla towarzystwa cygan dał się powiesić, więc nie nowa to rzecz.

      Usuń