czwartek, 4 kwietnia 2024

O kosmicznej sile przekleństwa.

 

    Mama miała słabszy dzień. Trzasnęła drzwiami i poszła przed siebie. Nawet nie zauważyła, że wyszła bez butów, a i strój był daleki od wyjściowego. Piżamka, na szczęście niezbyt prześwitująca, choć dla wiatru absolutnie przeźroczysta mogła ujść za strój wyjściowy wyłącznie na bezludnej wyspie. Jednak tu, między drzewami na skraju osiedla, świtem tak bladym, że nawet psiarze jeszcze nie wstali z łóżek – mogło jej ujść na sucho. Czwarta nad ranem. Okropny czas dla cierpiących na bezsenność. Noc trwała już ze cztery nieskończoności, a końca nie widać.


    Mama była zwolenniczką trwania w zamęcie, żeby jakoś one nieskończoności przykryć namiastką kontaktów międzyludzkich. Wirtualnych, więc zwykle fałszywych i wymagających niezwykle grubej skóry odpornej na pikantne żarty i filtrującej szlam przechwałek lepiej, niż filtry na kominach cementowni. Tego przedświtu jednak ubodło ją mocniej i musiała dać folgę wściekłości. Machnęła klapą laptopa, jakby to były drzwi do znienawidzonego świata i poszła. Goła i bosa. Nie wiem, czy powinienem skląć ją za ten wybryk, czy dziękować. Ale o tym później.


    Poszła, to słowo zbyt łagodne. Furie nie chodzą. Furie nadciągają. Znienacka. Błyskawicznie opanowują otoczenie i biorą we władanie całe garście galaktyk na raz. Wyżymają i wykręcają, a kiedy te skruszeją – rozglądają się za kolejnymi. Mama była uprzejma zająć się Kasjopeją (niech ją szlag!) Mgławicą Oriona, Paroma pomniejszymi gwiazdozbiorami, a przy okazji sklęła księżyc aż się zarumienił. Purpurowy księżyc to coś. Warto pocierpieć bezsenność, żeby ujrzeć podobne widowisko. Mama nogi miała już solidnie ubłocone, w marszu donikąd. Drzewa, gdyby tylko umiały schodziłyby jej z drogi. Nie walczy się z piorunami. Przeczekuje się zły czas i miewa się nadzieję. Albo i nie. W przypadku wściekłej mamy, nadzieja zazwyczaj musiała zakasać kieckę i wiać w podskokach, żeby i jej się nie dostało za głupie gadanie.


    Koniec świata właśnie poprawiał gacie na dupie, żeby wyjść jej naprzeciw, kiedy z jasnego nieba spadł grom. Nooo… powiedzmy, że gromek. Nie za wielki. Żaden kataklizm. Raczej incydent. Spadł mamie pod nogi, a ta (cud prawdziwy) nawet nie potraktowała go z kopa. I dobrze, bo meteoryt gąrący był jak wszyscy diabli. Do dziś nie wiadomo jak to zrobił, ale ujeżdżał go kosmiczny kowboj. Bez kapelusza. A niech wam będzie – w ogóle bez. Bez wszystkiego. Może spłonęły na wrzącym kamieniu, może wiatr słoneczny mu zerwał gdy galopem przemierzał nieskończoność.


    Trafił na kosę, bo kamień po prostu musi. Kamienie i kosy tak mają, że ostatecznie spotkanie jest nieuniknione. Mama była bardzo zgrabną kosą, nawet, kiedy była wściekła. A kowboj ujeżdżający kamień pod ciśnieniem był niczym szatan – przystojny i nie do odparcia. Słabość miał do niewieścich ciał i oblizywał się łakomie na widok maminych krągłości. Nie powiem, że cham, ale słabo jej słuchał, kiedy rugała go wręcz niebosko. Przeczekał dwie nawałnice, jakieś monsuny poboczne i tornada towarzyszące, a kiedy w mamie krew w końcu się nieco wygotowała, przystąpił do kontrnatarcia. Przedarł się przez piżamkę i już nie tylko podziwiał, ale działał z wielkim animuszem. Mamie zostało tylko wzdychać. To też umiała. Bestia utalentowana, jak mało która. Usidliła łotrzyka.


    Tak mu się spodobało, że po pierwszym natarciu ruszył do następnych, aż padł pół żywy w trawę z jęzorem wywalonym na wierzch. Mama otrzepała piżamkę z zieloności i już stateczniejszym krokiem wracała ku domowi. Szatan nie był w stanie nawet na czterech za mamą ruszyć i został tam, jak niepotrzebna nikomu brudna bielizna. Mamie duma nie pozwoliła napraszać się, a kosmiczny gamoń zamiast przywlec się do domu i zostać długo i szczęśliwie, gdy tylko siły odzyskał wsiadł na ten swój kamień i pognał dalej. Bóg jeden wie, gdzie. Ważne, że do dzisiaj nie wrócił, a mama, ilekroć pytam o tatę, to ręką macha i wzdycha.


    - Znajdzie go tylko ten, co nie szuka. Idź gdzie w noc i klnij tak, żeby niebo na łeb ci spadło, to może się w końcu pojawi. A jak się uda, to capnij tatusia za dupę i do chałupy! Niechby choć gniazdka poprzykręcał, pralkę naprawił i rybę wypatroszył na obiad, bo nie cierpię tego robić. Ech!

8 komentarzy:

  1. Dobrze, że nie skończyło się przeziębieniem pęcherza. Chodzenie z workiem jest bardziej uciążliwe niż z laptopem.
    Wydaje mi się.
    Jasiu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. worek ciut lżejszy. tylko wrażenie ciężaru znacznie większe.

      Usuń
    2. może badania genetyczne doprowadziłyby do ustalenia ojcostwa? Należy zawalczyć o zaległe alimenty, kosmiczny sprawca powinien być ścigany i napiętnowany! Kto wie, na ile sobie pozwalał ten gwiezdny dzieciorób z ziemskimi kobitkami.
      tia, chodzą po Ziemi dziwolągi z jakimiś nadprzyrodzonymi zdolnościami i pewnie nie wiedzą co odziedziczyli.
      Przebudzenie może być dla wszystkich niespodzianką-czeka nas pewnie zagłada...
      Jasiu

      Usuń
    3. a materiał porównawczy? albo oryginał kowboja na kamiennym klocu? akademicka sprawa bez nadziei na wpływ gotówki. list gończy międzygalaktyczny? w jakim języku?

      Usuń
  2. Gniazdka poprzykręca, pralkę naprawi i rybę wypatroszy... Akurat. Raczej sprawi, że siostrzyczka albo braciszek się pojawi i znowu zagubi się w Kosmosie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. też nieźle - w każdym razie - na nudę jest idealny!

      Usuń
  3. Żeby tylko nie pomylił matki bohatera z samym bohaterem, bo to już dwa zwyrodnienia z jednym. W sumie podobało mi się, jak leżał półżywy w trawie z jęzorem wywalonym na wierzch.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. myślisz, że kowboj zerżnie wszystko, co napotka na drodze? może te lata świetlne samotności rzucają się na mózg.

      Usuń