Czasami, jak ostatni prostak odcinam się od sieci i trzymam się blisko ziemi. Zdarzało się tyłkiem po owej ziemi szorować i była to ziemia realna, czarnoziemna, tłusta i cokolwiek wilgotna, zostawiająca na tyłku wyzwanie dla wszystkich vizirów świata – nieważne, czy w kapsułkach, płynie, czopkach, czy tabletkach. Dupa umazana rzeczywistością niedostępną sieciowo. I takież dłonie, zachłanne, nieumiejętne, sięgające ku roślinom ostrożnie, bo być może ostre jak polsilver żylety sitowia, może kłujące pokrzywy, czy popłoch pospolity, pospolicie ostem zwany. A nuż róża kolczasta, jak sumienia poetów mamiących madonny jednodniowe, albo tarnina na której cierniach dzierzba sprawia zdobycz. Ech, takiemu laikowi, to nawet woda z kałuży zaszkodzić może. Nie to, co plastikowe żarcie z sieciówek, popite płynem trudnym do przeanalizowania przez mniej renomowane laboratoria.
Odcinam się od wieści czasem na (aż?) dwie-trzy doby. I kompletnie nie mam pojęcia, kto wyszedł nago po bułki, opluł psa sąsiada, czy z puszki po skumbriach w tomacie zbudował dla lubej biustonosz cnoty. Omijają mnie wtedy wojny i niepokoje. Głód domniemany i puste od jaj półki sklepowe na drugim końcu świata. Omijają mnie Noble i Oskary, Fryderyki i Grand Prixy, Enbijeje, Szoł-Mast-Goł-Ony od Opola do You Tuba, Z Gwiazdami i Mam Talentami. Zdumiewa mnie, jak bardzo mnie to nie obchodzi. Bez celebryckich cycków, pępków ukolczykowionych zuchwale, podartych spodni za miliony i mikro-bikini na mini-spacerze z big-makiem i piko-lakiem.
Łykam wiatr. Podglądam trawę, która nie robi nic wstydliwego – zwyczajnie rośnie, nie czekając na poklask. Słońce rzeźbi mi jakieś ciepłolubne obietnice na plecach, ale nie wierzę mu jakoś, bo nim dzień minie – zniknie w innych stronach i innemu obiecywać będzie noc, wiedząc, że tam także się nie pojawi. Zerkam na korę drzew, popękaną, jak wylinka żmii. Na krzewy zerkające ku górze, wypatrujące luki między grzywami wiekowych dębów, czy buków. Wącham butwiejącą przeszłość doprawioną pikanterią nowalijek stanowiących cieniutki lukier na tłustym torcie. Podnoszę szyszkę, patyk, czy kamień i grzejemy się wzajemnie, albo głaszczemy, by się rozstać bez wymówek i fałszu obietnic. Nie muszę nic znaleźć, mogę co nieco zgubić. Zostawiam czas uwięziony w zegarach, telefonach, sprzęcie AGD. I nigdy nie pytam, co robił, kiedy mnie nie było. Może spał, może poszedł się spić na umór, może trochę pobiegał, albo poszedł na brydża z Jeźdźcami Apokalipsy? Nie mój problem.
A kiedy wracam, to nie potrafię odpowiedzieć na dowolnie proste pytanie. Gdzie byłem, co robiłem, jak spędziłem czas. Bo ja przecież nic nie spędzałem, byłem nigdzie i robiłem nic. Żyłem. Tak zwyczajnie, jak żyli ludzie, kiedy nie walczyli o noc i za nikogo, kiedy nie polowali, bo zapas mięsiwa sprawiony zmyślnie czekał na głód. Oglądałem dzień, który (chyba) nie różnił się od dnia, jaki mija, gdy się cywilizuję do obłędu, podduszony krawatem, czy spięty w pasie, by klepsydrą zachwycić jakąś Osę-Osiczkę wonną upudrowaną, uśmiechniętą mimo botoksów, dziar i metalowych gwoździ wszędzie oprócz pośladków, sam pilnując, żeby mi kaloryfer się nie zapowietrzył, sześciopak nie opróżnił, a trzy paseczki na dresie (funkiel-nówka) szły do nieba równiutko, jak zielonoświątkowa procesja.
Bo można tęsknić za gomrowiczowskimi kosmosami, za niedopowiedzianym pięknem i niepokojem w drobiazgach tak zagmatwanych i niezrozumiałych, że nawet zbiorowa filozofia internetu nie daje im rady. Nie umiem odpowiadać i chyba dobrze, że mało kto pyta, pozwala mi znikać i pojawiać się, nie czepiając się tego, co czepiło się spodni gdzieś pomiędzy wyjściem a powrotem. Spotkać kogoś, kto ucieszy się, gdy wracając dam mu kamień wygrzany naszą wzajemnością, albo patyk skręcony wiatrem tak starym, że dawno zapomnianym, pogryzionym przez wiele zim, spłakanym niezliczonymi jesieniami.
Masz w domu taki kamyk? Patyk ofiarowany przez kogoś, kto nie miał prawa zjawić się w twoim życiu, ale zjawił się i ofiarował ci kamyk? Zwykły, jaki mógł pluskać w strumieniu od początku świata. Masz? Bo on nie wiedział, że istnieć nie ma prawa i ta cieniutka ignorancja trzymała go przy życiu. Możesz go zabić wyrzucając kamyk. Nawet teraz możesz go unicestwić. Wysunąć z klasera niepamięci, jak uschnięte ziele bez nazwy, mające rację bytu przez zasiedzenie i spopielić.
Mam taki kamyk, ale nie podarowany, a przeznaczony do podarowania. Może być?
OdpowiedzUsuńA pewnie, że tak. każdy kamyk, który ma wartość się nadaje.
UsuńNie wiem, jaką ma wartość - pomalowałam go.
Usuń...aż się chce sprawdzić kieszenie, czy przypadkiem nie mam tam jakiegoś patyka od kogoś, kto nie miał prawa się pojawić, a jednak był.
OdpowiedzUsuń