piątek, 13 lipca 2018

Sprostać nieznanemu.


Budzę się pusty od snów, których spamiętać nie zdołam nigdy już zapewne. Budzę się z ustami pełnymi słów niedojrzałych, zagryzionych zębami tak mocno, że tylko stomatolog zaciera ręce i podnosi cenniki na naprawę uszkodzonego szkliwa. Bezrobotny jęzor mam pocięty własnymi zębami, bo noc zbyt krótką była, żeby ciało się uleczyło po cowieczornym gryzieniu języka, żeby emocje nie wypłynęły potopem nieodwracalnym. Bo one, zmęczone dniem całym, obrosły mchem egoizmu, spatynowały się subiektywnym nalotem beztroski i głupot wszelakich. Chciejstwami i nadziejami perfidnymi do szpiku kości. Nie znam własnego ciała wystarczająco, żeby określić, jaką siłą dysponuje, jednak żuchwę potrafię docisnąć lepiej chyba niż owczarek anatolijski, a zawziętość mam godną buldoga, kiedy już zatrzasnę się na pochopnym słowie próbującym wyfrunąć frywolnie ze mnie. Czasami udaje się jednej samogłosce przebrnąć zasieki i zadrżeć agonią w tężejącym mroku szeptem ostatniej woli, jednak wokół nikogo, kto pochyliłby chętne ucho i wysłuchał tej ostatecznej spowiedzi, kto rozgrzeszyłby i pozwolił zdechnąć w zrozumieniu, czy pośród dobrego wspomnienia.

Budzę się nagi i bezbronny, chociaż skóra ochronnym pancerzem pilnuje dostępu do mojego wnętrza i tylko odrobinę marszczy się, kiedy przeciąg bezwstydnie oblizuje ją szukając soków wypływających z ciała. Najwyraźniej wiatr poczuł silną potrzebę uzupełnienia soli mineralnych, bo zlizuje mój nocny pot łapczywie tak, że aż nerwy rozcapierzyły szpony szukając wroga, na którym mogłyby potrenować wyładowania elektryczne i porazić go mikrogromem powielanym na każdym centymetrze ciała ubranego we własne o sobie mniemanie i zapach tak naturalny, że aż nieprzyzwoity dziś. Ciało się pręży i szuka rywala, żeby się z nim zmierzyć, żeby udowodnić, że może, że potrafi, albo nawet, że chce. Bo ono nie wie absolutnie, z czym przyjdzie się zmierzyć. Czy z miłością, czy z ostrzem na wpół stopionego w ogniu noża. Z mistyką kreacji nieuczciwej, oszukańczej i pazernej, czy z naiwną wiarą w niemożliwe, żeby ją wesprzeć dobrym słowem i podeprzeć echem, aby trwała wystarczająco długo na krótkie życie. Żeby spotkały się siły przeciwstawne i wyprostowały kręgosłup, żeby wypełniły mięśnie pożądaniem, siłą witalną, smakiem przyszłości niepojętej, choć możliwej. Żeby stało się jutro, choć dopiero co oczy zamknięte pożegnały wczoraj.

Budzę się i świadomość utraty „teraz” doprowadza mnie do wściekłości i pasji godnej lepszego stworzenia. Znów zmarnowałem każde możliwe „teraz”, aż zwiędło we mnie pozostając wczorajszą rzeczywistością, zamiast nadzieją na jutro. Znów pozwoliłem zbyt wielu chwilom minąć nadaremnie, nieumiejętnie siejąc przez palce piach, kalecząc nurt wody dłonią, która nie ma dość sił i umiejętności, żeby powstrzymać rzekę. Wyrzucam sobie własną niedoskonałość, opieszałość i bezradność, ale wciąż leżę gdzieś pomiędzy snem, a jawą, pomiędzy wczoraj i jutro, a dzisiaj jakieś takie zabiedzone, wychudzone i zastraszone usiłuje się wyprzeć samego siebie. Sam już nie wiem, czy to dzisiaj powinno płakać nad swoim losem, czy też ja nad sobą raczej… Umysł ociężały po bezczynnej nocy przeciąga się leniwie we mnie i próbuje obarczyć mnie odpowiedzialnością za wszystko, albo nawet naznaczyć katharsis. Zanim zdążyłem utwardzić serce, zanim ubrałem się w maski dnia powszedniego umysł płata mi figla za figlem jak w kalejdoskopie. Podrzuca iluzje, odbierając oddech, kusi fatamorganą, żebym sczezł w niespełnieniu, a ja, jak ostatni prostak, poddaję się każdemu z oferowanych szaleństw i proszę o więcej. Na własną zgubę. Na wieczność jednego, całego uderzenia serca, na kres życia pojedynczej komórki, która swoim truchłem pokłoni się nowemu pokoleniu, samobójczo oddając mu energię życiową, jakby przekazywała iskrę olimpijskiego ognia – tego świętego, otoczonego bałwochwalczym uwielbieniem, przed którym i niewierny uklęknie w strachu, że być może racji nie ma i trwa w ateizmie nieuzasadnionym na własną zgubę.

Budzę się w biedzie i niedostatku. Nie tym materialnym, bo o nim nic wciąż nie wiem, a być może bóg mi nocą ozdobił stół rogiem obfitości, może z nieba deszcz pszczół przyniósł mi powodzenie w sztukach wszelakich i talentem użądlił, albo myśl moja została zapłodniona genem zwycięstwa na niwie jeszcze nie zrozumiałej? Wiem – łudzę się, bo przecież nie da się zapłodnić pustki. Nie można wygrać losu na loterii, której  nikt do życia nie powołał. Defetyzm zasnuwa okna mrokiem i wciąż chce udawać, że noc nie minęła jeszcze. Ale sam wiem, że to tylko kłamstwo przytulone do ciepła kołdry – nie jej było to ciepło – ona mi je kradła przez całą noc, żeby teraz pysznić się nie swoim przymiotem. I drwi ze mnie, żem nagi, że wiatr na kostkach potrafi namalować sine witraże, kruche, chwilowe, ale przecież kaleczące ciało.

Budzę się, znów niespełniony, niedokończony i niepewny. Zbyt wiele we mnie płochości, wahań i niedopowiedzeń, które mógłbym dokończyć na własną zgubę. Więc nie kończę i zamiast zwilżyć język, żeby słowo mógł wypluć, które stanie się katowskim toporem, wypuszczam w blady świt łzę-zwiadowcę – jedną tylko, cichszą od wyznania prawiczka, co to jąkał się całe życie, zanim nie spotkał spełnienia, przy którym period stał się zaletą, a nie wadą i wybuchł gejzerem wzajemnego dziękczynienia. Wypuszczam na świat nadzieje utkane z pajęczyn myśli, których nie da się ubrać, bo każde ubranie przytłoczy je śmiertelnie, a ich nagość jest krucha ekstremalnie. Tak bardzo, że samo zdefiniowanie jej staje się zabójstwem z premedytacją. Więc nie nazywam. Leżę i pozwalam jej toczyć się po mnie. Już nieogolonym jestem, bo czas wyrósł na mnie zarostem błękitno-szarym, szorstkim i chropawym. Drapieżnym bardzo, lecz łza, jak ostatnia deska ratunku potrafi surfować pomiędzy przeszkodami ustawionymi przez czas i płynie wciąż mijając szpony dendrytów zakończeń nerwowych, zasadzek piekieł namiętności i waleczna jest bardzo, niepowstrzymana tak, że zaczynam czuć dumę. Zaczynam czuć. Zaczynam -  dzień nowy, najeżony przeciwnościami, zasiekami i niepewnością. Zarost uśmierca pościel jeżem sztyletów, aż ta kwiczy z bólu, a ja zdzieram z siebie skórę prześcieradła i staję sam na sam ze światem. On nie wie, że mam ze sobą zwiadowcę, który już był tam, gdzie idę – był w dzisiaj. Idę. Już bez wahania. Za śladem schnącym na policzku…

34 komentarze:

  1. Wstawaj. Nie udawaj... i jak to ładnie ujęła Anita Lipnicka:
    "otwórz oczy, rozłóż ręce, by nazbierać jak najwięcej..."

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ilość nie zawsze ma przełożenie na jakość - wolę mniej, za to dobrze.

      Usuń
    2. nie chodzi o ilość, chodzi o "teraz"

      Usuń
    3. w takim razie cytat dobrany został niezrozumiale. przynajmniej dla mnie

      Usuń
    4. Budziłeś się... i budziłeś. Chciałam pomóc, ale widzę, że nie pomogłam. Słowa piosenki przypłynęły do mnie w trakcie czytania, a jeśli nie widzisz w nich sensu, to nie szkodzi.

      Usuń
    5. nie widzę. Twoje skojarzenia są zbyt Twoje jak dla mnie. ale nie martw się. z tym potrafię żyć.

      Usuń
    6. Czy ja się martwię?
      tak/nie/czasami/wcale

      Usuń
  2. Łza jako zwiadowca...nietypowe :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. woda wciśnie się wszędzie, bo jest szalenie agresywna. byle nie pchać jej pod górę, bo wtedy lenistwem poraża.

      Usuń
  3. Odpowiedzi
    1. jednak dzięki temu myśli mają czas wykrystalizować do zrozumienia.
      lubię się budzić, ale nie z ciekawości - nie z takiej, która każe odgadnąć lokalizację pobudki.

      Usuń
  4. Twoja proza jest jak poezja.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to i tak nieco lepiej niż gdyby było na odwrót. i tym się pocieszam.

      Usuń
  5. Witaj, Oko.

    "Chwilami śnię. A chwilami myślę, że śnię. Każdego ranka otwieram tę samą księgę, czytam te same słowa, by pogłębić moją wiedzę istotną. I z niej czerpię to pożywienie codzienne dla ducha, a samotny jestem jak pająk w swej sieci. Takim będę aż do śmierci."
    ("622 upadki Bunga" - Witkacy")

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no proszę. znowu ktoś w czterech zdaniach zawarł to, co mi zajmuje kilkanaście.

      Usuń
    2. No i co z tego, że w czterech:)
      Liczba tematów jest ograniczona:) Już od Starożytności:)

      Pozdrawiam:)

      Usuń
    3. ładnie zrobił. krótko i ładnie.

      Usuń
  6. Zaczynanie dnia nie jest przyjemne - osobiście wolę go kończyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zaczynanie potrafi dać sporo frajdy. lubię poranki.

      Usuń
    2. Ja tylko te, w które mogę się wyspać i donikąd się nie spieszę. A takich jest zbyt mało.

      Usuń
    3. przyjdzie lepszy czas.

      Usuń
    4. Tak, tak. W grobie odpocznę i nic już nie będzie bolało...

      Usuń
    5. chytry plan. powodzenia.

      Usuń
    6. Na to jest 100% szans!

      Usuń
    7. tym łatwiej będzie sprostać.
      chyba, ze tak zwany święty spokój jest mrzonką ignorantów.

      Usuń
    8. Grobowy nie jest mrzonką.

      Usuń
    9. skąd wiesz? wróciłaś z takiej wycieczki?

      Usuń
    10. Nikt nie wrócił i to jest najbardziej wiarygodne.

      Usuń
    11. albo tak dobrze, albo tak źle. dwuznaczna sprawa. nieczysta.

      Usuń
    12. Iii... chyba nie. Gdyby istniało coś jeszcze poza TYM życiem, to w jakiś sposób bylibyśmy o tym poinformowani. A że nie jesteśmy, to należy spać spokojnie.

      Usuń
    13. nie sądzę, abym był wystarczająco ważny, żeby mnie ktoś informował o ciągu dalszym, skoro o teraźniejszości mnie nie informuje.

      Usuń
    14. To tym bardziej nie ma co zaprzątać sobie głowy rzeczami, na które nie mamy wpływu.

      Usuń
    15. i tego się trzymać będę.

      Usuń