środa, 10 marca 2021

Mutacja.

 

Kopiec wyglądał, jakby ktoś wywrotką nawiózł tu ziemi i wysypał w niewiadomym celu. Wyższy ode mnie niezbrylony, pod wpływem wiatru zdawał się dopiero formować w stabilną piramidę. Stałem i patrzyłem jak urzeczony, bo przecież w te odludne rewiry nie przyjeżdżają wywrotki, żeby blokować ścieżkę w lesie, która nikomu chyba nie jest potrzebna, bo grzybiarze wolą bezdroża, a leśnikom nie spieszy się nigdzie, bo las rośnie w pojedynczych centymetrach na rok. Mogliby doczekać emerytury pomiędzy wizytami, a i tak niewiele by to zmieniło dla lasu.


Dla mnie zmieniło wyłącznie dlatego, że obudziłem się pośród zadumy i pozwoliłem myślom pierzchnąć w nieznane, aż się okazało, że z zadumy wyrosła całkiem okazała złość na przeszłość, moje nieudane życie i zawiść, bo widziałem takich, co splunęli i zamiast mandatu los zwrócił im złote runo, widywałem dziewczątka, o jakich zwykło się mówić „głupie”. Śliczne, pachnące, potrafiące jednym spojrzeniem uwieść nawet żonatego. A może, to nie one są głupie? Może to reszta pogrążona w zazdrości nie dostrzega, że wykorzystują wszystko, co im natura dała w sposób najbardziej z możliwych efektywny? Może te „głupie” są na tyle rozumne, żeby wiedzieć, iż kariera Edisona, Einsteina, czy Gatesa i Zuckerberga im nie grozi, choćby się postarzały z wysiłku?

 

Nierówno dzieli los i niektórym nasypie na grzbiety taką warstwę popiołu, że cud, gdy im się uda raz w życiu uśmiechnąć, kiedy szczęśliwców pytają bliscy, co się stało, gdy jedna zmarszczka w roku pokala czoło. Widać, urodziłem się w chwili, gdy los wyczerpał łaski i zobojętniał. Powinienem się cieszyć, że nie znienawidził tamtej chwili? Znów pogrążam się w czarnych myślach, a przed oczami toczą się drobiny, wzywane przez grawitację.

 

Kopiec najwyraźniej żył. Jak wulkan, któremu znudził się wielowiekowy sen i postanowił dać upust wściekłości, by potem zasnąć pośród lamentu tych, którzy przetrwali jego jadowitą gorączkę. Uniosłem wzrok, a wierzchołek piramidy chyba na to czekał, bo zapadł się nagle, a po zboczach stoczyły się grudki niedoskonale zmielonej ziemi. Czarnej, zbyt dobrej, żeby rósł na niej nieużytek. Widać i nieużytkowi trafić się może szczęśliwa gwiazda i zamiast porastać ropiejące, cuchnące torfowiska, brzegi ruczajów rokrocznie nawiedzane wiosennym roztopem, który pożera padlinę i wszystko, co słabsze…

 

Patrzyłem, jak zakwita bladoróżowym pąkiem z wierzchu. Dziwny to kwiat, co zdaje się rozglądać po otoczeniu. A ten, najwyraźniej się rozglądał. I nade mną się pochylił, poświęcając mojej lokalizacji więcej energii, niż pozostałym stronom świata. Za różowatą kluchą wynurzyły się jakieś wąsy – tylko czekałem, kiedy oplotą najpierw krzewy, a następnie smukłolice sosnowe pnie, by niczym wino wznieść się ku słońcu, ale nie. Rozsypały się, jak bierki wypuszczone ze spoconej dłoni i zawisły nad kopcem. Landryna unosiła się powoli, wciąż zaszczycając uwagą otoczenie, aż skupiła się na mnie, ignorując resztę horyzontu.

 

Landryna, jak różowy prosiaczek z kreskówki budziła sympatię, więc nie uciekłem. A może znowu mi się wydaje i nie uciekłem, bo zdumienie ukorzeniło moje nerwy tak, że krok był wysiłkiem ponad moje skromne możliwości? Detal! Góra wznosiła się nade mną, nad nią wznosiła się czujna, bardzo ruchliwa malina, jak się okazało – uczepiona czegoś, co błyszczało jak sierść zmęczonego galopem karosza, albo szpaczym dostatkiem mruczącym sytość z ciężarnej lipcem czereśni.

 

Spoza owej czerni wynurzyły się dwie czarne dziury, w których można było tylko zatonąć, bo pochłaniały wszystko, nie oddając nic w zamian. Wtedy, na brzegach leja pojawiły się blade korale, zebrane w dwa bukiety. Penetrowały krawędzie, stabilizowały grunt. Zdawały się być równie miękkie, jak landryna, choć z wyglądu bliżej im było do parówek, czy serdelków. Blady, zakurzony róż, jako akcent na bezkresie czerni. Zdaje się, że był taki czas, gdy kobiety patrzyły przychylnym wzrokiem na podobne barwy godowe. Czyżbym trafił na samicę w rui? Utkwioną na szczycie piramidy?

 

Po zboczach sypały się okruchy, szeleściły na uschniętej ściółce, gdy pchane impetem leciały poza stoki i rozpryskiwały się między zeszłorocznymi liśćmi. Wierzchem gramoliło się COŚ. A landryna była czubkiem nosa. Sapało. Ciężko, jak sapie tłuścioch po zbyt obfitym posiłku, kiedy nie ma sił odejść od stołu, a jeść już nie może, choćby pękł. Góra zakwitała lśniącym gabarytem, aż jego właściciel wynurzył się na tyle, by stracić równowagę. Wrzasnął coś niezrozumiałego (ok. – zrozumiałego, ale niecenzuralnego) i na brzuchu, może na tyłku, zjeżdżał ze stromizny, aż landryna wpełzła pod dębowego liście.

 

- O żesz! – zaklęło szpetnie coś, nowotworem poniżej landryny – Zawsze to samo! Cholery można dostać z tą ziemią!

 

- Że niby jak? – zapytałem niepewnie, bez nadziei na odzew.

 

- Z tą ekologią, to was całkiem już powaliło – odsapnęła sierść, mimo, że była poddana przyspieszeniu ziemskiemu razy niebagatelna masa – Jeszcze niedawno, nie musiałbym się wynurzać, żeby gwiazda zaranna płowiła mi futro, ale teraz? Skoro nawet wy zaczynacie segregować śmieci, to jak miałbym sikać w wody gruntowe? Wstyd i sromota. To wynurzam się, gdy pęcherz nie wytrzymuje ciśnienia i jeszcze muszę się rozglądać, pod które drewko… A ty? Jak wybierasz drzewko? Pomóż chłopie, bo się zleję pod siebie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz