środa, 17 marca 2021

Kanibal.

 

Zrozumiesz, kiedy ból opadnie, a  łzy złagodzą doznania. Płakać potrafisz doskonale, więc sobie poradzisz. Był czas, kiedy podejrzewałem, że na takich łzach można ugotować rosół. Szczypta pieprzu, by doprawiwszy można uzyskać bulion, jakich w sklepie nie uświadczysz, ale ty wiesz to lepiej ode mnie.

 

Dziś płaczesz - nie do garnka, ale pozwalasz łzom spływać po ranach. Świeżych, zaognionych i opływających krwią. Po mięsie, w którym wciąż żyją nerwy i puls. Płaczesz, choć nie wiesz, że to dopiero początek drogi. Stroję cię, jak solista skrzypce przed ważnym koncertem. Masz płakać głosem czystym, pozbawionym uczuć. Kwintesencją bólu. Domyślam się, że trudno ci będzie zrozumieć, ale ja mam czas. Nauczę cię. Pozwolę dojrzeć. Poprowadzę ścieżkami, po jakich dotąd nie stąpałaś, a jeśli raz się zdarzyło, to zaklęłaś szpetnie, a potem przyszedł ktoś, kto otulił cię miłością, objął czułością, obdarzył współczuciem…

 

Od tej chwili – żadnych szans na podobny finał. Teraz jesteś instrumentem, obranym przeze mnie z futerału konwenansów. Krzyczysz daremnie, a ja się uśmiecham – nie takim krzykiem zaśpiewasz, kiedy wreszcie stracisz nadzieję, gdy upłynie wystarczająco dużo czasu, żeby twój organizm pożarł piersi i resztki tłuszczyku z pośladków. On chce żyć bardziej, niż twoja świadomość i gotów jest na więcej, niż ty możesz mi dać. Będę negocjował z nim. Niech tylko dorośnie.

 

Bez wody i kosmetyków karlejesz, aż muszę dociągnąć więzy, żebyś nie wyśliznęła mi się, jak piskorz. Pachniesz intensywniej, niż koń po wielogodzinnym galopie. Cuchniesz, jak kosz na hotelowym zapleczu, gdy służby porządkowe ogłoszą strajk. Stajesz się wciąż bardziej piękna, a każda godzina… łykam ślinę – muszę być silny, silniejszy, niż sądziłem, bo kwitniesz, aż puchną mi jądra, a przecież to dopiero preludium wszystkiego, co chciałem ci ofiarować.

 

Słucham twoich modlitw, zaklęć i przekleństw. Mieszają się w tyglu bezsilności i następują po sobie falami, jak porywy nadziei i bezradności. Opróżniłaś ciało z materii i idei. Wreszcie! Teraz patrzysz na mnie bez wiary, jednak pchana stygnącą nadzieją liczysz, że mnie zmiękczysz spojrzeniem głodnego jamnika, mokrym wzrokiem rzuconego na bruk oseska, albo powłóczystym spojrzeniem dziwki, gdy oszacuje zasobność klienta powyżej luksusu, jaki jest w stanie sobie wyobrazić.

 

- Nie! Nie będziesz moją Pretty Woman, Kopciuszkiem! Będziesz nawozem, na którym zakwitnę, nim sięgnę po kolejną dawkę witamin. Wypiję cię, jak pająk wypija kadłub ćmy. Zmiękczę cię, aż staniesz się słodsza od miodu. Bardziej uległa od nici babiego lata w ramionach wichru. Pożądanie zaczyna grasować w moim ciele, ale ty… jesteś na początku drogi. Jeszcze nie oswoiłaś się z bólem i nadinterpretowujesz każdy sztych, czy cios. Stać cię na więcej – jestem pewien, że tak. Mam niebagatelne doświadczenie. Przed tobą stroiłem już bosonogie, wiejskie panny i księżniczki z pierwszych stron tabloidów. Każda krzyczała, zanim zrozumiała.

 

Ty też pokochasz ból i krzyczeć będziesz, kiedy dostaniesz go za mało. Wyzbyłem się niepokoju, wyzbyłem niecierpliwości. Pierwszy siwy włos okupiłem zbyt drogo – nie udźwignąłem krzyku i ciąłem zbyt głęboko, a potem był już za późno. Teraz jestem bardziej stateczny, sceptyczny. Musisz mnie przekonać, że wytrzymasz, zanim dostaniesz więcej, ale najpierw musisz pokochać…

 

Krzycz. Słuch otępiły twoje poprzedniczki, więc musisz wykazać się nieprzeciętnością, żebym cokolwiek posłyszał. Pamiętasz głos Whitney? Wierzę, że potrafisz rozciągnąć niebagatelną skalę jej głosu, jeśli się postarasz. Jeśli postaramy się wspólnie. Obiecuję – dam z siebie wszystko!

 

Płaczesz. Każda przed tobą płakała, ale one nie były tak silne. Płakały krócej i przystępowały do negocjacji warunków kapitulacji, kiedy ty dopiero teraz pozwoliłaś pęcherzowi na rozluźnienie. Pachniesz wybornie – gdybym był perfumiarzem, byłabyś moim kaszalotem, dostarczającym ambrę po kres pojmowania! I nie mam pewności, czy znalazłbym siłę podzielić się nią z kimkolwiek. Zaciskasz zęby, kiedy mocz płynie ku ziemi, na okamgnienie grzejąc wnętrze ud, które starasz się zwierać, choć to daremny trud. Jesteś rozpięta staranniej, niż Chrystus na krzyżu. I nie grozi ci wniebowstąpienie. Przyszpilę cię do ziemi takim węzłem, że sam diabeł nie rozplącze, choćby wziął do pomocy Aleksandra Wielkiego!

 

Jestem Mistrzem. Mam czas i doświadczenie. Uczę młode ciała pokory i uległości. Stroję je, jak instrumenty, sięgam, gdzie nie sięga nawet autoerotyczna perwersja. Znoszę cudzy ból bez trwogi – a potrafię go zadawać lepiej, niż doktor Mengele w Auschwitz. On miał iluzję celu, kiedy ja zaspokajam jedynie własną rozkosz.

 

Zaczynasz pachnieć. Zwątpieniem, strachem, uległością. Daleko jeszcze, bym się zbliżył. Niepotrzebne mi rany, ukąszenia, podrapane ciało – kto wie, czy nie jesteś nosicielem czegoś brzydkiego? Nie miałem okazji zbadać twojej fizjologii. Poczekam, aż rozchylisz się przede mną szerzej, niż ostryga wyrzucona falą przypływu na piach. Niewiele ciał pachnie równie ekscytująco, jak zaśmierdła ryba. Niewiele dziewcząt sobie na to pozwala, ale kloszardzic śpiących pośród krzątaniny szczurów – nie chcę.

 

Jestem koneserem. Kucharzem, który nie korzysta z gotowych produktów, lecz sam komponuje dzieło ze świeżych dostaw. A ty jesteś najświeższą zdobyczą! Przeglądam w pamięci zestaw przypraw, jednak uznaję, że saute – będziesz najbardziej wyrafinowaną potrawą. Nie chcę psuć ciebie majerankiem, czy miętą. Nie pozwolę kurkumie zmienić barwy twojej skóry. Musiałbym być barbarzyńcą, żeby zgodzić się na kmin rzymski, goździki, czy wanilię. Skalać ideał? Ohyda!

 

- Pić! – zaczynasz żebrać, to dobry znak.

 

Przewrotnie robię ci lewatywę. Doceń – Perierem, który tani nie jest wcale! Kiedy wraca na niklowany stół – nie jest już krystaliczny. Znak, że czystą wciąż nie jesteś. Szafuję Terierem kolejny raz i jeszcze, aż spomiędzy skromnie zaciśniętych, zaróżowionych pośladków nie wypłynie woda namaszczona jedynie twoim ciepłem. Jest pyszna! Wiedziałem od chwili, kiedy pierwszy raz zobaczyłem cię, siedzącą na ławce w parku i czytającą książkę – „Sto lat samotności”… Nie powiedziałem ci, ile nocy spędziłem zdejmując skarpetki i sandałki z twoich stóp, kiedy ty przewracałaś strony sprawdzając, jak potoczyły się losy kobiet w powieści, bo mężczyźni - wiadomo, musieli zdechnąć, żeby akcja snuć się mogła. Ile razy nie byłem w stanie pohamować dłoni, wspominając wymyśloną bieliznę, którą wtedy miałaś na sobie. Czarną? Białą? Nie mów, że czerwoną, bo oszaleję z wrażenia.

 

Czas bielizny się skończył. Dziś jesteś ostrygą, nad którą pochylam głodny wzrok. W gnieździe warg, dostrzegam perłę, stworzoną wyłącznie do pieszczenia, ale ja… chcę ją dostać na przystawkę. Z oliwą, suszonymi pomidorkami i kawiorem… Krzyczysz:

 

– NIE!

 

Dotąd wszystkie krzyczały. Sądziłem, że jesteś mądrzejsza. Bardziej wyrozumiała. Zawiodłaś mnie. Zniechęcenie otula moje mniemanie. Byłaś tak obiecująca… Wystarczyło, żebym chciał zaspokoić kaprys i skosztować twojej spracowanej (przepraszam za dosadność) cnoty. Płaczemy już razem – osobno użalając się nad własną niedolą. Każde z nas miało nadzieję na inne jutro, lepsze, przychylniejsze i pełne ambrozji.

 

Skwaśniałaś mi natychmiast. Żadne warzywa nie psują się równie pochopnie. Nawet mięso w wiosennym słońcu potrafi przetrwać dłużej. A ty… wypróżniałaś się już niejeden raz. Skąd w tobie tyle zgnilizny? Miałaś być nowalijką, świeżynką, przebiśniegiem i świątecznym piernikiem, który miesiąca wymaga, by dojrzeć do podania.

 

Wciągnąłem powietrze, jak topielec,, gdy wynurzy się po ostatni łyk. Śmierdziałaś. Omal porzygałem się, a ty nie zamierzałaś znów pachnieć maciejką. Dobywał się z ciebie swąd bez granic. Nie mogłem pozwolić sobie, bym nasiąknął zgnilizną! Uderzyłem.

 

Ten nóż, miał tylko oczyścić cię z łusek cywilizacji, obrać z twardej skóry tekstyliów, ale teraz? – Oszukałaś mnie! Śmierdzisz! Mogłaś być moją. Maskotką, uwielbieniem, spełnieniem. A stałaś się mierzwą cuchnącą, którą trzeba uśmiercić. Nie pozwolę, żeby ktoś jeszcze cierpiał jak ja!

 

Mogłaś być moją Ambrozją – wypiłbym cię całą, wbijając słomkę pomiędzy niespełnienia. Mogłem wypełnić cię potomstwem i patrzeć, jak pęczniejemy w tobie. Ale nie! Wolałaś zgnić, spętana moim pożądaniem i siłą samca.

 

Rozcinam brzuch, ledwie przestałaś oddychać. MUSZĘ WIEDZIEĆ! Brzuch miałaś pusty. Próżny, chociaż napełniałem go nasieniem tak wiele razy… I zdechłaś, nim posiałem w tobie życie. Nim zjadłem to, do czego zostałaś stworzona…

 

Boję się ciebie. Nie rozumiem, dlaczego to zrobiłaś. Przecież nasienia mam w sobie tak wiele że moglibyśmy zaludnić świat, nie oglądając się na innych – gdybyś tylko chciała… I moglibyśmy zjeść tych, którzy nie spodobaliby się nam. Nigdy nie byłaś głodna? Bo ja tak. I nie zamierzam przypominać sobie tego uczucia. Jesteś jakaś inna. Szczęśliwie, to ja trzymałem nóż, więc…

 

Mogłaś być moją, a ja mogłem osypać twoją codzienność iskrami przyszłości. Chciałem tylko sprawdzić, czy jesteś gotowa… Nie byłaś! Kłam, wrzeszcz, gnij, ale nie osiągniesz już nic. Zawiodłaś mnie. Może na talerzu spełnisz się wreszcie, jako ostatnia wieczerza. Łudzę się, ale pamiętam, że mięso w cierpieniu kruszeje, więc nie wiem, czy już wbić nóż, czy przedłużać konwersację… 


Słońce chyli się ku zachodowi...

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz