piątek, 5 marca 2021

Agonia.

Ciało sinieje z zimna, a gęsia skórka kolonizuje nawet intymność. Czuję, że temperatura spadła dużo poniżej strefy komfortu i skóra teraz walczy, żeby dać ciału szansę na przetrwanie. Zwierzę we mnie walczy, żeby dożyć jutra i dać sobie szansę na ciąg dalszy. Boli. Na razie tylko boli, bo każdy krok jest czymś, co sprawia koszmarny ból i znaczy mięśnie łydek szramami krwawych, szybko zamarzających pręg. Każdy krok…

 

Przecież, jeśli powstrzymam punktowy ból, nie zejdę. Zostanę tu, aż odwilż, albo lawina nie zniosą ciała w dół. A może przymarznę jak drogowskaz na trawersie Everestu i zielonym kombinezonem będę wskazywał innym, że mieli więcej szczęścia niż ja, że właśnie tu, należy zmienić kurs, by osiągnąć szczyt?

 

Schodzę. O omacku, pośród czerni wszechświata i śniegu potrafiącego z twarzy zedrzeć nie tylko nadzieję, ale i zarost, do kości. Każdy krok jest bólem porodu, ale przecież strefa śmierci rozciąga się więcej niż pojedyncze kroki.

 

Zaczynam się śmiać. Ironicznie, Beznadziejnie. Taki śmiech może być przednówkiem złego. Rezygnacją z iluzorycznej szansy, sprowadzającej poniżej wysokości, na której nawet woda nie chce się zagotować, bo tarcie jest zbyt opieszałe, rozproszone, wątłe…

 

- Pić! Wypiłbym teraz dorzecze dowolnej river… całą creek… Omszałbym solą Pacyfiku filtrując wodę zachłanniej, niż czynią to tornada zrodzone nad oceanami.

 

Tracę wiarę i nie umiem już błagać nikogo. Pamięć zamiera szybciej od mechaniki. Krok… Nieistotny, zbyt mały, machinalny. Potem drugi, kiedy we łbie gotują się właśnie fantasmagorie. I jeszcze jeden. Po co? Nie wiem, ale drążę przestrzeń uporczywością. Wzrok już straciłem dawno, nadzieję zostawiłem nieco wyżej, gdzieś pod żebrem, ale może wiatr rozpędzający się między serakami wywinduje niespełnienie na sam szczyt? Wszak grań zbiera wszystkie śmieci, by uniosły się kurzawą, obłędem, mocą, jaka poza zasięgiem ludzi.

 

Wciąż oddycham. Ślepy, niemy, zagubiony. Schodzę. Krok za krokiem. Trzydzieści centymetrów za każdym nadludzkim wysiłkiem. Jeszcze tylko miliard kroków do sukcesu. Do powrotu, do domu.

 

- Nie płacz, nie jesteś babą! A łzy skostnieją i oderwą się od policzków razem z nimi, odzierając je do kości, żeby wiatr smół szlifować groty strzał wprost na kości. Więc nie! Milcz z godnościa, albo zdychaj pośród wszystkiego, co cię przerasta. Kolejny krok, kolejne trzydzieści centymetrów śmierci na raty. Gdzieś tam… Stoczyć się? Będzie szybciej, może zdążę, nim ciało powie „poddaję się”? krok zbyt mały, by mógł stanowić o przyszłości, jednak jest. I następny, równie zbyt mizerny.

 

Kolebię się po lodowcu, nade mną chorągiewka – ciężka jak pociąg pancerny. Kiedy wbijałem ją w śnieg szczytu…sądziłem, że właśnie wygrałem główny los na loterii. A teraz szmata płowieje, wiatr ją rwie, a mnie nie tylko do cywilizacji, ale do strzępu szmaty szarpanej monsunem brakuje tak wiele. Wspominam, głodniejszy od wilka na przednówku, że tam, w obozie liofilizowana żywność – rzecz niejadalna tam, gdzie kobiety krzątają się wokół ognia, lecz tam… trudno o równie wykwintną ucztę.

 

Krok. Zadyma przed oczami stara się unicestwić horyzont, skłonić, bym ukląkł… Klęczę. Wobec potęgi, której nie podołam. Sięgam ustami po łyk tlenu. Mało go. Za mało. Tak ubogiej mieszanki nie zniesie żaden dwusuw. A ja? Jeszcze raz otwieram usta i chwytam to, co w ciemności brzęczy przypowieści o rychłym końcu. Zachłystuję się, upadam twarzą w nieskończone zimno. Obrany już z fizyczności, jestem jedynie myślą. Ideą zbyt wysoko utkniętą, by trafiła do cywilizacji. Zamykam oczy, choć to już nie ma znaczenia. Bezludna wyspa, pogrążająca się w fali przypływu. Ja – bezimienny robak drążący niegościnne wyżyny. Przegrany.

 

Może ktoś, kiedyś opowie, przypomni, że byłem. Teraz, pośród mroku gasną nieistniejące światła. Serce zwalnia, oszczędza wyliczone uderzenia, żeby nie umrzeć przede mną. Zlicza uderzenia, jak ja, jeszcze przed chwilą, kroki. Dźwięczy głośniej od zygmuntowego dzwonu. Widać – trzeba mi bardzo dosadnych wrażeń, żebym poczuł. Ciało dawno już zestaliło się z pokrywą, a mrok okradł resztki ciepła.

 

Nie ma mnie już? Nawet echo wzgardziło i nie raczy odpowiedzieć. Tylko wilczy wiatr zawodzi i podrzuca grubszą pierzynę zziębniętego śniegu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz