czwartek, 11 marca 2021

Ekstaza.

 

A jeśli zostałam stworzona do destrukcji? Do osłabienia wiary w nieomylność losu? Gdy pomyślę, że powinnam mieć na imię Paradoks – TA Paradoks, która wciąż łamie zasady, aż zmusi do uległości Logikę – TEGO Logikę, noszącego we własnym zaraniu mój zalążek, piętno, brzemię niedoskonałości. Absurd i jądro autodestrukcji.

 

Staram się uporać z dylematami płci Jego i własnej, ale Jemu jakoś nie wierzę. Instynktownie, mroczną wizją, jednak „w tych sprawach” jestem bardziej konserwatywna, niż Stary Testament. Sobie również nie wierzę, bo skoro mam być Złem Wszechświata, Alternatywą dla Idei, ciężko zachować dobre mniemanie, a oplute lustra wyglądają ohydniej od oplutych istnień. Dualizm płciowy rozsadza czaszki, sugerując dalsze podziały na 3/4 albo 17/64, w obliczu których tężeje prokreacja i tłucze się, bardziej krucha od przydeptanej zimą kałuży skalanej butem Obojętnego.

 

Patrzysz z obrzydzeniem. Z brakiem zrozumienia, chociaż dendryty myśli eksplorują krawędzie pojmowania i zmierzają ku niebezpiecznej granicy, spoza której nikt nie wraca takim, jakim wszedł. Patrzysz z fascynacją i niemal widzę, jak rozpiera Cię pożądanie, bo któż oprze się Niepospolitości? A Ty, sam będąc obłędem własnych genów, niepewny tego, kim jesteś, a kim stać się mogłeś, boisz się, że wciąż możesz, tylko ulegasz niewłaściwym Fascynacjom.

 

- Jestem dla Ciebie „za jakaś”? Zbyt wysoka, ponad miarę bladocera, albo chudsza od więdnącego szparaga? Cuchnę, czy też kipię ambrozją, wlaną w moją płeć przez służby Olimpu na apodyktyczny rozkaz Wielkiego?

 

Wijesz się w niepewnościach. Pąsowiejesz pod wpływem chwilowej odwagi, żeby wyciągnąć rękę po mnie i wziąć mnie zuchwalej, niż wyśniłeś dotychczas pijanym snem. Czyżbyś chciał się łasić, poszukiwać wzajemności, lub odwetu stając się miększym od kobiecej uległości, ofiarowanej pomimo wszystko, a nie dla wszystkiego?

 

Potrafię gardzić i podziwiać jednocześnie. Ty, potrafisz tylko cierpieć bez końca, rozdarty dylematem, nie wiedząc, czy już wyskakiwać z pociągu zmierzającego w trzewia kwitnącej żarem Etny, czy raczej podsypać ruszt wysokokalorycznym paliwem, aby trafić w jądro otchłani, nim wulkan wygaśnie.

 

Gardzę Tobą, gdy nieświadomie pieścisz dłonią rozporek. Podziwiam Cię, że czynisz to wobec tłumu postronnych, zachłanny bardziej i głodny niczym szarańcza. Nie wiem już, czy powinnam nagrodzić Cię sokami odpowiedzi mojego ciała; wsunąć palce w gardziel siebie i z kipieli wyjąć, by namaścić Ciebie, napiętnować, sprawić, byś wył niewolne pieśni? A może powinnam sama siebie zlizać, skazać na żużel duszy, byś cierpiał niewysłowione katusze i wił się wściekle, jak miot młodych kobr w ojczystym gnieździe?

 

Jestem Judaszem, Judaszką tego świata, zaprzeczeniem zaprzeczeń, bez jakich świat nie mógłby przetrwać. Paradoksem jestem - tym jedynym Paradoksem pośród stada szczebioczących Paradoksiątek. A Ty jesteś moją ofiarą i moim Panem. Łupem pirackiego abordażu. Panią. Hermafrodytą zrodzoną w słonej wodzie i kuszącej dziewictwem odradzającym się szybciej od jutra Feniksów  - wystarczy tylko, że zmrużysz powieki. Cuchniesz rozlanym nasieniem. Rozkosznie, boleśnie, trawiąc aromatem moją niewzruszoność i obawy. Kipią we mnie sprzeczności, jak zardzewiałe motyle, drapiące miliard razy na sekundę wnętrze brzucha.

 

Pragnę Cię i nienawidzę. Walczę z kolanami, które rozchylają się ku Tobie, żałośnie skamląc o agresję. Kolana, którymi mogłabym zmiażdżyć Twoją tchawicę, byś skonał, nim popełnisz akt i zapłodnisz przyszłość, dając sobie złudną nadzieję, że choć zdechłeś, to żyć będziesz na wieki wieków. Kolana zdradzają mnie, coraz trudniej utrzymać dłońmi kantar. Nie jestem pewna, czy chcę być Przyszłością, czy chcę być Twoją...

 

- Boże, jak Ty śmierdzisz…. Jak Ty cudownie śmierdzisz… Jak uwodzisz własną słabością i siłą, jak tatuujesz moje uda liniami papilarnymi żądzy, niepowstrzymanie wijącymi się ku nieśmiertelności w nas zapisanej, choć o naszą aprobatę nikt nie pytał, bo głupców pytać nie warto.

 

Radość i niezgodę krzyczę naraz. Odpowiadasz podobną wiązanką o barwach pomieszanych do absurdu. Nie wiem już, które z nas męską dziwką, które miękką uległością niewidomej posługaczki. Krzyczę, krzyczymy… Wszechświat milczy, sprzedany w niewolę i spętany siecią neuronów opętanych jedną myślą, więc szamocze się niby okoń w saku, niczym tornado pośród bezkresu nieużytków. Z głębin zerka Posejdon, bezwstydnie zapładniając oceany wrzącym życiem. Krzyczę. Ja – Paradoks… milczę w krzyku, wydzieram się ciszej od łopotu płatków stokrotek. Drążę wyznania na plecach tego, który miał odwagę wziąć, nie patrząc na koszty. Krew staje się słodka jak wyznania, kusząca amokiem, który opętał ciała i nie pozwala im trwać, zmuszając do paroksyzmów bólu - szczęścia, dla którego w słownikach nie ma nawet wyrazu bliskoznacznego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz