piątek, 18 lutego 2022

Brednie.

 

Czytam cudze myśli i zaczynam się bać. Bo (być może) można kochać więcej, jak jednego obcego, jednak przyznanie się do podobnej ekstrawagancji sprawia ból szczególnie tym, co nie mają nic sensownego do powiedzenia. A gdyby tak kupić dwie kiście winogron i każde jego ziarnko włożyć w inne usta? Zapewne doprowadziłbym do sekretnej rewolty, albo konfliktu na miarę miasteczka, w którym nikt nie chodzi tam, gdzie powinien. Okradam siebie ze spokoju, podrzucając do rozwiązania problemy, jakimi powinny się zająć większe głowy. Albo nikt – dla odmiany. Splątany, zasuplony, niepewny jakości tego, co we mnie zaczyna podgniwać - piję herbatę. Gdybym palił, czas byłby najwyższy, żeby wyjść na balkon i sztachnąć się po kres płucnych pęcherzyków. W oszołomieniu łatwiej przetrwać gdybanie sięgające tam, gdzie kodeks karny zabrania nawet patrzeć. Dziwne, bo są tacy, którzy pilnują granic – im wolno zajrzeć na drugą stronę, a choć uświnią gumiaki i jesionki, to przecież wracają do domów na pomidorową z ryżem i plotki o sąsiadach, którzy właśnie się wprowadzili i w nieskrępowanej radości cieszą się seksem całodobowo. Minie im. Ta radość i to łażenie w gumiakach na wysypisko ludzkich perwersji też. Trzymam się, choć myśl o zardzewiałych napojach kaleczy moje kubki smakowe. Podobnie zaboleć mogłyby tatuaże potwierdzające, że nie jestem normalny. Mając coś takiego na sobie pociłbym się latem intensywniej, a zimą nie umiałbym wejść do łóżka, bo uwielbiam mnie nagiego, a pod warstwą farby czułbym się skrępowany, brudny i niegodny tego, by leżeć na białym prześcieradle. Może, gdybym zapytał dziwki, jak jej się udaje zasnąć, gdy spomiędzy jej bioder wypłynie już ostatnie pełnopłatne spełnienie – nauczyłbym się spania w grzechu. Ale nie. Nigdy nie miałem odwagi zaproponować komukolwiek pieniędzy za bliskość. Podobne myśli sprawiały, że traciłem smak, jak chorzy cierpiący na jedynie słuszną chorobę. Znów z tyłu głowy ktoś obcy we mnie szepce mi, żebym pożyczył psa od sąsiada i poszedł między osiedle, a tory i poszukał miejsca, w którym wyją elektrowozy, wilki i opuszczone przez partnerkę wilgi. Najwyraźniej jestem stworzony do życia w ciemnościach. Tam jest zdecydowanie mniej dylematów, wątpliwości i zakresów. Wszystko jest małe, skarlałe, mieszczące się w niezbyt urodziwym JA. I nawet, kiedy coś nie wyjdzie, to nie ma nikogo, by mnie zbeształ i sprowadził na ziemię. Ziemi zresztą też nie ma. Jest tylko moje-o-niej-wyobrażenie. Ciemność jest dobra dla ograniczonych umysłów. I wybacza chętniej, niż Bóg. Mało brakowało, a napisałbym, że łatwiej ją zobaczyć. Sęk w tym, że w ciemności niewiele widać. Albo zgoła nic. Nie obiecywałem rozumu. Tak tylko – skarżę się nie licząc na diagnozę, a tym bardziej na pigułkę w dowolnym kształcie, czy kolorze, która ustawi mnie w szeregu tych, co wątpliwości nie mają i potrafią uśmiechać się mimo zawilgotniałej pogody, portfelowej próżni, czy uczuciowego dna, na którym liszaje pożerają ostatnie, wyblakłe wspomnienia młodzieńczej beztroski. Widziałem dzisiaj wetknięte głęboko w zaszczany do cna żywopłot jesienne liście. Nie wiadomo komu zależy na przechowaniu pamięci jesieni, skoro wiosna może nadejść w każdej chwili, jeśli nie będzie ortodoksyjnie trzymać się kalendarza. Widziałem zeszłoroczne gałęzie, którym czas odebrał ostatni oddech, a wiatr oderwał od macierzy i rzucił w piekielną otchłań chodnika na zatracenie. Kompletnie nie potrafię uzasadnić, dlaczego ze mną miałby się cackać, jak z sową śnieżną, czy wymarłym gatunkiem mięsożernego motyla ozdabiającego mezozoik, albo mgławicę Andromedy. Zadzwoniłbym do Filozofii, żeby ponegocjować, albo ukrzyżować ją, gdy już przyjdzie z wystygłą pizzą, albo skwaśniałym prosecco, by wprosić się pod spoconą od zmęczonych idei kołdrę. Zgubiłem. Numer i telefon. Energię, by wykrzyczeć zaproszenie przez okno również. Złośliwie się uśmiecham, że Filozofia starsza jest chyba od węgla i okres połowicznego rozpadu dawno już przekroczyła, a z rozkładającym się ciałem iść do łóżka, to szczyt perwersji. Zmarszczki na suficie tylko czekają, żeby skarcić mnie, jednak wciąż nie sięgam zenitu. Przemykam pod gniewem żółknącej bieli wzorem zająca. Tylko patrzeć, jak ściana kopnie mnie w plecy i posadzi na tyłku, rzewnie chlipiącego niczym Kubuś, któremu Patryk z Zenkiem wyrwali z ręki łopatkę i grabki do mieszania piachu w mozole południowego spaceru. Po terapeutycznej ejakulacji uspokajam się. Może wystarczy zwymiotować każdą z niepewności, żeby jutro stało się gładsze, pluszowe i ciepłe jak pierś kobiety o poranku? Nie wiem, czy dam radę rzygać tak długo. Ale przynajmniej widać kierunek. Coś widać. Mimo mroku.

10 komentarzy:

  1. Przeczytałam na jednym wydechu, ciekawe doświadczenie...
    jotka

    OdpowiedzUsuń
  2. Też bardzo mnie wciągnęły Twoje rozważania, z tym że sporo w nich melancholii i smutków zimowych, mimo wyczekiwanej wiosny.
    Potrafię się uśmiechać mimo braku spełnienia w jednej, czy kilku dziedzinach. Czy to źle, że mimo wszystko oczekuję, że to, na co mam wpływ, ułożę sobie w zgrabną przyjemną codzienność?
    Wolę to, niż tarzanie się w smutku, beznadziei i poddawanie się rozpaczy. Za długo kiedyś doświadczałam tego smutku, a powodów mam - jak większość - często sporo na składzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. myśli płyną jakoś tak niezależnie od woli. na szczęście nie gaszą uśmiechu.

      Usuń
  3. Zabiłeś mnie mięsożernym, mezozoicznym motylem. Turlam się.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytanie takich tekstow to tez swoistego rodzaju spelnienie. Dojrzale, soczyste z nutka smutku nostalgii. Prawdziwosci. Pozdrawiam Cie serdecznie Oko

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to się bodajże nazywa strumień świadomości. myśli przepływają przez człowieka i coś się tam osadza, a reszta spływa bez śladu.

      Usuń