wtorek, 26 czerwca 2018

Strażnik.


Niemal przeźroczysty Chińczyk wchodził do wody. Chciałem krzyknąć, ale popatrzył na mnie ostrzegawczo spod ronda ryżowego kapelusza, żebym nie zakłócał i głos mi odjęło. Szedł wprost w wodę, w ubraniu, bez żadnego lęku i jakiegokolwiek celu, który byłbym w stanie dostrzec wzrokiem nienawykłym do szukania niepojętego. A on szedł, aż kapelusz swobodnie zaczął się unosić na powierzchni, obok wzburzonej rzęsy wodnej i szamoczących się w ciepłym wietrze trzcin. Wszedł tam i nie wychynął już więcej. Tylko kapelusz pił wodę, jakby był spragniony wilgoci i nasiąkał głębią brązu, kołysząc się na gasnącej fali. Stałem i patrzyłem, jak toń kipiąca bąblami gazów dennych uspokaja się niespiesznie i wygładzają się zmarszczki na powierzchni, która za chwilę zacznie się zarzekać, że spokój święty panuje od stworzenia świata. Już tylko szuwar kołysał się bezwolnie trącany wiatrem.

W moim parku, w miejscu, w które przychodziłem bez mała codziennie, z pustej ławki wstał przeźroczysty Chińczyk – z siwą, wypielęgnowaną bródką, która zdawała się być bardziej antyczna niż parkowe pomniki przyrody, w sukni o kolorze spłowiałej do szarości bieli… Kiedy zasiedlał ową ławkę pozostawał prawie niewidzialny, jak cień mgieł porannych. Tylko na sumieniu zostawiał posmak niejasnego przeczucia, że coś działo się poza postrzeganiem, ale trzeba było nieomal na kolanach mu usiąść, żeby pośród pejzażu dojrzeć żywego człowieka.

A przecież tam był…Chyba od zawsze… Od mojego zawsze był tam na pewno. Pamiętam, jak odrzucił mi piłkę, która potoczyła się pchnięta niezdarnie ręką trzyletniego szkraba… Zieloność jego oczu uzupełniała głębię koron czerwcowych drzew dojrzałością, gdy piłka wracała już i obijała żwirową ścieżkę, skacząc w taktach gasnących ku mojej niezgrabności, a ja świat pożerałem w zachwycie oczami i otwartymi ustami. Matka, plotkująca pośród ciepła wczesnego lata z inną, której dziecinka zasnęła w wózeczku, gaworząc przez sen coś słodkiego i pachnącego mlekiem i pełnią szczęścia nie zauważyła nic, a ja nie potrafiłem wtedy opowiedzieć wiarygodnie nawet tak prostego zdarzenia, jednak spojrzenie zielonookie zostało we mnie wypalone ideogramem na całą dorosłą podświadomość. Pierwsze, któremu udało się przedrzeć do świadomości. Przekleństwo? Klątwa Nemesis, którą namaszczony zostałem już w kołysce?

I właśnie dziś, kiedy niebo zostało przecięte szponem niedopowiedzenia, a w ponurej zmarszczce osiedliła się granatowa kipiel wylewająca się z blizny, kolonizując nieboskłon po krawędzie postrzegania, a nad głową kowadło burzowej chmury nabierało fizyczności i żelaznym kształtem zwiastowało nieuniknioną, dramatyczną przyszłość, ów Chińczyk odepchnął starczymi dłońmi ławkę, wstał i nie spiesząc się wcale z premedytacją poszedł w wodę. W staw, w którym żadna ryba nie miała odwagi ikry złożyć, a ptaki wolały pić wodę z okolicznych kałuż, z porzuconych plastikowych kufli, rosę zlizywać z źdźbeł traw, niż choćby się zbliżyć do niego.

Poszedł i woda pochłonęła go do szczętu, po kres istnienia, a on niemy, zmęczony życiem zanurzył się nie kalając toni najdrobniejszą skargą, czy choćby kręgami szumiącymi nadzieje i niedopowiedzenia. Po prostu – wszedł w wodę i stał się stawem. Zniknął, chociaż zanim to uczynił i tak był trudno dostrzegalny. Był bladą namiastką, kwintesencją fatamorgany, która dopiero zamierza wykluć się pośród pustynnych wydm, kiedy oko zarażone nadzieją zerknie na horyzont.

Wszedł w wodę, jakby wracał na łono matki, w spowolnionym filmie, który chochlik złośliwie wyświetla do tyłu, szukał matczynego ciepła, delikatności i tkliwości zamkniętej w łonie ciężarnej kobiety, w świat, który zamknąć się daje w dwóch drobnych dłoniach nad pępkiem położonych pieszczotą i nadziejami większymi od rosnącego brzucha. W raj, gdzie radość tłucze się maluteńkimi stópkami chcąc się nią podzielić z każdym, komu dane jest to poczuć. Ech! Niemal uśmiech byłej-przyszłej matki widziałem, kiedy szedł na przekór czasowi, pod prąd zdarzeń i z każdym krokiem generował szczęśliwość rosnącej ignorancji. Że też nie miałem piłki, którą mógłbym mu wtedy odrzucić…

Zapewne zdawało mi się, może pijany byłem absurdalnością widzenia, albo obciążony pomrocznością jasną, lecz z każdym krokiem Chińczyk stawał się młodszym, niższym, mniej naznaczonym zmarszczkami, a jego wzrokiem można było rozpalić ognie świętego Elma aż po sąd ostateczny. Pomiędzy ławką, a stawem szemrała ścieżka chwilowa, niedokończona; ot – na jeden krok zaledwie. Pojawiała się na okamgnienie przed koniecznością i znikała, gdy tylko jej zasadność bledła. Zupełnie tak, jak czas uwielbia się zachowywać – każde jutro jest potrzebą i euforią niepoznanego, a każde wczoraj nudne rutyną i cynizmem obserwatora obarczonego pamięcią.

Tymczasem szedł w toń, a woda nie zamierzała się skarżyć – jednym sykiem nie zaprotestowała, kiedy wchodził w nią płynniej, niż gorący nóż tonie w maselniczce pełnej i oszronionej po nocy nadaremnie spędzonej w lodówce. Szedł rozgarniając wodę na boki, a ja patrząc na ten spektakl niespodziany czułem się widzem – nie do końca dojrzałym, bez karnetu i programu, a jednak czułem, jak we mnie dojrzewają uczucia z pogranicza łagodności. Jak uspokaja się we mnie ruch toksyn, jak stabilizują się organy usuwając poza ich pojęcie ciemną plazmę wszelkich nieszczęść.

Z każdym jego krokiem w toń czułem młodniejący organizm Chińczyka, niczym zmarszczkę na czole dojrzewającym do zrozumienia. Czułem, jak we mnie rozkwita witalność, jak nabieram mocy i sił, których jeszcze o poranku nie miałem odwagi podejrzewać nawet w marzeniach tak intymnych, że tylko mi znanych. On szedł w głębiny, których nikomu zbadać się nie chciało, bo każdy wolał posługiwać się sztampą i korzystać z wzorów wyrytych na dawno temu powstałych tablicach. Więc kolejny mierniczy powielał je skwapliwie czerwoną pieczęcią, zamiast zmierzyć - ciągnięty za ramię podszeptem, którego nie udawało się ubrać w dowolną tożsamość, choćby nie wiem jak nieprawdopodobną. Cagliostro? Pytia we własnej osobie? Światowid? Amon Re? Ten-który-wszystko-widzi z opowieści Apaczów snutych pośród nocy otulonych bezpiecznie tysiącem i jedną milą od najbliższego niebezpieczeństwa? Bóg, skrywający się w cieniu trociczek zapalanych co wieczór na domowym ołtarzu w chińskiej dzielnicy NY?

Kowadło nad głową, znienacka rozpoczęło wojnę i agresję skierowało na okalające staw buki i dęby. Sękate, doświadczone historią drzewa starały się rozproszyć nienawiść i wykorzystać ją, aby spalić w niej pasożyty bluszczy, grzybów, hub i owadów groźniejszych od boga piorunów. Wojna trwała, kowadło rozmieniało się na drobne w szybkostrzelnych, wielkokalibrowych patronach deszczu, a firmament wykazywał pewien niepokój wobec niewzruszoności ziemi. Obca niebu była stoicka obojętność, która pielęgnowana wiekami i podszyta cyniczną dojrzałością śmiała twierdzić:

- „I tak nigdzie nie ucieknę. Niech się dzieje, jestem u siebie i na banicję nie mam ani ochoty, ani nawet butów. Więc trwam i sycę się każdą chwilą istnienia, zupełnie tak samo, jak czynią to starcy wobec świętej wojny, która chce zajrzeć pod strzechę domu pamiętającego genealogię rodu sięgającą raju, lub przynajmniej sarmackich aspiracji o wszechwładzy”.

Chińczyk szedł po zapewne śliskim, grząskim i zamulonym od gnijących liści dnie opadającym w stronę prawdopodobnej głębiny, którą ludzie zazwyczaj mylnie utożsamiają ze środkiem akwenu. Patrzyłem bezwolny, jakbym był bakterią na jego skórze, czy wszą drżącą we włosach – cóż mogłem ja? Przecież nawet głos mi zabrał przeźroczysty człowiek, który szedł w tę wodę, jakby odnalazł raj utracony. Wzrokiem beznamiętnym, pewnym i pozbawionym wątpliwości rysował w nurcie azymut i szedł. Sam, nie pytając nikogo o zdanie i bez cienia wahania. Szedł zupełnie Chrystusa nie przypominając, bo zamiast podeszwami stóp namaszczać powierzchnię, on nimi kontrolował dno ukryte pod warstwą mułu z gnijących liści.

Ja – stałem. Nieruchomo jak posąg, jak parkowa ławka, czy też suche drzewo, którego kręgosłup przegryźć zdołały wcześniej larwy kozioroga dębosza. Wytrwałe i głodne larwy – osiem lat ponoć trzeba, żeby drzewo smętnie zwiesiło głowę, a dorastające larwy pyrrusowym zwycięstwem oszołomione, upojone i syte nie zauważały jeszcze, że czas nowej stołówki poszukać. Tak i ja stałem, jako ta wygłodniała larwa kozioroga, a chińczyka kapelusz wiatr obracał, naśladując całkiem nieodległą karuzelę w Staromiejskim Parku, sprowadzoną za bezcen z Francji by dzieciom, za ostatni grosz ofiarować radość i pozwolić dotrwać dojrzałych lat beznadziei.

Popatrzyłem na ławkę, z której wstał Chińczyk. Gdzieś, poza nią szukał ciepła i drugiej młodości, już spłowiały, czarny stanik koronkowy, obwąchiwany niezbyt skrupulatnie przez maleńkie gryzonie sypiające na ogół pod azaliami. Wiatr szeleścił jakimś opakowaniem po chipsach, huczał szyderczo na dnie pustej butelki po piwie i uczył się grać na flecie, ad hoc sporządzonym z perforowanej pokrywy śmietnika. Ławka, jakich wiele porozrzucanych po największym miejskim parku w zależności od mody bywała zielona, bądź brązowa – betonowe szczudła i cztery deski pokrywane tanią olejnicą każdego roku, bo zima potrafi mocniej ukąsić drewno, niż osiłek powielający na siłowni spocone ruchy, żeby tricepsy, czy sześciopaki wyeksponować na własną chwałę nawet wtedy, kiedy okazji zabraknie.

Świat wypełnił się zapachem stłuczonej ziemi i czosnku niedźwiedziego, który stroszył mizerne listki czekające już słońca po deszczu z niecierpliwością tak wielką, że gdyby dostał wizytówkę z adresem, to poszedłby tam bez namysłu. Ciśnienie usiłowało skryć się w klombach pełnych dogorywających wiosennych kwiatów i dojrzewających liści drzew tak bogato różnorodnych, że lekcje można spokojnie prowadzić nie martwiąc się o niedostatek. Derenie, głogi, orzechy czarne, tulipanowce, rajskie jabłonie i dziesiątki innych drzew karmiły własne nasiona, aby zapewnić życiu kolejny cykl wbrew wściekłości kowadła zawieszonego tuż nad nimi i usiłującego spopielić nadzieje drzew na jutro.

Patrzyłem na pustą ławkę, a wiatr bawił się kapeluszem. Ostatnie bąble powietrza gnijącego w dennym mule zdążyły już odfrunąć do nieba, a Chińczyk stał się przeszłością, do której lepiej się nie przyznawać, z obawy o opinię na temat zdrowia psychicznego, które tak łatwo zakwestionować i ograniczyć życie do fizjologii sterowanej wymuszonymi, chemicznymi reakcjami organizmu. Woda uspokoiła się najszybciej, ziemia niewiele jej ustąpiła, a kowadło zapadło się w sobie, wystrzelane bardziej niż chciało się przyznać zdychało teraz na grabowym żywopłocie podziurawione świeżo ciętymi gałęziami, żeby forma geometrycznie zrozumiała dla trójwymiarowych umysłów cieszyła wzrok estetyką prostopadłościanów tak nienaturalnie krzywdzących przyrodę.

Podszedłem do wody, chociaż wcale nie miałem takiego zamiaru, a wiatr wydmuchał w moją stronę kapelusz, który zaczął się do mnie łasić jak głodny pieszczot szczeniak. Wziąłem go w rękę, a on zapłakał ostatnimi łzami w wodę i dopominał się właściwości. Uległem chwili i włożyłem na głowę…

Kapelusz parował. Wiedzą i obrazami. Pochłaniał mnie i moje myśli. Układał się na mnie, jak niedźwiedź się układa na zimowy sen, wiedząc, że długie miesiące spędzi bez świadomości i wygodnie musi ułożyć się do ideału, żeby przetrwać. Kapelusz wziął sobie mnie na taką zimową wieczność i mościł się na mojej głowie, jakby wreszcie był u siebie. A potem spacyfikował moje myśli i widzenia i rzeczywistość nową namalował przed oczami. Na ławkę mnie powiódł i opowiadał historię. Tę, którą znał – jedyną historię, z która miał kontakt – historię tych, co przede mną nosili go na głowie. Historię stawu – czarnej czakry z której życie mogło wyjść tylko gorsze i która chciała rosnąć bez umiaru. Piekło, które wydrapało sobie pazurami światło dzienne i kaleczące wszystko, co w zasięgu wzroku. Piekło, które powiela się w takich miejscach malując własny południk planety, żeby ją pożreć całą.

Gdybym powiedział, że odwagi mi wystarczyło na oglądanie obrazów, byłbym kłamcą wierutnym. Zbladłem, może nawet pęcherz nie wytrzymał, lecz nie znalazłem w sobie sił na sprawdzenie, kiedy z otwartymi ustami czytałem woal kapelusza, z którego wylewało się jedno żądanie – TERAZ TY! Zostałeś strażnikiem czakry. Tej, ukrytej w stawie, jednej spośród wielu rozsypanych czarnym różańcem w pasie ziemi i czekającej okazji, żeby ją zdusić bez litości. Teraz ty, który ziemi oddasz każdą niegodziwość i pragnienie. Każdą nadzieję i westchnienie, żeby stać się czystym i przeźroczystym, aby pochłonąć przeciwieństwo, kiedy tylko będziesz gotowy. Zrób to choćby dziś… Bądź czysty i zniweluj ile tylko dasz radę. Kup czas światu. Jutro kup. Aż przyjdzie ten, który rozepnie czarny różaniec.

Nie byłem gotowy, a chińczyk… szukał czystości trzydzieści lat co najmniej. Siedziałem na ławce i sam już nie wiem, czy blady, czy przeźroczysty. Chmury podarte przez drzewa wiatr wygnał jak strzępy papieru. Siedziałem słuchając opowieści z wnętrza kapelusza, a słońce usiłowało lizać moje stopy. Ziemia parowała szczęściem i żyznością, ja parowałem niedowierzaniem i strachem wielkim. Kapelusz mnie wybrał? Żebym stał się kolejnym, który wejdzie bez strachu w staw tak czarny, że nawet zmarszczki na nim wydają się iluzją? Dlaczego? Czemu to właśnie ja mam być tym, który…

Coś wytrąciło mnie z zadumy podszytej tak wielkim strachem, że aż mi wargi drżały, więc chwyciłem się zaburzenia, bo chwytać chciałem cokolwiek, żeby odepchnąć wiadomości spod kapelusza płynące. Zmrużyłem oczy. Każda dygresja wytrącająca mnie z tego stanu hipnozy, letargu, mirażu wydawała się alternatywą pożądaną i upragnioną, więc wyciągnąłem dłonie…

Po żwirowej alejce podskakiwała w moim kierunku gumowa piłka… Kiedy ją schwytałem i podniosłem wzrok… On tam był już… W pampersie, z obdartymi kolanami od żwiru, w który upadł kilka razy dziś, z bruzdami od łez na brudnej buzi… On… Taki jak ja… jeszcze nie Chińczyk… jak ja…

Ręce nie utrzymały gumowej piłki. Podskakując wracała właśnie do bobaska, który w skupieniu przyglądał się… Mi się przyglądał, jakby nie wierzył w moją obecność. Jakbym był zjawą, nicością, od której odbiła się piłka śpiewająca teraz w żwirze kroki powrotne…

20 komentarzy:

  1. Wsza we włosach przezroczystego Chinczyka-tym mnie dobiles:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. zakaz jakiś, który uniemożliwia Chińczykom posiadać wszę sztuk raz? one równie starożytne, jak Chińczycy, więc niemal sobie pisani.

      Usuń
    2. Ta "wsza"? Tę "wszę"? To jakaś nowa gra językowa?

      Usuń
  2. Bardzo mi się spodobał opis chmur i porównanie do kowadła.
    Ciekawa koncepcja z tym przezroczystym Chińczykiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. chmury burzowe mają taki kształt i można to zobaczyć - cumulonimbus - tak się nazywa taka chmura
      https://pl.wikipedia.org/wiki/Kowad%C5%82o_chmurowe

      Usuń
    2. Rzeczywiście wypisz wymaluj kowadło.

      Usuń
  3. Nie jest dobrze, aby Chińczyk chadzał dokądkolwiek przez małe "c".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dobrze. już poprawiam wielkość C i płeć wszy

      Usuń
    2. Nie ma mowy, płeć musi pozostać, tylko nazewnictwo wymaga poprawy.

      Usuń
    3. "Wesz" nadal jest płci żeńskiej.

      Usuń
  4. Ten kapelusz jak magiczny cylinder, ale zamiast królików obrazami obdarza...

    OdpowiedzUsuń
  5. Witaj, Oko.

    Dziś mało optymistycznie, Mrożkiem:

    "Pow­tarzal­ność jest siłą samą w so­bie i coś, co trwa, choćby było najgłup­sze i naj­bar­dziej szkod­li­we, przez samą tyl­ko pow­tarzal­ność może sta­ć się pra­womoc­ne."
    (Varia. Życie i inne okoliczności")

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  6. Świat jawi się jako obrazek, który co rusz przypomina nową ekspozycję i to niekoniecznie realistyczną. Wyobraźnia... ta dopiero potrafi namalować.
    Serdecznie pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. był taki, co wąsy podkręcał i mawiał, że tam, gdzie zasypia rozum wyobraźnia rodzi potwory.

      Usuń
  7. Magiczny krąg. Kiedyś przytrafiło mi coś, może nie całkiem, ale podobnego. Tyle tylko, że potem okazało się, że to nie było to, o czym wtedy pomyślałem.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ale malujesz słowem! Jakbym tam była, widziała i tak czuła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. moje marzenie niedościgłe - napisać, żeby dało się poczuć wiatr na skórze i zapach pomarańczy. żeby w trakcie czytania chciało się krok więcej zrobić, bo tam cień, w którym bezpieczniej i chłodniej. tego szukam nieustająco.

      Usuń