Niemal
przeźroczysty Chińczyk wchodził do wody. Chciałem krzyknąć, ale popatrzył na
mnie ostrzegawczo spod ronda ryżowego kapelusza, żebym nie zakłócał i głos mi
odjęło. Szedł wprost w wodę, w ubraniu, bez żadnego lęku i jakiegokolwiek celu,
który byłbym w stanie dostrzec wzrokiem nienawykłym do szukania niepojętego. A
on szedł, aż kapelusz swobodnie zaczął się unosić na powierzchni, obok
wzburzonej rzęsy wodnej i szamoczących się w ciepłym wietrze trzcin. Wszedł tam
i nie wychynął już więcej. Tylko kapelusz pił wodę, jakby był spragniony wilgoci
i nasiąkał głębią brązu, kołysząc się na gasnącej fali. Stałem i patrzyłem, jak
toń kipiąca bąblami gazów dennych uspokaja się niespiesznie i wygładzają się
zmarszczki na powierzchni, która za chwilę zacznie się zarzekać, że spokój
święty panuje od stworzenia świata. Już tylko szuwar kołysał się bezwolnie
trącany wiatrem.
W
moim parku, w miejscu, w które przychodziłem bez mała codziennie, z pustej
ławki wstał przeźroczysty Chińczyk – z siwą, wypielęgnowaną bródką, która
zdawała się być bardziej antyczna niż parkowe pomniki przyrody, w sukni o
kolorze spłowiałej do szarości bieli… Kiedy zasiedlał ową ławkę pozostawał prawie
niewidzialny, jak cień mgieł porannych. Tylko na sumieniu zostawiał posmak niejasnego
przeczucia, że coś działo się poza postrzeganiem, ale trzeba było nieomal na
kolanach mu usiąść, żeby pośród pejzażu dojrzeć żywego człowieka.
A przecież
tam był…Chyba od zawsze… Od mojego zawsze był tam na pewno. Pamiętam, jak odrzucił
mi piłkę, która potoczyła się pchnięta niezdarnie ręką trzyletniego szkraba…
Zieloność jego oczu uzupełniała głębię koron czerwcowych drzew dojrzałością, gdy
piłka wracała już i obijała żwirową ścieżkę, skacząc w taktach gasnących ku
mojej niezgrabności, a ja świat pożerałem w zachwycie oczami i otwartymi
ustami. Matka, plotkująca pośród ciepła wczesnego lata z inną, której dziecinka
zasnęła w wózeczku, gaworząc przez sen coś słodkiego i pachnącego mlekiem i pełnią
szczęścia nie zauważyła nic, a ja nie potrafiłem wtedy opowiedzieć wiarygodnie nawet
tak prostego zdarzenia, jednak spojrzenie zielonookie zostało we mnie wypalone
ideogramem na całą dorosłą podświadomość. Pierwsze, któremu udało się przedrzeć
do świadomości. Przekleństwo? Klątwa Nemesis, którą namaszczony zostałem już w
kołysce?
I
właśnie dziś, kiedy niebo zostało przecięte szponem niedopowiedzenia, a w
ponurej zmarszczce osiedliła się granatowa kipiel wylewająca się z blizny,
kolonizując nieboskłon po krawędzie postrzegania, a nad głową kowadło burzowej
chmury nabierało fizyczności i żelaznym kształtem zwiastowało nieuniknioną, dramatyczną
przyszłość, ów Chińczyk odepchnął starczymi dłońmi ławkę, wstał i nie spiesząc
się wcale z premedytacją poszedł w wodę. W staw, w którym żadna ryba nie miała
odwagi ikry złożyć, a ptaki wolały pić wodę z okolicznych kałuż, z porzuconych
plastikowych kufli, rosę zlizywać z źdźbeł traw, niż choćby się zbliżyć do
niego.
Poszedł
i woda pochłonęła go do szczętu, po kres istnienia, a on niemy, zmęczony życiem
zanurzył się nie kalając toni najdrobniejszą skargą, czy choćby kręgami
szumiącymi nadzieje i niedopowiedzenia. Po prostu – wszedł w wodę i stał się
stawem. Zniknął, chociaż zanim to uczynił i tak był trudno dostrzegalny. Był
bladą namiastką, kwintesencją fatamorgany, która dopiero zamierza wykluć się
pośród pustynnych wydm, kiedy oko zarażone nadzieją zerknie na horyzont.
Wszedł
w wodę, jakby wracał na łono matki, w spowolnionym filmie, który chochlik złośliwie
wyświetla do tyłu, szukał matczynego ciepła, delikatności i tkliwości zamkniętej
w łonie ciężarnej kobiety, w świat, który zamknąć się daje w dwóch drobnych
dłoniach nad pępkiem położonych pieszczotą i nadziejami większymi od rosnącego
brzucha. W raj, gdzie radość tłucze się maluteńkimi stópkami chcąc się nią
podzielić z każdym, komu dane jest to poczuć. Ech! Niemal uśmiech byłej-przyszłej
matki widziałem, kiedy szedł na przekór czasowi, pod prąd zdarzeń i z każdym
krokiem generował szczęśliwość rosnącej ignorancji. Że też nie miałem piłki,
którą mógłbym mu wtedy odrzucić…
Zapewne
zdawało mi się, może pijany byłem absurdalnością widzenia, albo obciążony
pomrocznością jasną, lecz z każdym krokiem Chińczyk stawał się młodszym,
niższym, mniej naznaczonym zmarszczkami, a jego wzrokiem można było rozpalić
ognie świętego Elma aż po sąd ostateczny. Pomiędzy ławką, a stawem szemrała
ścieżka chwilowa, niedokończona; ot – na jeden krok zaledwie. Pojawiała się na
okamgnienie przed koniecznością i znikała, gdy tylko jej zasadność bledła.
Zupełnie tak, jak czas uwielbia się zachowywać – każde jutro jest potrzebą i
euforią niepoznanego, a każde wczoraj nudne rutyną i cynizmem obserwatora
obarczonego pamięcią.
Tymczasem
szedł w toń, a woda nie zamierzała się skarżyć – jednym sykiem nie
zaprotestowała, kiedy wchodził w nią płynniej, niż gorący nóż tonie w
maselniczce pełnej i oszronionej po nocy nadaremnie spędzonej w lodówce. Szedł
rozgarniając wodę na boki, a ja patrząc na ten spektakl niespodziany czułem się
widzem – nie do końca dojrzałym, bez karnetu i programu, a jednak czułem, jak
we mnie dojrzewają uczucia z pogranicza łagodności. Jak uspokaja się we mnie
ruch toksyn, jak stabilizują się organy usuwając poza ich pojęcie ciemną plazmę
wszelkich nieszczęść.
Z
każdym jego krokiem w toń czułem młodniejący organizm Chińczyka, niczym zmarszczkę
na czole dojrzewającym do zrozumienia. Czułem, jak we mnie rozkwita witalność,
jak nabieram mocy i sił, których jeszcze o poranku nie miałem odwagi
podejrzewać nawet w marzeniach tak intymnych, że tylko mi znanych. On szedł w
głębiny, których nikomu zbadać się nie chciało, bo każdy wolał posługiwać się
sztampą i korzystać z wzorów wyrytych na dawno temu powstałych tablicach. Więc kolejny
mierniczy powielał je skwapliwie czerwoną pieczęcią, zamiast zmierzyć - ciągnięty
za ramię podszeptem, którego nie udawało się ubrać w dowolną tożsamość, choćby
nie wiem jak nieprawdopodobną. Cagliostro? Pytia we własnej osobie? Światowid?
Amon Re? Ten-który-wszystko-widzi z opowieści Apaczów snutych pośród nocy
otulonych bezpiecznie tysiącem i jedną milą od najbliższego niebezpieczeństwa?
Bóg, skrywający się w cieniu trociczek zapalanych co wieczór na domowym ołtarzu
w chińskiej dzielnicy NY?
Kowadło
nad głową, znienacka rozpoczęło wojnę i agresję skierowało na okalające staw
buki i dęby. Sękate, doświadczone historią drzewa starały się rozproszyć
nienawiść i wykorzystać ją, aby spalić w niej pasożyty bluszczy, grzybów, hub i
owadów groźniejszych od boga piorunów. Wojna trwała, kowadło rozmieniało się na
drobne w szybkostrzelnych, wielkokalibrowych patronach deszczu, a firmament
wykazywał pewien niepokój wobec niewzruszoności ziemi. Obca niebu była stoicka
obojętność, która pielęgnowana wiekami i podszyta cyniczną dojrzałością śmiała
twierdzić:
- „I
tak nigdzie nie ucieknę. Niech się dzieje, jestem u siebie i na banicję nie mam
ani ochoty, ani nawet butów. Więc trwam i sycę się każdą chwilą istnienia,
zupełnie tak samo, jak czynią to starcy wobec świętej wojny, która chce zajrzeć
pod strzechę domu pamiętającego genealogię rodu sięgającą raju, lub
przynajmniej sarmackich aspiracji o wszechwładzy”.
Chińczyk
szedł po zapewne śliskim, grząskim i zamulonym od gnijących liści dnie
opadającym w stronę prawdopodobnej głębiny, którą ludzie zazwyczaj mylnie
utożsamiają ze środkiem akwenu. Patrzyłem bezwolny, jakbym był bakterią na jego
skórze, czy wszą drżącą we włosach – cóż mogłem ja? Przecież nawet głos mi
zabrał przeźroczysty człowiek, który szedł w tę wodę, jakby odnalazł raj
utracony. Wzrokiem beznamiętnym, pewnym i pozbawionym wątpliwości rysował w
nurcie azymut i szedł. Sam, nie pytając nikogo o zdanie i bez cienia wahania.
Szedł zupełnie Chrystusa nie przypominając, bo zamiast podeszwami stóp
namaszczać powierzchnię, on nimi kontrolował dno ukryte pod warstwą mułu z
gnijących liści.
Ja
– stałem. Nieruchomo jak posąg, jak parkowa ławka, czy też suche drzewo,
którego kręgosłup przegryźć zdołały wcześniej larwy kozioroga dębosza. Wytrwałe
i głodne larwy – osiem lat ponoć trzeba, żeby drzewo smętnie zwiesiło głowę, a dorastające
larwy pyrrusowym zwycięstwem oszołomione, upojone i syte nie zauważały jeszcze,
że czas nowej stołówki poszukać. Tak i ja stałem, jako ta wygłodniała larwa
kozioroga, a chińczyka kapelusz wiatr obracał, naśladując całkiem nieodległą
karuzelę w Staromiejskim Parku, sprowadzoną za bezcen z Francji by dzieciom, za
ostatni grosz ofiarować radość i pozwolić dotrwać dojrzałych lat beznadziei.
Popatrzyłem
na ławkę, z której wstał Chińczyk. Gdzieś, poza nią szukał ciepła i drugiej
młodości, już spłowiały, czarny stanik koronkowy, obwąchiwany niezbyt
skrupulatnie przez maleńkie gryzonie sypiające na ogół pod azaliami. Wiatr
szeleścił jakimś opakowaniem po chipsach, huczał szyderczo na dnie pustej
butelki po piwie i uczył się grać na flecie, ad hoc sporządzonym z perforowanej
pokrywy śmietnika. Ławka, jakich wiele porozrzucanych po największym miejskim
parku w zależności od mody bywała zielona, bądź brązowa – betonowe szczudła i
cztery deski pokrywane tanią olejnicą każdego roku, bo zima potrafi mocniej
ukąsić drewno, niż osiłek powielający na siłowni spocone ruchy, żeby tricepsy,
czy sześciopaki wyeksponować na własną chwałę nawet wtedy, kiedy okazji
zabraknie.
Świat
wypełnił się zapachem stłuczonej ziemi i czosnku niedźwiedziego, który stroszył
mizerne listki czekające już słońca po deszczu z niecierpliwością tak wielką,
że gdyby dostał wizytówkę z adresem, to poszedłby tam bez namysłu. Ciśnienie
usiłowało skryć się w klombach pełnych dogorywających wiosennych kwiatów i dojrzewających
liści drzew tak bogato różnorodnych, że lekcje można spokojnie prowadzić nie
martwiąc się o niedostatek. Derenie, głogi, orzechy czarne, tulipanowce,
rajskie jabłonie i dziesiątki innych drzew karmiły własne nasiona, aby zapewnić
życiu kolejny cykl wbrew wściekłości kowadła zawieszonego tuż nad nimi i
usiłującego spopielić nadzieje drzew na jutro.
Patrzyłem
na pustą ławkę, a wiatr bawił się kapeluszem. Ostatnie bąble powietrza
gnijącego w dennym mule zdążyły już odfrunąć do nieba, a Chińczyk stał się
przeszłością, do której lepiej się nie przyznawać, z obawy o opinię na temat
zdrowia psychicznego, które tak łatwo zakwestionować i ograniczyć życie do
fizjologii sterowanej wymuszonymi, chemicznymi reakcjami organizmu. Woda
uspokoiła się najszybciej, ziemia niewiele jej ustąpiła, a kowadło zapadło się
w sobie, wystrzelane bardziej niż chciało się przyznać zdychało teraz na grabowym
żywopłocie podziurawione świeżo ciętymi gałęziami, żeby forma geometrycznie
zrozumiała dla trójwymiarowych umysłów cieszyła wzrok estetyką prostopadłościanów
tak nienaturalnie krzywdzących przyrodę.
Podszedłem
do wody, chociaż wcale nie miałem takiego zamiaru, a wiatr wydmuchał w moją
stronę kapelusz, który zaczął się do mnie łasić jak głodny pieszczot szczeniak.
Wziąłem go w rękę, a on zapłakał ostatnimi łzami w wodę i dopominał się
właściwości. Uległem chwili i włożyłem na głowę…
Kapelusz
parował. Wiedzą i obrazami. Pochłaniał mnie i moje myśli. Układał się na mnie,
jak niedźwiedź się układa na zimowy sen, wiedząc, że długie miesiące spędzi bez
świadomości i wygodnie musi ułożyć się do ideału, żeby przetrwać. Kapelusz wziął sobie
mnie na taką zimową wieczność i mościł się na mojej głowie, jakby wreszcie był
u siebie. A potem spacyfikował moje myśli i widzenia i rzeczywistość nową namalował przed oczami. Na ławkę mnie powiódł i opowiadał historię. Tę, którą znał – jedyną historię, z która miał kontakt – historię tych, co przede mną
nosili go na głowie. Historię stawu – czarnej czakry z której życie mogło wyjść
tylko gorsze i która chciała rosnąć bez umiaru. Piekło, które wydrapało sobie
pazurami światło dzienne i kaleczące wszystko, co w zasięgu wzroku. Piekło, które
powiela się w takich miejscach malując własny południk planety, żeby ją pożreć
całą.
Gdybym
powiedział, że odwagi mi wystarczyło na oglądanie obrazów, byłbym kłamcą
wierutnym. Zbladłem, może nawet pęcherz nie wytrzymał, lecz nie znalazłem w
sobie sił na sprawdzenie, kiedy z otwartymi ustami czytałem woal kapelusza, z
którego wylewało się jedno żądanie – TERAZ TY! Zostałeś strażnikiem czakry. Tej,
ukrytej w stawie, jednej spośród wielu rozsypanych czarnym różańcem w pasie
ziemi i czekającej okazji, żeby ją zdusić bez litości. Teraz ty, który ziemi
oddasz każdą niegodziwość i pragnienie. Każdą nadzieję i westchnienie, żeby
stać się czystym i przeźroczystym, aby pochłonąć przeciwieństwo, kiedy tylko
będziesz gotowy. Zrób to choćby dziś… Bądź czysty i zniweluj ile tylko dasz
radę. Kup czas światu. Jutro kup. Aż przyjdzie ten, który rozepnie czarny różaniec.
Nie
byłem gotowy, a chińczyk… szukał czystości trzydzieści lat co najmniej.
Siedziałem na ławce i sam już nie wiem, czy blady, czy przeźroczysty. Chmury
podarte przez drzewa wiatr wygnał jak strzępy papieru. Siedziałem słuchając
opowieści z wnętrza kapelusza, a słońce usiłowało lizać moje stopy. Ziemia
parowała szczęściem i żyznością, ja parowałem niedowierzaniem i strachem
wielkim. Kapelusz mnie wybrał? Żebym stał się kolejnym, który wejdzie bez
strachu w staw tak czarny, że nawet zmarszczki na nim wydają się iluzją?
Dlaczego? Czemu to właśnie ja mam być tym, który…
Coś
wytrąciło mnie z zadumy podszytej tak wielkim strachem, że aż mi wargi drżały,
więc chwyciłem się zaburzenia, bo chwytać chciałem cokolwiek, żeby odepchnąć
wiadomości spod kapelusza płynące. Zmrużyłem oczy. Każda dygresja wytrącająca mnie z tego stanu hipnozy, letargu, mirażu wydawała się alternatywą pożądaną i
upragnioną, więc wyciągnąłem dłonie…
Po
żwirowej alejce podskakiwała w moim kierunku gumowa piłka… Kiedy ją schwytałem
i podniosłem wzrok… On tam był już… W pampersie, z obdartymi kolanami od żwiru,
w który upadł kilka razy dziś, z bruzdami od łez na brudnej buzi… On… Taki jak
ja… jeszcze nie Chińczyk… jak ja…
Ręce
nie utrzymały gumowej piłki. Podskakując wracała właśnie do bobaska, który w
skupieniu przyglądał się… Mi się przyglądał, jakby nie wierzył w moją obecność.
Jakbym był zjawą, nicością, od której odbiła się piłka śpiewająca teraz w
żwirze kroki powrotne…
Wsza we włosach przezroczystego Chinczyka-tym mnie dobiles:)
OdpowiedzUsuńzakaz jakiś, który uniemożliwia Chińczykom posiadać wszę sztuk raz? one równie starożytne, jak Chińczycy, więc niemal sobie pisani.
UsuńTa "wsza"? Tę "wszę"? To jakaś nowa gra językowa?
UsuńBardzo mi się spodobał opis chmur i porównanie do kowadła.
OdpowiedzUsuńCiekawa koncepcja z tym przezroczystym Chińczykiem.
chmury burzowe mają taki kształt i można to zobaczyć - cumulonimbus - tak się nazywa taka chmura
Usuńhttps://pl.wikipedia.org/wiki/Kowad%C5%82o_chmurowe
Rzeczywiście wypisz wymaluj kowadło.
UsuńNie jest dobrze, aby Chińczyk chadzał dokądkolwiek przez małe "c".
OdpowiedzUsuńdobrze. już poprawiam wielkość C i płeć wszy
UsuńNie ma mowy, płeć musi pozostać, tylko nazewnictwo wymaga poprawy.
Usuńtzn?
Usuń"Wesz" nadal jest płci żeńskiej.
UsuńTen kapelusz jak magiczny cylinder, ale zamiast królików obrazami obdarza...
OdpowiedzUsuńczary trzeba zwalczać czarami.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuńDziś mało optymistycznie, Mrożkiem:
"Powtarzalność jest siłą samą w sobie i coś, co trwa, choćby było najgłupsze i najbardziej szkodliwe, przez samą tylko powtarzalność może stać się prawomocne."
(Varia. Życie i inne okoliczności")
Pozdrawiam:)
a znane lubimy przecież. boimy się nowego.
UsuńŚwiat jawi się jako obrazek, który co rusz przypomina nową ekspozycję i to niekoniecznie realistyczną. Wyobraźnia... ta dopiero potrafi namalować.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
był taki, co wąsy podkręcał i mawiał, że tam, gdzie zasypia rozum wyobraźnia rodzi potwory.
UsuńMagiczny krąg. Kiedyś przytrafiło mi coś, może nie całkiem, ale podobnego. Tyle tylko, że potem okazało się, że to nie było to, o czym wtedy pomyślałem.
OdpowiedzUsuńAle malujesz słowem! Jakbym tam była, widziała i tak czuła.
OdpowiedzUsuńmoje marzenie niedościgłe - napisać, żeby dało się poczuć wiatr na skórze i zapach pomarańczy. żeby w trakcie czytania chciało się krok więcej zrobić, bo tam cień, w którym bezpieczniej i chłodniej. tego szukam nieustająco.
Usuń