sobota, 12 czerwca 2021

Amory.

 

Wczorajszego popołudnia kos usiadł nieskromnie na szczytowym gzymsie dachu i wytrwale udawał miniaturowego pingwina. Gardził śpiewem, czy beztroskim lotem. Stał i kręcąc główką poszukiwał atencji. Najwyraźniej mój zachwyt był zbyt mizerny, bo odfrunął. A kiedy pojawił się dzisiaj, wybrał inny dach i udawał, że to wcale nie był on. Siadł, rozpostarł ogon niczym głuszec i zaczął śpiewać nie czekając na zaproszenie. Zwabione pieśnią przyleciały najmarniej trzy inne, żeby posłuchać, bo gadane miał niewątpliwie. Nawet deszcz nie ośmielił się padać, kiedy śpiewał, a kosica… kosówka… koszałka… no… samica kosa, znosząca dotąd jakieś paproszki na budowę gniazda, aż przysiadła na balustradzie tarasu i bezwstydnie popuściła z zachwytu. Nic to – przyjdzie deszcz, to umyje.

2 komentarze: