I wtedy przyszedł czas. Położył mi na ramieniu swoją ciężką dłoń, nie oglądającą się za siebie i pchnął do działania. Przemówił. Głosem mojej, choć obecnie ciężko rozjuszonej jak nie moja żony:
- Dwa słoiki kapusty przynieś! I dżem śliwkowy. A skoro już idziesz, to przy okazji weź też sos indyjski, bakłażany po gruzińsku, ogórki, patisony i szparagi w occie, pieczone pomidory, chrzan, ortolanę, syrop lawendowy, peklowane mięso, tę naszą jarzynkę, którą suszyliśmy w zeszłym roku.
- Coś jeszcze? - z nieudolnie ukrywanym przekąsem popatrzyłem na tę moją śliczną furię.
- W sumie, to dżemów też mógłbyś przynieść więcej i to różnych, mus z malin, wędzone śliwki w spirytusie, trochę miodu, słoik botwinki, smażone cukinie w sosie, keczup z dyni… Zresztą, sam zobaczysz na miejscu co jeszcze. Ach! I weź telefon, bo jak mi się coś przypomni, żebym miała się jak do ciebie dodzwonić.
- A może od razu całą piwnicę przyniosę na plecach i upchnę w jakim ciemnym kącie kuchni? - sarkazm ze mnie wyciekał, choć doświadczenie uprzedzało, że jestem na z góry straconej pozycji.
Fuknęła niezrozumiale, co było minimalnym wymiarem kary, ja zacząłem kierpce na nogi wciągać, a ponieważ „przy okazji” nabrało rozmiarów, objuczyłem się plecakiem zawierającym „na wszelki wypadek” ze dwie mocne torby i mnóstwo chwilowo niewykorzystanej przestrzeni ładunkowej. Zasadniczo powinienem od razu zamówić transport ciężarowy, jednak jej wiara w moje możliwości skłoniła mnie do podjęcia walki solowej.
Piwnica… Kto pamięta dzieciństwo i ciemność długich korytarzy z których żarówki znikały w cudowny sposób zanim zdążyły się rozgrzać, może nieść traumę przez całe życie. Tłuste, pozimowe komary, z czarnymi ciałami i głodem wpisanym w życiorys na stałe, reagujące na każdy przejaw ciepła. Atakujące znienacka, po partyzancku, cichutko pogwizdując skrzydełkami, świadome, że wróg i tak nie dostrzeże zbliżającego się natarcia. Pająki knujące całymi latami, jak zwabić w sieć coś jadalnego, tracące rozum i umiar, o pajęczynach zwisających girlandami z każdego zakamarka, rogu, wystającego z sufitu elementu. W labiryncie nieskończonych ścieżek siedzi jego twórca. Tłusty, włochaty, równie niewidoczny jak czarny komar. Trwa tam, medytuje, tworzy teorie wszystkiego i sam sobie zaprzecza, a tymczasem jego zewnętrzny układ nerwowy czeka niczym napięta gilotyna na najdrobniejszy ruch. Sieć gęściejsza od neuronowej w ludzkim ciele. Wiotka, lub napięta, bez różnicy. Czuła. Nie zasypiająca nawet na moment.
Hydrauliczne rury dławiące się gównami z każdej kondygnacji, jęczące, warczące, dudniące jak wszystkie demony z horrorów. Cieknące smrodem, zakamieniałe, zimne. Kurz starszy od budynków, może nawet od samego świata, jakby wałęsał się po próżnicy kosmosu i czekał, by się zadomowić dopiero wtedy, gdy ludzkie dłonie wzniosły miejsce idealnie pasujące do jego potrzeb. Kurz szorstki, twardy i brudzący ręce, zupełnie inny od miękkich domowych kurzy. Uśmiecham się, kojarząc go z dzieckiem. Dzieci też są miękkie, dopiero kiedy dorosną, stają się twarde i szorstkie. Może kurz domowy nie zdążył zhardzieć na wzór piwnicznego? Wilgoć. O wilgoci też nie można zapomnieć. Przesiąknięta odorem kwitnących na ścianach grzybów, sugerująca gęste wykwity i liszaje, wgryzająca się w pory budynku, zrywająca tynki i tworząca rozlewiska w pokąsanej podłodze.
A teraz ja mam tam pójść, żeby wydostać stamtąd zapasy. Archeolog. Indiana Jones. Traper eksplorujący nieznane terytoria, nauczony jak przetrwać poza cywilizacją. Protoplasta surwiwalu. Myśliwy, ratujący przed głodową śmiercią swoją samicę, a może i całe plemię. Wódz. Poprawiłem gacie, aż zabolało w kroku. Misja. Specjalna. Tylko dla orłów. Plecak, chwilowo pusty nie ważył, za to doskonale prostował sylwetkę. Ruszyłem, dłonią odsuwając małżonkę z kolizyjnego kursu. Ani ona, ani drzwi nie opierały się ani chwili.
Powiew nieznanego otulił mnie niczym aureola. Parę schodów, drzwi do piekieł i już stałem w przedsionku. Żarówka świeciła, co mogło świadczyć o innych czasach, dalekich od dziecięcych. Pajęczyny też były umiarkowanie wyrośnięte, a w świetle komary i pająki straciły swój demoniczny rozmach. Nawet rury przełknęły gładko jakąś pojedynczą, nie za dużą kupkę i obyło się bez mlaskania, czy innych obleśności. Klucz do komórki pasował, a z mocnych regałów, niczym rekinie zęby zaświeciły słoiki z etykietami wypisanymi pismem kształtnym, jak kobiece ciało. Wystarczyło wybrać i spakować, by uszczęśliwić moją piękną.
Wilgoć pamiętam najbardziej. Myśmy nie trzymali przetworów w piwnicy, ze względu na tą wilgoć i na węgiel, bo to on głównie zajmował piwniczną przestrzeń. Na przetwory w słoikach był pawlacz, a na klamoty różniaste, była i...jest nyża.
OdpowiedzUsuńDo piwnicy chodziłam rzadko bo model rodziny patrialchalnej noszenie węgla rezerwował dla mężczyzn, czyli mego ojca i czterech moich braci.
masz rację. węgiel i kartofle - to się trzymało w piwnicach. na pewno nie kolekcję win
UsuńZ ciekawości odpieczętowałem słoik z gołąbkami z dziesięcioletnim stażem. Produkt polski. Wyborny smak, aromat...
OdpowiedzUsuńpycha! Ciemna piwnica w dzieciństwie-trauma na całe życie, ale i fajne wspomnienia. Wszystkie dziewczęta w czasie zabawy w chowanego uciekały do piwnicy. Instruktaż starszych kolegów z podwórka nieoceniony- w tym wychowanie seksualne i przezwyciężanie własnych strachów itd. Wanda miała fajny..., a Zosia ..., jedynie Wituś ..., cały rok w kalesonach z klapą.
mroczny jeździec
termin przydatności, to jedynie wskazówka. wygląd i zapach decydują.
UsuńPodobnie w piwnicy...
OdpowiedzUsuńPrzez jakiś czas trzymaliśmy kurę, bo się niosła i nie poszła na rosół. Spotkania sąsiedzkie odbywały się głównie w piwnicach, szczególnie degustacje, majsterkowanie i melinowanie...
mroczny jeździec