Się byłem targnąłem samobójczo i postanowiłem wbrew przyziemnym szyderstwom niedowiarków wleźć po schodach, pomimo windy. Schody… Każdy bez wyjątku zasługiwał na epitet modny we współczesnych dziełach filmowych, choć architekt naprawdę się starał. Ale to wyszło dopiero w praniu. Żebym choć miasto wybrał z mniejszymi aspiracjami, niż status metropolii godnej kosmodromu. Dom wspinał się i wspinał. Ci, którzy pracowali na górze, po dotarciu musieli przechodzić obowiązkową aklimatyzację. Ja? Przezornie zabrałem ze sobą plecak pełen kanapek, napojów, oraz sprzęt biwakowy pozwalający rozbić przynajmniej trzy bazy przed atakiem szczytowym. Trochę się obawiałem, że atak zakończy się zawałem, choć paradoksalnie z zejściem wtedy nie byłoby kłopotu. Alpinista nie pcha się tam, skąd nie ma pomysłu jak zleźć, więc na wszelki wypadek w pamiętniczku zapisałem – windą ośle! już na okładce. Gdyby dopadła mnie nagła pomroczność jasna, ostatnia deska ratunku – pamiętnik sprowadziłby mnie na ziemię bezpiecznie, jak kapitan Wrona pokładowe niebożątka.
Kiedy stawiałem pierwsze kroki – znaczy, kiedy przed inauguracją wspinaczki zadzierałem łeb, usiłując dosięgnąć wzrokiem (2 lata świetlne) dachu obiektu, zbyt wielu kibiców nie było. Jakiś obszczymurek drapał się po zaplamionych dżinsach i chyba było mu wszystko jedno z której strony się drapie, pulchny facet z siatką pełną chrupiących bułeczek, kilku wczorajszych dżentelmenów poszukujących noclegu z głowami rozchwianymi oceanem etanolu, nieszczęśliwa dziwka, daremnie stercząca na rogu ulicy o suchym pysku i kilka samochodów zasmradzających hałasem moje mrzonki o sukcesie sportowym. Wszedłem w komin klatki schodowej. Słońce zgasło, a wraz z nim nadzieja. Wyjście ewakuacyjne – biała strzałka na zielonym tle zdawała się kwitować moje aspiracje.
Najpierw powoli, jak zawierszowany dożywotnio żółw – żeby nie przeforsować organizmu. Rozgrzewałem się i łapałem rytm. Tyłek zachodził mi przy skrętach, na szczęście mieściłem się w świetle klatki – klatka, to filozoficznie uzasadniona nazwa dla miejsca tak wypełnionego schodami. Bezkompromisowa, pozbawiająca złudzeń i obiecująca martyrologię godną naprawdę wielkiej improwizacji celem uniknięcia bezpośredniego starcia. Byłem jednak uparty i zawzięty jak samiec modliszki, wspinający się na grzbiet toksycznej miłości. Piętra zmieniały numerki szybciej niż influencerki bikini na egzotycznych wakacjach w zaciszu Paradyżu. Zbiegające pisklęta z „gałą do nogi” pod pachą pobudziły moje wspomnienia o niegdysieju, kiedy zamiast monitora przed oczyma, każdy dzieciak miał w oczach rywalizację - na boisku, podwórku, czy opuszczonym strychu.
Samotna wspinaczka, z rzadka przerywana pełnym zdumienia, albo pogardy wzrokiem czekających na windę zasadniczo dopiero się rozpoczynała, jednak ekstremiści schodowi stali się już przeszłością. Na którymś z pięter pani Wdowa zaproponowała mi SPA Plus, all inclusive na czas nieokreślony, puszczając przy tym oczko, że „te sprawy” jak najbardziej wchodzą w rachubę. Gdzie indziej wzięty zostałem za hydraulika haniebnie spóźniającego się do syfonu pod kuchennym zlewozmywakiem, zaciągnięty za szmaty, powalony na kolana i upokorzony, zanim zdążyłem słowo wydukać. Żeby odzyskać szacunek opanowałem niedomaganie instalacji odpływowej i pozwolono mi odejść, za gumkę trykotu wciskając mi banknot, jak panience tańczącej na rurze...
Musiałem już wspiąć się niemal pod niebiosa. W klatce (teraz media promują modę, by mówić w klatce, a nie na klatce) zapanowała intymność. Stosunki sąsiedzkie w wersji sportowej uprawiały jakieś małolaty i w przelocie życzyły mi powodzenia na wybranej przeze mnie życiowej ścieżce. Odkłoniłem się uprzejmie, powściągając słowa, jakie musieli już słyszeć nie raz od matek, czy doświadczonych trenerów w ich dyscyplinie. Tajemne życie klatek schodowych, mogłoby się stać bestselerem, albo kanwą niejednego sezonu na platformach VOD. Pokątny handelek, wymiana barterowa, usługi wzajemne, knowania i polityczne sojusze. Podglądacze przykuci ciekawością do wizjerów i motłoszących autonomicznie intymność, gdy tylko czas odsłoni coś więcej, niż kurz podnoszący się ku dusznemu światłu samotnych żarówek.
Nogi zaczynały pokrzykiwać coś o złym traktowaniu, więc przysiadłem, choć każdy wie, że to zły pomysł. Nogi natychmiast zaczęły ważyć trzy tony więcej w pozycji siedzącej, a tyłek wgryzał się w chłód przeklętych stopni i stanowczo twierdził, że tam zostanie. Nie zamierzałem wykłócać się ze wszystkimi członkami pojedynczo. Postanowiłem poczekać, aż każde wygłosi stosowne (bądź nie) roszczenie i zająć się problemem kompleksowo. Może nawet rozbić obóz i zaliczyć pierwszą aklimatyzację? Wyciągnąłem kanapkę, butelkę z wodą tak czystą, że kompletnie utraciła smak i oddałem się jednej z ulubionych czynności, czyli pochłanianiu.
- O! Koleżko! Widzę, że zagrychę już masz. To może po szczeniaczku? - podszedł mnie i wyciągnął w moją stronę lekko już nadgryzioną zawartość w opakowaniu półmetrowym – Ciśnij, zanim się zagrzeje.
Pociągnąłem, skoro nogi i tak ciągnąć już nie zamierzały. Raz i drugi. Zagryźliśmy wyciągając prowiant z plecaczka i popiliśmy, żeby zagryźć znów. Gdy osiągnęliśmy dno flaszeczki, byliśmy już niemal rodziną. Antoni zapukał w najbliższe drzwi i wynurzył się Stefan-wkrótce-kolega-z-wojska-albo-coś i imprezka rozwinęła skrzydła. O stawianiu obozu mowy nie było, szczególnie, gdy nadciągnęła pani Bożenka, kobieta miękka i uroczysta, nie pozwalająca sobie na bylejakość, więc w piernaty kolegę-już-wkrótce-z-wojska, by zaopiekować, wykorzystać, otulić czerstwą miłością z dawna nie konsumowaną.
Jak mi się zdaje, inauguracja sezonu trwała tydzień, drugi świętowaliśmy moje tu dotarcie, tak szczęśliwe i tak niespodziane, potem pani Bożenka (już bardziej Żeńka) zaordynowała przedłużenie aklimatyzacji, gdyż albowiem serce miałem ponoć zbyt słabe i zbyt zajęte ekscesami poza sportowymi, więc ekstra tydzień, to absolutne minimum, bynajmniej bez obietnicy, że wystarczający.
Życiorys wciąż mi się zagęszczał, przyszłość malowała się zza przekrwionych nadużywaniem oczu niczym czoło monsunu, ujeżdżanego wespół z Anonim, jego kumplami-oczywiście-z-wojska (wspólnie moglibyśmy utworzyć szwadron śmierci, piątą kolumnę, albo pułk rozpoznania walką – a kto wie, czy nie to wszystko naraz), moją Żenusią coraz milszą, coraz zuchwalszą i sięgającą po wsparcie ku światowym standardom literackim, by z nich czerpać inspiracje z erotycznych wyżyn. Monsun uwięziony w klatce taktownie nie przerywał naszego rozwoju, pozwalał płynąć z prądem, lecz ani myślał pozwolić komukolwiek na zmianę kursu.
Wykorzystałem chwilę nieuwagi (kumpli-z-wojska, Żenuni Mojej Miłej, Monsunu), porwałem plecak i stanąłem w klatce. Ze ściany mrugało do mnie pojedyncze oczko lampki sygnalizacyjnej, a pamietniczek, bez udziału świadomości wyjęty z bagażu poinstruował mnie beznamiętnie, jak operator numeru alarmowego:
- Windą ośle!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz