Zachęcony
brakiem rozsądku postanowiłem dzisiaj wydać przyjęcie. Awangardowe, bo bez
okazji. Można powiedzieć sarmackim zwyczajem, że okazja zawsze się znajdzie,
jeśli odpowiednio głęboko zajrzeć do kieliszka. A takowe miałem. Weteranów,
którzy przetrwali pospolite ruszenie, potop szwedzki, Wiosnę Ludów, Jesień
Średniowiecza, Zimę Stulecia i Lato Muminków. Pancerne szkło z dnem solidnym,
wytrwale kolaborującym z grawitacją. Komu sił zbrakło by dźwignąć – znaczy
pijany był na gładko i uśmiechem mógł smarować firmament leżąc i gaworząc
beztrosko z chmurami, albo z bezdomnymi pająkami zwiedzającymi piwniczne
okienka w nadziei na spotkanie prokreacyjne lekko tylko zahaczające o
mezalianse, lub niewierność jednostkową.
Przyjęcie,
jak powszechnie wiadomo, zaczynać należy od gości. Trudno podejmować samego
siebie, bo ten drań na ogół odmówi, przedkładając piwko przed monitorem nad
oficjalną biesiadę, albo przylezie w wyświechtanym dresie i drapiąc się po
kieszeniach niedwuznacznie zdryfuje ręką w kierunku osi pionowej wyznaczonej
kręgosłupem, jednocześnie paluchami drugiej wybierając na stojąco co lepsze
kąski z talerzyków, a resztę zostawi na pastwę much. Dla takiego obdartusa, to
nie chce się szykować wykwintności, ani świątecznego obrusa zdejmować z
pawlacza. Wystarczy usychająca w zapomnieniu kiełbasa toruńska marznąca w
lodówce od tygodnia i osierocona resztka sera, który za chwilę zacznie być
twardym i mieć fakturę przypominającą dno wyschniętego jeziora lizanego słońcem
bez końca.
Taktycznie
zacząłem penetrować listę kontaktów poczynając od żeńskiej części ludzkości,
jako bardziej wybrednej i wymagającej odrobiny więcej czasu na podjęcie
decyzji, tudzież dobór makijażu stosowny do koloru zasłon gospodarza, bo na
poszetkę towarzysza nie ma co liczyć. I tu dramat, gdyż zasłony… Cóż… Kurz
niczym szarańcza obsiadł je i miały barwę wiśni, wracającej pieszo autostradą z
Niemiec do Polski na wakacje. Nie byłem pewien, czy uda się do nich dobrać
cokolwiek. Negocjacje trwały do południa zanim skład się ukonstytuował, a
warunki brzegowe wykluczyły spore zagony hipotetycznych uczestników z listy
adresowej pozostałej części świata. Zasłony zresztą również zostały wykluczone
i skazane na utopienie w kąpieli z chemicznie wyprodukowaną trutką. Do świąt
daleko, ale może pranie będę miał z głowy, jeśli przetrwają.
W
ekspresowym tempie wyssałem kurz z dywanów, parapetów i kto wie skąd jeszcze, z
lekkim niepokojem zerkając na brzuszek odkurzacza, czy przypadkiem nie osiągnie
masy krytycznej i nie zacznie się spontaniczna reakcja łańcuchowa zakończona
nuklearnym grzybkiem trudnym do skonsumowania. Gdy lęk opadł do poziomu
akceptowalnego społecznie wytaszczyłem stół w centralny punkt salonu i rodowe
srebra czyściłem beznamiętnie, jakbym kartofle obierał dla plutonu wojska. W
zlewie dyskretnie miękła porcelana, żeby odzyskać kolory i nasycić motywy
roślinne wilgocią, bo kiedyś trzeba jej użyć wreszcie, aby uzasadnić
ekstrawagancję posiadania takowego luksusu. Obrus sfrunął z pawlacza niczym
gołąbek i przysiadł na stole. Sam sobie hołd złożyłem, że po świętach czym
prędzej wywabiłem plamy po barszczu i innych ekscesach, zanim wyżarły w nim
dziury. Zabytkowy był - prawie tak bardzo jak stół. Udomowiony obrus rozsiadł
się i kokosił, szukał idealnego miejsca. To przez babcię, która go rozpieszczała
i czułymi dłońmi, co do milimetra układała na tymże stole, żeby spasować te
dwie połówki jabłka, te turkaweczki sobie przeznaczone. Teraz musi sobie radzić
sam, ale czyni to wybornie i z wprawą sugerującą coś więcej niż płytką potrzebę
chwilowej wspólnoty.
Ze
szkłem poszło mi szybciej, gdyż ono, jako używane częściej, nie wymagało
zabiegów specjalistycznych. Stół wreszcie przestał się skarżyć na nagość i
ubóstwo, choć pustostany szkieł wyglądały posępnie. Dla skupienia podrapałem
się po głowie, szukając inspiracji, żeby tę pustkę wypełnić nietoksycznie i
bezgrzesznie. Kwiatek z okna zdjąłem, żeby cokolwiek się w szkle przeglądało i
wraziłem wraz z doniczką na środek, gdzie i tak nikomu nie chce się sięgać. Od
razu szkło zaczęło dywagacje kolorystyczne i przedrzeźnianie, naśladowanie,
wygłupy – impreza się zaczęła. Karafki z winem przydały radości, choć i one
rozglądały się za jakąś przekąską. Przecież nie podam lodu, a tylko lód
posiadam w lodówce w ilościach wystarczających. Świece. Koniecznie świece, żeby
spotkanie na wstępie nabrało rysów szlachetnych, które później będzie można
strącić w otchłanie i czeluści, jeśli zdarzy się nadużycie. Po kozacku – jak
spadać, to z wysokiego konia, a nie z poziomu rynsztoka na drugi bok się
obracać niczym kotlet podczas panierowania.
Przyszła
pora się wynurzyć i odświeżyć zapasy. Gdyby nie skład mieszany wystarczyłoby w
najbliższym markecie profilaktycznie kupić trochę chipsów, orzeszków, parę pęt
kiełbasy, albo zgoła pizzę zamówić telefonicznie, gdy żołądki się rozśpiewają.
W obliczu subtelniejszych jednostek coś podobnego było nie do przyjęcia. A przecież
ma być przyjęcie. Czyli warzywniak. Warzywniak zawsze jest mile widziany, bo
piękniejszy fragment istnienia wyczulony jest na organiczne (znakomite słowo
niewiele mające wspólnego z organami, czyli kulinarnie rzecz ujmując podrobami)
pokarmy i jeśli nawet nie przyłącza się do ruchów społecznych promujących
roślinną dietę, to bezwzględnie zwalcza plastik lub własną cielesność – podobno
rozpasaną i nadmierną w biodrach. To w ogóle możliwe? W biodrach? Tylko w
przypadku, gdyby krzesła pochodziły z chińskiego przedszkola, ale ja mam
krzesła z epoki. Tych numerowanych namiestników, którzy wyłącznie żarli i
spali, więc i siedziska mieć musieli godziwych rozmiarów.
Ze
sklepu wyszedłem, jakbym wozem drabiniastym z dożynek wracał. Wiechcie i
pęczki, worki, woreczki, siaty i luz katulający się w ich obrębie,
sprawdzający, czy istnieją ewolucyjne ograniczenia dla międzygatunkowego
potomstwa. Milion kolorów, nazw chyba jeszcze więcej, szczęściem stół duży i
pomieści, gdy się skroi, obierze z łupin i skór, albo wysmaży z nich wodę.
Siateczka z mięsnego przy tym zielonym stogu wyglądała tak żałośnie, że trzy
razy wracałem da kasy, bo mi było wstyd. Gdzież tu parytet? W końcu zabrakło mi
rąk, a bezdomne psy odprowadzały mnie wzrokiem tak pełnym nadziei, że musiałem
wzbudzić w sobie nieznane mi dotychczas pokłady asertywności. Drugim rejsem
zabezpieczyłem płyny z gatunku skazanych na reklamę po godzinach oficjalnej
aktywności nieletnich, przez co tak na prawdę dorośli żyją w nieświadomości
nowinek z pogranicza świata spirytualiów i muszą dokształcać się analizując
zawartość kubełków po młodzieńczych imprezach.
Kuchnia
skurczyła się, a lodówka wybrzuszyła ze wzruszenia. Dawno nie zagraciłem jej po
kres wyporności. Butelki są odporne na zgniatanie tylko do pewnego stopnia, a
zawierają treść na tyle gorącą, że trzeba podawać ją schłodzoną, żeby dojrzewała
dopiero po przełknięciu, najlepiej w głowach konsumentów. Większość zieloności musiała
zostać na wierzchu. Przetrzebiłem stóg tnąc i siekąc sałatki, gulasze i
surówki. Sukcesywnie wynosiłem do salonu, aż stół zaczął wyglądać, jakbym
obsadził go żywopłotem. Gdzieś pomiędzy michami zielska nieśmiało czaiły się ubożuchne
plasterki wędlin, kiełbasy łypały strwożonym okiem, czy w zaroślach nie siedzą
głodne gawrony, a serom rosły dziury w sercach, gdy przeliczały krzesła
spokojnie czekające na gości. Może chciały zniknąć? Samounicestwić się dojrzewając
do dziur totalnych?
Nie
było czasu na filozofię, bo przecież ciasta (rany boskie – zapomniałem o
ciastach, chociaż dla ciast też niektórym trzeba alibi, żeby w ogóle mogły
zaistnieć na stole, bo przecież dieta i cukier i w ogóle – przede wszystkim i w
ogóle) Coś się dusiło po dwakroć, w wersjach wolnych od mięs i zajętych przez
takowe, coś pociło się i dyszało w piekarniku, więc błyskawiczna eskapada do
cukierni po pokusy tłuste od kalorii, kolorowe tak, że natura ze wstydu
poszarzała. Podejrzewam, że nie byłbym w stanie zdefiniować nawet ćwierci
kolorów. To wyzwanie, któremu niekoniecznie sprosta żeńska część przyjęcia i
jeśli nie zechcą ich zjeść, to może chociaż pobawią się w rozpoznawanie.
Wreszcie patera zaczęła się rozpychać na stole, jakby to ona miała problemy z
biodrami, co nie przeszkadzało jej absolutnie szukać eksponowanego miejsca z
daleka od pazernych łap spragnionych cukru. Doniczka przegrała i kwiat
wywędrował na parapet z ledwie widoczną ulgą. Puste kieliszki potrafią się
nieźle naigrawać z ziemiaństwa.
Noże
zmęczone nadużywaniem spały w zlewie, wraz z deskami, patelniami, zbędnymi
talerzami, i pośród wszelakich ochłapów i okruszków. Zasadniczo śmietnik rozplenił
się po całej kuchni, chociaż przyjęcie się jeszcze nie zaczęło, więc należało
zacząć sprzątać – obłęd – sprzątać przed przyjęciem, lewą ręką mieszając przy
tym powstające nieustająco dania gorące. Czas realizował jakieś kaprysy
związane z teorią względności i połykał godziny, jakby to były kwadranse, a ja
w pocie czoła trwałem na kulinarnym froncie poświęcając się mu bez reszty… No
dobrze – każdy wie, że nie da się gotować bez testowania. Prawa autorskie i
pokrewne wkładają w ręce narzędzia, choć nie wspominają, jak łapczywie można
ich używać i ilu procent sięgnąć może twórcza degustacja, w celu zapewnienia
posiłkowi boskości. Wreszcie przyszedł ten moment, że definitywnie skręciłem
kurki kuchenne.
Usiadłem
na pobojowisku, żeby odsapnąć po udanym zabiegu, łykiem mokrego się nawilżyć,
choćby to woda z akwarium być miała i zastanowić się o czym zdołałem zapomnieć.
Podparłem brodę ręką i okazało się, że o goleniu zapomniałem na pewno. Zwlokłem
się z krzesła, by pójść do łazienki, kiedy zabrzęczał dzwonek. Goście. Już?!
Zegarek bezwstydnie zatrzymał się na ustalonej godzinie, żeby żaden z nich się
nie spóźnił. Pewnie dlatego tak gnał od południa. Mechanicznie otworzyłem
drzwi, zapraszając do wnętrza. Ocknąłem się z czasowych deliberacji, gdy
usłyszałem chóralny śmiech. Lustro z dziką radością zwróciło mi w miarę
rzetelne odbicie. Ubrany byłem w półbuty, skarpety i fartuszek ozdobiony
dopiero co zakończoną działalnością. Zapewne nie całkiem po sarmacku.
Dobrze, że jestem po obiedzie, bo nabrałabym apetytu. Barwnie i elegancko, a strój to wisienka na torcie.
OdpowiedzUsuńa miało być wesoło.
UsuńGdybym zobaczyła gospodarza w takim stroju, na pewno zapomniałabym o jedzeniu ;-)
OdpowiedzUsuńszczególnie na tle eleganckiego stołu.
UsuńZabawa w... "pani(cz)domu"???
OdpowiedzUsuńkażdy chyba lubi się zabawić. a zabawa w przyjęcie wydaje się bardzo grzeczną. przynajmniej zanim się owo przyjęcie zmonopolizuje.
UsuńPrzeczytałam... "grzeszną". Kto wie, jak się rozwinie?
Usuńpo spożyciu literki się plączą. w każdej główce.
UsuńW poprzedniej notce, wg mnie, też się coś poplątało. Chyba.
Usuńnatura jest okrutna.
UsuńNatura bywa okrutna.
Usuńi zaparła się na poprzednią notkę?
Usuńz naturą nie wygram.
Dawaj mi tego gościa z opowiadania. Niech mi zorganizuje przyjęcie, facet ma fantazję no i pracowity jest. Pożądam takiego, co to nie dość, że plan opracuje, zakupy zrobi, ugotuje to jeszcze posprząta.
OdpowiedzUsuńJuż go szczerze lubię.
zostaw namiary - może sam Cię znajdzie.
UsuńWolałabym odwrotnie, ale dobra. Przemyślę.
OdpowiedzUsuńpanna wygodnicka - dawaj gościa, niech zrobi... - a Ty co? leżeć i pachnieć? nieładnie.
UsuńI właśnie z uwagi ten cały wysiłek przed i po, wolę być gościem, niż gospodynią. ;-)
OdpowiedzUsuńa kto nie...?
UsuńTę plamy wywabione po barszczu brzmią faktycznie smakowicie
OdpowiedzUsuńHahaha
I czas się zatrzymał nawet nie próbuj go wypychać do przodu
Nadal nie jestem gotowa na starość
A i nie zaprosiłeś mnie
Niech więc już tak pozostanie
Ty i lustro
To za karę😛😝😜
za karę powiem, że uwielbiam Cię. nie wiem, czy to dobrze, ale stało się.
UsuńNo i po co było tyle roboty sobie nawalać, skoro gospodarz gotowy do skonsumowania?...
OdpowiedzUsuńtaka perwersja? dla wszystkich ma wystarczyć? jednocześnie, czy kolejno?
UsuńI dlatego właśnie zrezygnowałem z przyjęć we własnym mieszkaniu. Nie chce mi się ...
OdpowiedzUsuńi wszyscy chodzą do knajp, bo z tym chceniem, wszędzie kłopot.
Usuń