- Mam zbyt małe
dłonie – pomyślał – zbyt małe, żeby w nich trzymać przyszłość. Wcale nie nadają
się do tego, żeby chociaż myśleć o ciągu dalszym i następstwach. Ledwie
wystarczają, żeby udźwignąć teraźniejszość.
Łopata
z bukowym styliskiem milczała zawzięcie. Trudno wymagać czegoś więcej, kiedy
buczynę ścięto wystarczająco dawno, żeby drewno wyschło na pręt o twardości
żelaza. Chwycił je, chociaż obiecywał sobie odpoczynek, a jednak ogrom roboty
zdawał się wymuszać na nim kopanie do utraty wzroku. Dopiero, kiedy czarne ćmy
gęsto fruwały mu pod powiekami, a z czubka nosa kapał pot ciężki jak łzy
nieszczęśliwego dziecka pozwalał sobie na chwilę przerwy. Okolica uspokajała
się wtedy potłuczona na okruchy dźwiękiem grubego żwiru droczącego się z sercem
łopaty. Hałda żwiru wciąż była wyższa od człowieka i ograniczała widnokrąg do
czubka nosa i paru chmur przeskakujących bez wysiłku nad tą zawalidrogą.
Dziobnął
bez przekonania czekającą na niego hałdę, a z góry hałaśliwie zaczęły się staczać
różnokolorowe otoczaki. W zasadzie chyba powinien ją rozkopywać od góry, bo
przecież i tak miał tę drobnicę rozciągnąć szerokim pasem w chrzęszczącą
alejkę, po której żadna kobieta w delikatnych butach nie przejdzie, a i nie
każdy facet odważy się skorzystać z takiej drogi. Za to każdy, kto spróbuje
będzie słyszalny na kilometr i nawet głuchy pies go wykryje. Oparł nogę o stok
hałdy i grzechoczącego drobiazgu przybyło. Wbił trapera mocniej i usiłował
przenieść ciężar ciała, co nie było łatwe. Musiał podeprzeć się łopatą, aby z
trudem wejść na niepewny szczyt. Roztrącił butami dookoła wierzchołek i
przykucnął na płaskowyżu czekając, aż rumor osuwisk wygaśnie. Dopiero teraz
pomyślał, że jest spragniony i powinien się najpierw napić.
Wzruszył
ramionami – będzie się mniej pocił ,a napije się kiedy już zejdzie. Rozpychał
hałdę ze złością, która pojawiła się bez uzasadnienia. Ani łopata, ani hałda
nie mogły być winne, więc to w nim rozgorzała podświadoma frustracja i wzięła
go w posiadanie. Furia rosła, a hałda poddawała się jej, gdy stękał spychając
lawiny poprzez gołoborza. Z zawziętością, jakiej w sobie nie był w stanie się
doszukać sprowadził górę w niziny, nim oklapł siadając tam, gdzie skończył.
Góra była już smętnym rozlewiskiem kamieni, ale widnokrąg wrócił na właściwe
miejsce. Tryumf codzienności. Sąsiadka z psem równie starym jak ona wracała ze
spaceru i zdawała się być podobnie zasapana i do psa i do odpoczywającego po
kopaniu mężczyzny. Na klonie trzepotała schwytana pomiędzy gałęzie reklamówka,
jacyś chłopcy odbijali piłkę kozłując na betonowych płytach chodnika. Wiatr
przyniósł gwizd szpaków i daleki sygnał karetki. Znowu ktoś wymaga wsparcia…
Znów
popatrzył na swoje dłonie. Już nie były takie nieskazitelne. Nie wiedział kiedy
łopata zdarła mu z dłoni pęcherze i pojawiło się osocze zbierające kurz tak
dokładnie, że zatarło nawet linie papilarne. Szczęściem koniec było już widać.
Teraz trzeba było już tylko rozciągnąć alejkę pomiędzy przygotowanymi
krawężnikami. Szeroko, żeby nie dało się ominąć dłuższym krokiem ciągnął się
pas ze trzy metry szeroki. Kamienia zabraknie na pewno, ale na dzisiaj ta
hałda, to koniec możliwości. Rozciągnie i wyrówna grabiami, a reszta będzie
czekała na następny transport. Brnął tą alejką sapiąc jak lokomotywa. Żwir
zachowywał się niemal tak samo, jak suchy piach na wydmach pustynnych. Pętał
nogi i odbierał apetyt na pośpiech. Zostawało żmudne parcie do przodu pełne
dźwięków trących o siebie kamieni. Tylko styropian na szybie brzmi gorzej. No…
może jeszcze dźwięk syreny strażackiej pośród nocnej ciszy i hamujący
gwałtownie pociąg.
Zmierzchało.
Wyrównywał grabiami drogę dla księżyca, kiedy ząb grabi zaczepił o coś
schowanego pośród kamieni. Szarpnął mocniej, aż rękojeść grabi zrosił kolejnym
zerwanym bąblem pełnym ciepłego płynu. Zaswędziała obnażona skóra, a na wierzch
wytoczyło się coś czarnego i bezkształtnego. Schylił się, bo ciekawość wygrała
ze zmęczeniem i wziął w rękę. Poczuł, jak do zmaltretowanej dłoni zaczyna się kleić
wierzchnia warstwa znaleziska, więc odrzucił to z odrazą. Ciekawość musiała się
poddać i rzecz zostawiła na dłoni brudne, tłuste kleksy, które zapewne zmyć
będzie trudno. Wzruszył ramionami i było to wszystko, na co było go stać
obecnie. Poczucie obowiązku kazało dokończyć pracę, więc wykonał ostatnie ruchy
wiedząc, że jutro nie znajdzie w sobie energii. Alejka lśniła przyszłą
świetnością gdy szedł do domu pod ścianą zostawiając narzędzia. Jeszcze ze trzy
transporty i skończy. Fosa z kamieni na sztych głęboka zamknie się wokół domu i
tylko drewniany most stanowił będzie bezpieczną drogę. Most nad kamienną rzeką,
płynącą również pod nim.
Kląć
zaczął dopiero wtedy, kiedy się okazało, że nie może doszorować rąk szczotką.
Nawet pasta BHP, która pomaga zmyć niemal wszystko, łącznie ze strupami radziła
sobie z wielkim trudem. Nie znalazł w sobie samozaparcia na tyle, żeby zedrzeć
ten brud wraz z naskórkiem, więc się poddał i wytarł ręce w jakąś koszulkę
przewidzianą do wyrzucenia. Kiedy siedział już ze szklanką dobrze schłodzonego
piwa nawet w mroku widział plamy na ręku. Nie chciało mu się zapalać światła,
więc siedział tak słuchając muzyki fundowanej mu przez nastolatkę mieszkającą
po sąsiedzku. Nie znał tej muzyki, ale potrafił jej słuchać. Nauczyła go własną
wytrwałością. Słuchała głośno, przy otwartym oknie, a ta jedna płyta zdawała
się nie mieć końca, ani zmiennika. Nucił cicho melodię śpiewaną w nieznanym mu
języku i chyba czekał na tę, którą sobie upodobał. Jeszcze dwa kawałki muszą
przelecieć, zanim doczeka. Pomiędzy utworami była chwila ciszy. W sam raz na
łyk piwa i wyprostowanie nóg. Na zamknięcie oczu. Zrobił to odruchowo. Nim
zabrzmiały nieśmiałe pierwsze dźwięki kolejnego utworu pod powiekami zaczęło
się coś jątrzyć.
Nie
mógł skojarzyć co go zaniepokoiło, lecz odebrało przyjemność słuchania muzyki i
radości z zimnego piwa. Gdzieś daleko pękła butelka na ulicy i ktoś bełkotliwie
pomstował na szpetny los, aż zbudził jakieś ptaszysko szamoczące się teraz w
ciemności. Wreszcie skojarzył – to brudne, kiedy je rzucił wydało metaliczny
dźwięk. Dopił piwo, i chociaż był w samych
slipkach wyszedł przed dom. Boso. Po trawie, to nie kłopot. Gorzej, że
musiał przejść przez tę świeżo ułożoną rzekę. Wrócił po latarkę i założył
gumiaki stojące w szopie gospodarczej. Trudno o bardziej wyszukany strój slipki
i gumofilce. Szczęściem nów zapewniał maksimum intymności, a latarką mógł
oślepić ciekawskiego intruza. Nie szukał długo. Kłąb czarny i tłusty leżał
nieopodal jałowca i szczęściem nie wtoczył się pod spód, bo w tym stroju
zapłaciłby za każdą próbę jego wydostania krwawymi pręgami. Przezornie schwycił
kłąb brudną ręką i potelepał chwilę nasłuchując. Jakaś spóźniona taksówka
zakłóciła spokój i musiał powtórzyć. Nie pomylił się – coś było w środku.
Poszedł
do szopy po nóż i rozcinał szmaty nasączone smołą, czy czymś podobnym. Pod pierwszą,
zetlałą warstwą była kolejna. Gdy dotarł do puszki okazała się być zalutowana.
Zostawił pocięte szmaty w szopie, a z puszką wszedł do kuchni. Otwieracz do
konserw poradził sobie bez trudu, choć uświnił się tak, że pewnie łatwiej nowy
kupić, niż stary doczyścić. Nieważne. Ze środka wypadł drobny, brązowy rulon i
coś nieforemnego. Czarny od śniedzi łańcuch ze srebra dźwigał w uchwycie
zielony kamień mieniący się w świetle kuchennej lampy i malujący na stole równie
zieloną plamę. Rulon okazał się być papierem brązowym ze starości i kruchym.
Widać było, że jest wypełniony pięknym kaligraficznym pismem wciąż doskonale
widocznym. Odsunął biżuterię, zajmując się papierem. Bał się, że go połamie,
więc włączył czajnik i zagotował wodę trzymając w sitku nad parą rulonik. Kiedy
zmiękł wyprostował go ostrożnie i wetknął pomiędzy kartki książki podkładając
miękkie serwetki. Nie mógł się doczekać, ale chciał żeby papier wysechł. Pół
godziny, może godzina… Na więcej nie wystarczyło cierpliwości. Otworzył książkę
gotów żelazkiem dosuszyć ten skrawek papieru. Udało się! Pismo nie rozmyło się,
a kartka zesztywniała tym razem w stanie rozwiniętym.
„Gerdo.
Czekam, aż wrócisz i nie tracę wiary. Los chce mnie wygnać i zapewne wygra ze
mną tę potyczkę, jednak ja również wrócę, jeśli tylko zdołam przeżyć. Stałem
wczoraj na moście Lessinga patrząc na Twój rodzinny dom przy Joliot-Curie 2.
Oczyma duszy zobaczyłem Ciebie w oknie i wierzę, że wrócisz do mnie. Ja wciąż jeszcze
mieszkam przy Żeromskiego, na rogu Kluczborskiej. I jak niegdyś mój ojciec każdego
ranka siadam w kafejce na rogu przeczytać wiadomości przy kawie, patrząc
nieśmiało przez witrynę, czy nie nadchodzisz. Obok Twojej piwnicy - tej, w
której jako dzieci bawiliśmy się w podróże dookoła świata zostawiam dla Ciebie list.
I medalion po matce, który przetrwał w naszej rodzinie od stuleci. Ty jesteś
moją rodziną, choć nie zdążyliśmy wymienić się obrączkami. Należy do Ciebie,
tak, jak ja do Ciebie należę. Mam nadzieję, że odnajdziesz ten medalion i mnie.
Że życiowa zawierucha pozwoli nam wrócić w rodzinne strony. Twój Johannes.”
Myślę, że ta szrutowa droga to bardzo dobra alegoria pracy, życia i tej harówki łopatą w tym żwirze, co ręce do krwi obdziera.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
oby nie. ciągle wierzę, że życie, to nie kara za grzechy niapamiętane.
UsuńSkoro "skarb" wpadł w niepowołane ręce, to znaczy, że historia nie miała szczęśliwego końca...
OdpowiedzUsuńna pewno inny, od oczekiwanego.
UsuńPowinien upublicznić znalezisko, może oni oboje wciąż żyją? Albo chociaż ich potomkowie? Ale on chyba jest samotnikiem, buduje fosę wokół domu z jednym tylko mostem - chce widzieć kto się zbliża a wtedy otworzy bądź nie. W zależności od własnego widzimisię.
OdpowiedzUsuńkażdy ma jakieś zasieki, za którymi się chowa. czyli są potrzebne.
UsuńAbsolutnie tak. Zwłaszcza w dobie powszechnej inwigilacji. ;)
OdpowiedzUsuńA tak w ogóle to widzę, że zmieniłeś obrazek. Wiosenne porządki na blogu? ;)
OdpowiedzUsuńno proszę - już o tym pisałem - to obrazek z notki ze 2-3 tygodnie temu. zmieniłem. Miasto chciało, żebym go znalazł, więc znalazłem - niech pomieszka ze mną to widzenie.
OdpowiedzUsuń