Złamałem
chleb dłońmi, krusząc wokół siebie. Krojony nożem nigdy nie będzie tak
smakował, jak ułamany. A okruchy? Sójki już zerkają z ciekawością, żeby dosiąść
się do stołu, chociaż moja obecność, a może groźnie nastroszony plecak oparty o
pień tuż obok, skutecznie powstrzymuje zapędy nawet tych najgłodniejszych i
najbardziej śmiałych. Wycierałem patelnię chlebem, bo i z patelni smak zgarnąć
chlebem jest lepiej, niż dręczyć ją łyżką. Grzyby i cebula kleiły się chętnie,
skąpane w aromatycznym sosie, trochę przesiąkniętym zapachem dymu. Złośliwie do
buczyny dokładałem sosnowych gałęzi, bo aromat żywicy znakomicie podkreśla smak
potrawy.
Strumień
bezwstydnie chwali się, że ze słońcem w łapki gra i wygrywa kołysząc
drobniutkie zmarszczki na kamieniach, na patykach dopiero co strąconych z
modrzewi, w wirach, gdy jakiś rozbrykany pstrąg szukając owadów wykona
szczególnie energiczny manewr. Krzaczki poziomek patrzą pobłażliwie – one
czekają zimy, bo owoce dawno już popłynęły nurtem, albo zjadły je leśne
stworzenia. Żuk toczy swoją przyszłość niespiesznie, ławica owocówek zatacza
krąg nad moją głową. Chyba jestem im obietnicą stołówki, bo nie zamierzają
odlecieć nawet, gdy ręką rozcinam na części tę gromadę. Z równym powodzeniem
mogę ręką dzielić nurt tego strumienia, albo kroić chmurę niespiesznie płynącą
tam, skąd przyszedłem.
Upiłem
ów strumień niezauważalnie całując nurt ustami, aż prychnął mi w nos i
ochlapał. Zaśmiałem się serdecznie, a echo poniosło śmiech gdzieś w mateczniki.
Echo nie ma muzycznych talentów i wynaturza śmiech w szyderstwo gasnące w
milionie zderzeń z drzewami. Drzewa zadrżały leciutko usiłując strząsnąć kurz
tego śmiechu z siebie i trwały dostojnie i niewzruszenie. Słońce przedzierało
się pomiędzy spękanymi pniami sosen i stalowymi korpusami buków, wślizgiwało
się między liście, albo rozszczepiało na nieprzeliczonych igłach. Wiedziało, że
tu jestem. Podglądało mnie od świtu i nawet zbudziło, żebym dnia nie poświęcał
na sen, skoro kolory wróciły już na swoje dzienne stanowiska.
Niestrudzony
malarz. Odwróciłem się plecami do słońca, żeby sprawdzić na co patrzy. Gdzieś
tam jest szczyt. Niewysoki, z kamienistą ścieżką prowadzącą na wierzchołek.
Nawet teraz ktoś pokrzykuje z zachwytu, że zobaczy więcej, niż gdyby stał u
podnóża. Słońce oparło się na moim ramieniu. Nie protestowałem. To staruszek i
ma prawo czuć znużenie. Wstało wcześnie i zwracało światu kolory, a to trudna i
wyczerpująca robota. I jeszcze ptakom skrzydła suszyło, zlizywało rosę z traw i
liści, głaskało koty i żmije nadstawiające karki i grzbiety spragnione
pieszczot.
W gasnącym
ognisku, okrytym bielusieńkim ze starości popiołem coś westchnęło i cienka
strużka dymu uniosła pod niebo tajne sygnały. Nie wiem na co się skarżyło, ale
wiatr wiedział i zabrał testament w pośpiechu ciągnąc wieść do adresata, jakby
był gorliwym poczmistrzem. Potarmosił mnie po głowie, nim pognał dalej, jakby
chciał wypomnieć, że nieuczesany wstałem. W tak dobrze rozpoczęty dzień nie
mogłem się gniewać. Przeczesałem głowę dłońmi, wyłuskując zabłąkane igły i
fragmenty pajęczych labiryntów skotłowane i nierozplatywalne. Kamienny krąg
stygł niespiesznie. Wewnątrz nie było już nic, na czym głód ognia mógłby
ostrzyć zęby. Świątynia płomienia. Lokalne, niezauważalne Stonehenge, które
czekało na swój dzień. Na zauważenie. Oferując spektakl, który choć scenariusz
ma wyświechtany milionami lat wciąż się nie nudzi. Każda noc zdaje się być za
krótka, kiedy misterium ognia rozpocznie się w świątyni, nawet najbardziej
lichej.
Przez
las frunęło ćwierkanie. Ptasi rwetes kluczył między drzewami, chował się w
koronach drzew, spadał znienacka na sterczące nad nurtem strumienia kamienie,
żeby sprawdzić własną urodę, przeglądając się z filuternie przekrzywionym łebkiem
w spieszącym się w świat lusterku. Jakiś dzięcioł wytrwale rozstrzeliwał
szkodniki na porażonej sośnie, Coś przedzierało się przez podszyt leśny, by
znieruchomieć, gdy wiatr wyśle ostrzeżenie o mojej obecności. Nie ukryję się.
Mieszkańcy lasu wiedzą, że tu jestem. Patrzą pewnie z lekkim wyrzutem, że
zająłem ich miejsce, że płoszę narybek, przeszkadzam, a dzień już nie taki
długi, żeby się nim cieszyć. Las bzyczał dyskretnie i starał się mnie uśpić pod
kołdrą słonecznych promieni. Oparłem głowę o drzewo. Wtuliłem się w nie, a ono,
choć miękkie być nie może, pozwalało mi na tę ekspresję. Szumiało jakąś plotkę
z sąsiadami i ostrzegało pozostałe, że być może i im się zdarzę.
A
ja oczy miałem zamknięte i wodziłem palcami po bliznach na skórze kolosa
stojącego na jednej nodze. Rozcapierzył szpony chwytając piędź ziemi, jakieś
kamienie, żeby tylko wytrwać w pionie wystarczająco długo, by obrodzić
nasieniem. Liście uczyły się od strumienia jak ze słońcem współpracować i harce
wyczyniać gdzieś tam, wysoko nad głową. Uchylały się przed wiewiórkami, albo
płakały schwytane w pajęcze sieci. Mech niepostrzeżenie zaczynał się wspinać na
drzewa, szukając ucha dziupli, żeby wyszeptać każdemu z nich, że dość już nacierpiały
się stojąc, że czas pochylić się i zrzucić koronę zbyt ciężką, że wreszcie pora
położyć się w poprzek strumienia i stać się domem dla młodszych mieszkańców.
Niektóre uległy pokusie. Zawsze ulegają, kiedy kręgosłup nadwyrężony pęknie pod
brzemieniem czasu. Staruszki mają sztywne grzbiety i nie ukryją się przed wiatrem.
Nie ukorzą się. Prędzej im serce pęknie, niż ugną karku.
Szelki
plecaka zajęczały, gdy go podnosiłem. Jemu też dobrze było leżeć pomiędzy
korzeniami. Spił wilgoć z ziemi, nażarł się czosnku niedźwiedziego, czy może
zajęczego szczawiu. Nawąchał kolorowych kwiatów. Wystarczy. Pora iść. Póki
dzień. Póki sił wystarcza. Słońce odsunęło się odrobinę, ale iść miałem tam,
skąd wstało. Jeszcze pamiętałem. I ten ptak, miarowo wyśpiewujący morsem
wezwanie jest moim kompasem. Oby nie odfrunął beze mnie. Ścieżka pokryta rdzą
igliwia i buczynową trociną zapraszała do siebie, choć sękate korzenie
usiłowały rozsiąść się na niej i walczyły o miejsce z granitowym złomem. Tylko
mech wszechobecny wszędzie czuje się u siebie. Gdybym tu został, pewnie i ja
obrósłbym nim do cna.
"Wycierałem patelnię chlebem, bo i z patelni smak zgarnąć chlebem jest lepiej, niż dręczyć ją łyżką" - pieknie...
OdpowiedzUsuńp.s. byłam ,widziałam , szłam...
skoro szłaś, to wiesz, że chlebem wycierać patelnię trzeba, bo to dobre.
Usuńto dobre...ale często patelni brak, to nic, bo chleb łamany dobrze smakuje nadziany na patyk i podpieczony na ognisku- to częste menu w drodze.
OdpowiedzUsuńi kawałek kiełbasy też ułamany z pęta. proste tak, że trudno o lepsze. i pomidor do gryzienia jak jabłko, a nie w plasterkach podejrzanie cienkich.
OdpowiedzUsuńwidzę że znasz się na gotowaniu. nie pisz więcej o frykasach bo zgłodniałam.
OdpowiedzUsuńznam się na NIEGOTOWANIU i radzeniu sobie rękami.
Usuńręce się przydają jak wszystko zawodzi... trzeba zakasać rękawy i da się...
OdpowiedzUsuńjak zabraknie narzędzi, to zostają ręce.
UsuńNapisałeś tak pięknie,że zaraz założyłabym plecak i ruszyła przed siebie...
OdpowiedzUsuńna grzyby? czy na nocleg w lesie gdzieś w górach?
Usuńpięknie jest tak się obudzić, kiedy słońce szturchnie przez ścianę namiotu. wyjść i napić się kawy siedząc na kawałku drzewa.
Aż zatęskniłam za taką wycieczką z plecakiem. Po lesie, po górach, przed siebie. Lubię drzewa. Moje ulubione to sosny.
OdpowiedzUsuńPięknie opisałeś przyjaźń ze słońcem.
skoro obudziły się marzenia, to znak, że pora coś zrobić.
UsuńOko a ty chyba spać nie możesz. 5.52 - toż to środek nocy!
UsuńA żebyś wiedział, że pora na czyny nastała. Plan już mam, więc nie jest źle. ;)
Plan jest dobry bez względu na porę. Lubię poranki.
UsuńJak wiosennie Oko
OdpowiedzUsuńCudnie to słońce grzeje i malarz maluje piękny poranek, aż buty zakładam, ale nie biegnę.
Idę powoli aby nic mi nie umknęło
Wygnałem Zołzę z domu... ciekawe...
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Przez drzewa miga drzewami,
Mokro i ciepło po deszczu,
Pachnie miękkimi grzybami,
Gałązki skrzypią-trzeszczą.
I wtem - jak z cebra - na świerki
Słońce chlusnęło, wylało,
I poszły ćwierki-przećwierki,
Zaświegotało, załkało... "
("W lesie" - J. Tuwim)
Pozdrawiam:)
poeta i to zdolny, to i słów mniej zaangażował.
Usuńsuper.