piątek, 8 marca 2019

Żniwiarz.


Trudno nawet domysły snuć, w jaki sposób, w niebo zaplątało się coś takiego. Pewnie przelatywało bezkresy kosmosu i zaczepione przez grawitację usiadło na chwilę, przytłaczając niebo własnym ciężarem. Atmosfera z niesmakiem odsunęła się robiąc miejsce dla nieznanego gościa, a ten zachowywał się jak jakiś harmider cichy. Taki tumult, jakby piątka dzieci w jednym garnku gulaszu chciała niezależnie od siebie wyprodukować wir godny cyklonu.

Coś nie miało kształtu nawet. Nic nie miało. Zapewne dlatego, że od prób przyjrzenia się temu czemuś oczy zaczynały łzawić, a skronie dopominały się o aspirynę, jakby dotkliwy ból głowy zamierzał eksplodować i podzielić się z otoczeniem własnym, niepojętym nieszczęściem. Było niedostrzegalne, ale przecież potrafiło przemielić drobne chmury i wypluć je w strzępach gdzieś dalej. Wyrzygać? Nie wiem sam. Z dłoni usiłowałem zrobić daszek, chociaż ból głowy rósł na potęgę. Przezroczystość bez objętości. Ssawka głodna i beznamiętna. Szła tym niebem, a na ziemię rzucała cień. Taki cień, jaki rzucić potrafi przeźroczysta, dobrze umyta szyba. Ale przecież cień był!

Gdy przesuwał się po gruncie i przeskakiwał przeszkody każdy, czyj wzrok zaczepił o tę mglistą nieuchwytność zadzierał głowę, żeby zaraz potem obiema dłońmi chwytać skronie. Ból nagły. Jakby mózg chciał dwoma gwoździami wydłubać wyjścia awaryjne. A potem cień robił kolejny nieskładny skok i ból znikał, a ludzie zerkali na siebie z niepewnym uśmiechem, jakby przepraszali, że zachowują się tak ekstrawagancko. Już nie musiałem narażać się na kolejne ataki i zamiast zerkać z lękiem nad głowę, patrzyłem po twarzach przechodniów. Patrzyłem, gdzie wznoszą się ręce, żeby przytrzymać łeb ciężki od bólu, żeby instynkt przetrwania osłonił delikatność umysłu przed bólem.

Cień zachowywał się niemal jak zajączek z lusterka dziecięcą ręką trzymanego. Nie dało się skutecznie przewidzieć, gdzie usiądzie i jak długo tam zostanie. Ale kusił i wciąż nowe głowy zaczepiał i porywał wzrok z codzienności wiszącej niczym tłusta mgła tuż nad gruntem, żeby w podniebnym zapatrzeniu zapłodnić bólem. Psy, nawet te najgrzeczniejsze zrywały się z uwięzi i gnane instynktami chowały ogony pomiędzy łapy, by chyłkiem uciec choćby w piwniczne okna, w bramy nieznane, albo galopem pędzić środkiem jezdni, byle dalej od niepojętego.

Ciekawość mnie żarła jawnie i na surowo. Z domu zabrałem lornetkę i wyszedłem na dach, żeby mieć większe pole widzenia. Cień, którego nie ma wędrował niespiesznie, jakby zliczał ludzi, ale wydawało się, że nie nachodził po dwakroć tej samej jednostki, chyba, że ta w swojej głupocie nie potrafiła zapanować nad wzrokiem i sięgała nieba chcąc dostrzec intruza. A intruz tam był. Musiał być, skoro jego cień wydłubywał z chodnika przechodniów i zapładniał jątrzącą, niewidzialną raną.

Zerknąłem raz jeszcze, pomimo obawy, czy wytrzymam kolejne starcie z obiektem. Był tam i cisnął we mnie jad, aż łzy mi popłynęły, a kolory mieszały się w oczach. Usiadłem, żeby się nie przewrócić. Oddech poszarpany, skaczący zupełnie jak cień zjawiska nie pozwalał przewidzieć, czy nadejdzie, zanim brak powietrza pozbawi mnie świadomości. Drżącą ręką trzymałem lornetkę i gapiłem się na nią modląc się, żebym powstrzymał już ciekawość i więcej nie próbował patrzeć ponad głowę. Nie wiem, czy następne spojrzenie dałbym radę wytrzymać.

Kiedy wrócił mi wzrok, odnalazłem cień. Z wysokości dachu ludzie zdawali się być mrówkami pracowicie gnającymi gdzieś w swoich tajemnych planach i zamierzeniach, ale lornetka zwróciła mi szczegóły. Pierwszy był chyba pięcioletni zaledwie chłopiec, który ugryzł matkę tak mocno, że chyba wyszarpał jej fragmenty przedramienia, a ta otwartą dłonią, na odlew, wymierzyła mu policzek, jakby był pijanym drwalem, a nie przedszkolakiem. Jakiś nastolatek wyrwał kulę idącemu z nogą zagipsowaną do pół uda, a kiedy stracił równowagę poprawił kopniakiem i powtarzał, aż człowiek nie znieruchomiał. W środku miasta, w środku dnia, pośród ludzi. Znienacka dwie idące pod rękę dziewczyny zaczęły drapać wzajemnie twarze, szarpać za włosy, wyć i zawodzić, kląć, pluć, kopać z nienawiścią niemalże namacalną. Starszy pan okładał laską szczeniaka i chyba zatłukłby go na śmierć, gdyby nie artretyzm, bo laska wypadła mu z ręki, a sam przykląkł. Może pomogła mu siwowłosa pani zbudowana na wzór pierwszomajowego balonika, gdy kuksańcem trafiła go w nerki. Na początek, bo potem kolanem docisnęła mu gardło do krawężnika.

Nie trzeba było wiele czasu, żeby pchnięty kamień zadźwięczał o witrynę, wpadając z hałasem do wnętrza. Nienawiść pulsowała i narastała. Zajączek cienia skakał i zarażał wciąż nowe jednostki. Pierwsze ofiary bezładnie leżące na chodnikach były tratowane i maltretowane aż przestały się ruszać, a co bardziej zapalczywi pastwili się nawet nad truchłem. Płyty chodnikowe spłynęły krwią, łykaną zachłannie przez kratki ściekowe kanalizacji burzowej. Podkowy zadźwięczały na kocich łbach krzesząc iskry w granicie. Zwierzę, spienione, z pręgami od bata uciekało z szaleństwem w oczach i zębami wyszczerzonymi w samoobronie, a za nim biegło chyba z piętnaście osób uzbrojonych w to, co w ręce wpadło. Jakiś pręt zbrojeniowy, kawał deski z zardzewiałym gwoździem, czy rurka wyrwana z instalacji ciepłowniczej.

Świat wokół walczył. Sam ze sobą. Obiekt gdzieś tam był. Kusił mnie. Ciekawość dopadła mnie i nie mogłem się uwolnić od pokusy. Chciałem WIEDZIEĆ… Gdzie jest, co robi i co zamierza zjawisko. Rzuciłem okiem i od razu schowałem wzrok w mrocznych czeluściach podwórza. Może mnie nie dostrzeże pochłonięte zawieruchą godną rewolucji, albo panice, gdy pożar odetnie oczywistą drogę ucieczki. Udało się – ból mnie nie zabił, ale też nic nie zobaczyłem. Drugi rzut oka, już nie był tak szybki. Dałem się przyłapać na spojrzeniu i poniosłem karę. Ból powalił mnie i leżałem w drgawkach. Szczęściem upadłem tak, że leżałem wbity nosem w papę kryjącą dach. Nie w górę, gdzie nie miałbym już żadnej szansy. Z rozbitego nosa płynęła równym ciurkiem krew. Moja krew.

Kiedy szum w głowie ucichł spojrzałem na pobojowisko. Bezładna, chaotyczna walka, bez żadnych sojuszy – nawet tych nietrwałych. Walczył każdy z każdym, w ruch szły parasole wycelowane z premedytacją i złośliwością w oczy, krtanie i jądra, żeby zadać możliwie największe straty w jak najkrótszym czasie. Żadnego zmiłowania. Sam czułem, jak mnie ręce świerzbią i tylko patrzeć, jak zapragnę skoczyć w ten tłum i dać mu nauczkę. Bałem się, że nie opanuję własnych instynktów i skoczę na własną zgubę, gdy euforyczny imperatyw pchnie mnie do działania. Szczęściem walka dobiegała końca. Najsilniejsi dobijali tych, którzy już padli i we własnej wściekliźnie szukali wciąż nowych celów. Ranni, zamiast szukać schronienia, by przetrwać podejmowali się samobójczych ataków. Żółć i zgnilizna. Smród przegranych jelit patroszonych tryumfalnie przez zwycięzców. Krzyk nienawiści, skargi i bólu.

Patrzyłem z poszarzałą twarzą na cichnące ciała leżące pokotem na ulicach, miażdżone kołami samochodów, za kierownicą których siedzieli barbarzyńcy z wyszczerzonymi zębami. Popołudnie żywcem wydarte z apokalipsy, z dnia sądu, a może to wrota piekieł się otworzyły znienacka i czarcie zastępy polowały na parujące wątroby, by zaspokoić głód wiecznego potępienia krwią skazańców. Patrzyłem, a na świat spadała cisza. Cisza i bezruch. Nie spodziewałem się niczego innego – nie miał już kto hałasować. Dach wokół mnie zaczął drżeć. Leżałem, a płaszczyzna falowała mieniąc się nieznanym.

Cień… Usiadł gdzieś nade mną i czekał, jak orzeł czeka na drobny ruch, żeby znaleźć zwierzynę. Cień czekał na mnie. Najwyraźniej. Przecież nie objął swoim zasięgiem nic więcej niż mnie… Byłem skazany i nie miałem sił się dłużej bronić. Przewróciłem się na plecy i popatrzyłem prosto w… coś. Chciałem kląć, zanim mnie pozbawi zmysłów i ból rozsadzi mnie od środka. Chyba nawet zacząłem soczystą inwokację, kiedy coś zamiast mnie stłamsić i zmiażdżyć sączyło się wąskim strumieniem we mnie. Przez oczy. W głąb czaszki. Zagnieździło się w mojej głowie i nagle odkryłem, że nie ma cienia! Nie ma zjawiska! Znikło… A raczej wlało się we mnie całe. Wracały mi siły. Podejrzanie szybko mi wracały. I nie tylko siły. Wzrokiem spenetrowałem okolicę i odkryłem, że część trupów wciąż żyje. Udają nieboszczyków, żeby ich nie dobił jeden z wciąż stojących.

Rosłem. Szybciej niż kark na sterydach. Nabierałem sił. I wściekłości. Nie potrzebowałem narzędzi. Broni. Ideologii. Nic nie potrzebowałem. Otrzepałem kolana z kurzu i bez pospiechu poszedłem poskręcać karki kurczaczkom. Tym z chodnika, którym wydawało się, że umkną śmierci leżąc bez ruchu. Byłem nienawiścią. Totalną. Po drodze wyrwałem serce jakiemuś napalonemu zawadiace. Pić mi się chciało bardzo. A przecież czekała mnie praca. Kurczaki czekały na dopełnienie losu. Niebo, obojętne, zimne i nieskończone robiło mi miejsce, jakby chciało, żebym go nie pokalał własną obecnością. Być może i ono może się ubrudzić. Mój cień padł na chodnik i ciągnął w stronę wąsatego gościa, wpół leżącego przy ścianie. A potem cień przykląkł. Martwy wąsacz otworzył oczy w sam raz, żeby zobaczyć, jak głowa obraca mu się poza możliwości kręgosłupa. Chrząknął po raz ostatni i przestał udawać. Wstałem… Nienawiść okrzepła, ale nie zmalała. Sporo pracy przede mną.

42 komentarze:

  1. Scena jak z wirtualnego świata, wprost z gry komputerowej. Zabójczy cień. Krew, trupy i deski z gwoździami. Sama z taką chodziłam po pewnym zamglonym miasteczku. Trzeba było dobić stwory, przydepnąć. Inaczej wstawały.
    A może to świat jak najbardziej prawdziwy? Dobrzy i źli, żywi i martwi. Gość ma poważną misję, poskręcać karki niedobitkom. Dalej, do przodu oczyścić świat (wszystko jedno, który) ze słabeuszy. Ciekawe kto uwolni świat od niego?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. może następne "coś"? a może sam odfrunie jako "coś" szukać kolejnego świata w którym uwolni nienawiści?

      Usuń
    2. A może to wcale nie nienawiść, tylko walka o przetrwanie? W tym najbardziej prymitywnym wydaniu? Albo TY, albo JA. Innej opcji nie ma.
      Przecież w naszym XXI wieku taka walka nadal ma się bardzo dobrze. Może nie skręcamy sąsiadowi karku (co nie jeden zrobiłby z niekłamaną przyjemnością, powstrzymuje nas tylko fakt, że przecież jesteśmy CYWILIZOWANI), ale dokuczamy mu w inny sposób. Walka w pracy, w sklepie, w małżeństwie, w szkole. Im bardziej cywilizowany świat tym bardziej wyszukane metody. Kiedyś po prostu waliło się wroga w łeb i sprawa załatwiona, dzisiaj się kontempluje: jak tu najbardziej dotkliwie zaszkodzić? Człowiek rozwija się w wielu kierunkach, czy nam się to podoba czy nie.

      Usuń
    3. zamieniliśmy miecze na słowa.

      Usuń
  2. Niestety w naszym świecie aby wywołać nienawiść nie trzeba nawet kosmicznego "cosia".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to prawda niestety. gorących głów też nie brakuje. i każdy może zostać "cosiem".

      Usuń
  3. Bardzo trafna metafora współczesności. Jestem zachwycona Twoją umiejętnością słowa i niesamowitą wyobraźnią.
    To o czym napisałeś widać wszędzie - to nie apokalipsa tylko rzeczywistość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. może gdzieś we mnie kiełkuje takie podejrzenie. ale nie robiłem tego świadomie. znajdujesz więcej, niż ja wklejam, chociaż bardzo mi to pochlebia.

      Usuń
    2. A nie powinno Ci pochlebiać, to tylko stwierdzenie faktu, bo słowem i wyobraźnią posługujesz się niezwykle - bliżej Ci wg mnie do poezji, choć wierszy nie tworzysz. Obrazy malowane Twoimi zdaniami są poetyckie w wyrazie. Nawet kiedy poruszasz kwestie tak przyziemne jak świat, w którym żyjemy.
      Ten obrazek to codzienność - popatrz na jakąkolwiek rozmowę choćby o polityce, nie w mediach, w rzeczywistości - kiedy rozmawiają osoby o różnych poglądach. Jedna drugą utopiłaby w łyżce wody z nienawiści. Tylko dlatego, że się nie zgadza. To tylko przykład a jest ich dużo więcej niestety.

      Usuń
    3. piszę, bo lubię, patrzę, jak potrafię i ubieram myśli w słowa tak, żeby dawało się czytać. według mojego ojca pisarz potrafi z książki telefonicznej zrobić pasjonującą lekturę. do tego zmierzam. szukam środków wyrazu, które sprawią, że treści da się odebrać wszystkimi zmysłami.

      Usuń
    4. Nie tylko patrzysz. Myślisz obrazami. To bardzo ładne dla czytelnika, że potrafisz w słowa ubrać rzeczy, do których nie zawsze się przyznamy a są w każdym.

      Usuń
    5. lubię niedopowiedzenia - skończony obraz, brutalnie oczywisty wydaje mi się dziełem stechnicyzowanym. musi zostać posmak braku, niespełnienia, oczekiwania na ciąg dalszy. dowolna niepewność interpretacyjna, żeby można było popłynąć własną myślą tam, gdzie powiedzie czytelnika - nie mnie.

      Usuń
  4. Ciekawe, ciekawe... bezkształtne, ale może wielokształtne, lub zmiennokształtne to coś... Fantazja pracuje, aby zobaczyć to, co Ty widziałeś, kreując ten mroczny świat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tego się nie dało zobaczyć, bo głowa bolała od patrzenia. a na niebie zdarzają się zjawiska trudne do określenia prostą trójwymiarową geometrią.

      Usuń
  5. Ciekawe, choć nie naukowe wyjaśnienie tej bezmyślnej agresji na ulicach...a może teraz to jakieś zmutowane anioły?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. pogoda ma wpływ na zachowania ludzi.
      zauważ, że pod koniec lutego wszyscy stają się nerwowi. zmęczeni krótkim dniem, brakiem słońca reagują dużo agresywniej niż w maju, czy październiku. w lutym trudniej się negocjuje cokolwiek. a depresja zimowa jest faktem i Skandynawów lekarze wysyłają na urlopy do ciepłych krajów.

      Usuń
  6. Czyli nienawiść nie pochodzi z człowieka? To wina cienia, a my tylko się mu poddajemy? Dlaczego nie próbujemy z nim walczyć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. nie mam naukowych aspiracji. to tylko moje wybryki literackie.

      Usuń
    2. Lektura zmusza do myślenia. Nawet jeśli to tylko wybryk

      Usuń
    3. więc myśl. pytaj, ale siebie. nie ma co czekać na gotowe rozwiązania.

      Usuń
  7. Apokalipsa wcale nie taka niemożliwa...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. powrót kibiców z meczu - i początek akcji gotowy.

      Usuń
    2. Ciii... Wypluj to! Sezon tuż, tuż...

      Usuń
    3. pierwsze skojarzenie. zostają jeszcze demonstracje i konkurencyjne pochody.

      Usuń
    4. Ale te nie walą pod moimi oknami.

      Usuń
    5. reakcje mogą się rozprzestrzeniać lawinowo. i nie musisz być w epicentrum, żeby doświadczyć doznań

      Usuń
    6. To ja się jeszcze zastanowię, czy wolę kiboli, czy kontrmanifestację z różańcami obronno-zaczepnymi w rękach.

      Usuń
    7. zwolennicy rozmaitych idei mogą być równie toksyczni i bardziej nawiedzeni - kibole, to proste instynkty i argumenty.

      Usuń
    8. Ja też jestem organizmem prostym - szkodzi mi hałas.

      Usuń
    9. idee rozprzestrzeniają się hałaśliwie i potrafią kąsać dotkliwie.

      Usuń
    10. Zatem wybieram komary i końskie gzy.

      Usuń
    11. takie sprawy możesz "wybierać"?

      Usuń
    12. Przynajmniej się łudzę.

      Usuń
    13. przeważnie to tylko złudzenie. komary, albo kibole. zazwyczaj trafisz komplet - jedno z drugim.

      Usuń
    14. No tak! Biednemu zawsze wiatr w oczy!

      Usuń
    15. świat wyciąga ręce, więc to powód do dumy, a nie narzekania.

      Usuń
    16. oflaguj się i krzycz jeszcze głośniej - może staniesz na czele pochodu.

      Usuń
    17. Nie ma mowy. Nie będę potęgować hałasu - mój organizm obumrze!

      Usuń
    18. przypomniało mi się opowiadanie (bodajże Topora), w którym pan zażyczył sobie od św. Mikołaja, żeby nigdy więcej nie zobaczył swojej żony. Mikołaj wziął igłę i przekłuł mu oczy. może trzeba ze słuchem coś zrobić? niekoniecznie od razu przekłuwać...

      Usuń
    19. Tylko po co? To hałas jest niezdrowy, nie mój słuch!

      Usuń
    20. ale Tobie przeszkadza. i wydaje się, że dość trudno wyeksmitować go gdzieś daleko.

      Usuń