Trudno
nawet domysły snuć, w jaki sposób, w niebo zaplątało się coś takiego. Pewnie
przelatywało bezkresy kosmosu i zaczepione przez grawitację usiadło na chwilę,
przytłaczając niebo własnym ciężarem. Atmosfera z niesmakiem odsunęła się
robiąc miejsce dla nieznanego gościa, a ten zachowywał się jak jakiś harmider
cichy. Taki tumult, jakby piątka dzieci w jednym garnku gulaszu chciała
niezależnie od siebie wyprodukować wir godny cyklonu.
Coś
nie miało kształtu nawet. Nic nie miało. Zapewne dlatego, że od prób
przyjrzenia się temu czemuś oczy zaczynały łzawić, a skronie dopominały się o
aspirynę, jakby dotkliwy ból głowy zamierzał eksplodować i podzielić się z
otoczeniem własnym, niepojętym nieszczęściem. Było niedostrzegalne, ale
przecież potrafiło przemielić drobne chmury i wypluć je w strzępach gdzieś
dalej. Wyrzygać? Nie wiem sam. Z dłoni usiłowałem zrobić daszek, chociaż ból
głowy rósł na potęgę. Przezroczystość bez objętości. Ssawka głodna i
beznamiętna. Szła tym niebem, a na ziemię rzucała cień. Taki cień, jaki rzucić
potrafi przeźroczysta, dobrze umyta szyba. Ale przecież cień był!
Gdy
przesuwał się po gruncie i przeskakiwał przeszkody każdy, czyj wzrok zaczepił o
tę mglistą nieuchwytność zadzierał głowę, żeby zaraz potem obiema dłońmi
chwytać skronie. Ból nagły. Jakby mózg chciał dwoma gwoździami wydłubać wyjścia
awaryjne. A potem cień robił kolejny nieskładny skok i ból znikał, a ludzie
zerkali na siebie z niepewnym uśmiechem, jakby przepraszali, że zachowują się
tak ekstrawagancko. Już nie musiałem narażać się na kolejne ataki i zamiast
zerkać z lękiem nad głowę, patrzyłem po twarzach przechodniów. Patrzyłem, gdzie
wznoszą się ręce, żeby przytrzymać łeb ciężki od bólu, żeby instynkt
przetrwania osłonił delikatność umysłu przed bólem.
Cień
zachowywał się niemal jak zajączek z lusterka dziecięcą ręką trzymanego. Nie
dało się skutecznie przewidzieć, gdzie usiądzie i jak długo tam zostanie. Ale
kusił i wciąż nowe głowy zaczepiał i porywał wzrok z codzienności wiszącej
niczym tłusta mgła tuż nad gruntem, żeby w podniebnym zapatrzeniu zapłodnić
bólem. Psy, nawet te najgrzeczniejsze zrywały się z uwięzi i gnane instynktami
chowały ogony pomiędzy łapy, by chyłkiem uciec choćby w piwniczne okna, w bramy
nieznane, albo galopem pędzić środkiem jezdni, byle dalej od niepojętego.
Ciekawość
mnie żarła jawnie i na surowo. Z domu zabrałem lornetkę i wyszedłem na dach,
żeby mieć większe pole widzenia. Cień, którego nie ma wędrował niespiesznie,
jakby zliczał ludzi, ale wydawało się, że nie nachodził po dwakroć tej samej
jednostki, chyba, że ta w swojej głupocie nie potrafiła zapanować nad wzrokiem
i sięgała nieba chcąc dostrzec intruza. A intruz tam był. Musiał być, skoro
jego cień wydłubywał z chodnika przechodniów i zapładniał jątrzącą,
niewidzialną raną.
Zerknąłem
raz jeszcze, pomimo obawy, czy wytrzymam kolejne starcie z obiektem. Był tam i
cisnął we mnie jad, aż łzy mi popłynęły, a kolory mieszały się w oczach.
Usiadłem, żeby się nie przewrócić. Oddech poszarpany, skaczący zupełnie jak
cień zjawiska nie pozwalał przewidzieć, czy nadejdzie, zanim brak powietrza
pozbawi mnie świadomości. Drżącą ręką trzymałem lornetkę i gapiłem się na nią
modląc się, żebym powstrzymał już ciekawość i więcej nie próbował patrzeć ponad
głowę. Nie wiem, czy następne spojrzenie dałbym radę wytrzymać.
Kiedy
wrócił mi wzrok, odnalazłem cień. Z wysokości dachu ludzie zdawali się być
mrówkami pracowicie gnającymi gdzieś w swoich tajemnych planach i
zamierzeniach, ale lornetka zwróciła mi szczegóły. Pierwszy był chyba pięcioletni
zaledwie chłopiec, który ugryzł matkę tak mocno, że chyba wyszarpał jej
fragmenty przedramienia, a ta otwartą dłonią, na odlew, wymierzyła mu policzek,
jakby był pijanym drwalem, a nie przedszkolakiem. Jakiś nastolatek wyrwał kulę
idącemu z nogą zagipsowaną do pół uda, a kiedy stracił równowagę poprawił
kopniakiem i powtarzał, aż człowiek nie znieruchomiał. W środku miasta, w
środku dnia, pośród ludzi. Znienacka dwie idące pod rękę dziewczyny zaczęły
drapać wzajemnie twarze, szarpać za włosy, wyć i zawodzić, kląć, pluć, kopać z
nienawiścią niemalże namacalną. Starszy pan okładał laską szczeniaka i chyba
zatłukłby go na śmierć, gdyby nie artretyzm, bo laska wypadła mu z ręki, a sam
przykląkł. Może pomogła mu siwowłosa pani zbudowana na wzór pierwszomajowego
balonika, gdy kuksańcem trafiła go w nerki. Na początek, bo potem kolanem
docisnęła mu gardło do krawężnika.
Nie
trzeba było wiele czasu, żeby pchnięty kamień zadźwięczał o witrynę, wpadając z
hałasem do wnętrza. Nienawiść pulsowała i narastała. Zajączek cienia skakał i
zarażał wciąż nowe jednostki. Pierwsze ofiary bezładnie leżące na chodnikach były
tratowane i maltretowane aż przestały się ruszać, a co bardziej zapalczywi
pastwili się nawet nad truchłem. Płyty chodnikowe spłynęły krwią, łykaną
zachłannie przez kratki ściekowe kanalizacji burzowej. Podkowy zadźwięczały na
kocich łbach krzesząc iskry w granicie. Zwierzę, spienione, z pręgami od bata
uciekało z szaleństwem w oczach i zębami wyszczerzonymi w samoobronie, a za nim
biegło chyba z piętnaście osób uzbrojonych w to, co w ręce wpadło. Jakiś pręt
zbrojeniowy, kawał deski z zardzewiałym gwoździem, czy rurka wyrwana z
instalacji ciepłowniczej.
Świat
wokół walczył. Sam ze sobą. Obiekt gdzieś tam był. Kusił mnie. Ciekawość
dopadła mnie i nie mogłem się uwolnić od pokusy. Chciałem WIEDZIEĆ… Gdzie jest,
co robi i co zamierza zjawisko. Rzuciłem okiem i od razu schowałem wzrok w mrocznych
czeluściach podwórza. Może mnie nie dostrzeże pochłonięte zawieruchą godną
rewolucji, albo panice, gdy pożar odetnie oczywistą drogę ucieczki. Udało się –
ból mnie nie zabił, ale też nic nie zobaczyłem. Drugi rzut oka, już nie był tak
szybki. Dałem się przyłapać na spojrzeniu i poniosłem karę. Ból powalił mnie i
leżałem w drgawkach. Szczęściem upadłem tak, że leżałem wbity nosem w papę
kryjącą dach. Nie w górę, gdzie nie miałbym już żadnej szansy. Z rozbitego nosa
płynęła równym ciurkiem krew. Moja krew.
Kiedy
szum w głowie ucichł spojrzałem na pobojowisko. Bezładna, chaotyczna walka, bez
żadnych sojuszy – nawet tych nietrwałych. Walczył każdy z każdym, w ruch szły
parasole wycelowane z premedytacją i złośliwością w oczy, krtanie i jądra, żeby
zadać możliwie największe straty w jak najkrótszym czasie. Żadnego zmiłowania.
Sam czułem, jak mnie ręce świerzbią i tylko patrzeć, jak zapragnę skoczyć w ten
tłum i dać mu nauczkę. Bałem się, że nie opanuję własnych instynktów i skoczę na
własną zgubę, gdy euforyczny imperatyw pchnie mnie do działania. Szczęściem
walka dobiegała końca. Najsilniejsi dobijali tych, którzy już padli i we
własnej wściekliźnie szukali wciąż nowych celów. Ranni, zamiast szukać
schronienia, by przetrwać podejmowali się samobójczych ataków. Żółć i
zgnilizna. Smród przegranych jelit patroszonych tryumfalnie przez zwycięzców.
Krzyk nienawiści, skargi i bólu.
Patrzyłem
z poszarzałą twarzą na cichnące ciała leżące pokotem na ulicach, miażdżone
kołami samochodów, za kierownicą których siedzieli barbarzyńcy z wyszczerzonymi
zębami. Popołudnie żywcem wydarte z apokalipsy, z dnia sądu, a może to wrota
piekieł się otworzyły znienacka i czarcie zastępy polowały na parujące wątroby,
by zaspokoić głód wiecznego potępienia krwią skazańców. Patrzyłem, a na świat
spadała cisza. Cisza i bezruch. Nie spodziewałem się niczego innego – nie miał
już kto hałasować. Dach wokół mnie zaczął drżeć. Leżałem, a płaszczyzna
falowała mieniąc się nieznanym.
Cień…
Usiadł gdzieś nade mną i czekał, jak orzeł czeka na drobny ruch, żeby znaleźć
zwierzynę. Cień czekał na mnie. Najwyraźniej. Przecież nie objął swoim
zasięgiem nic więcej niż mnie… Byłem skazany i nie miałem sił się dłużej
bronić. Przewróciłem się na plecy i popatrzyłem prosto w… coś. Chciałem kląć,
zanim mnie pozbawi zmysłów i ból rozsadzi mnie od środka. Chyba nawet zacząłem
soczystą inwokację, kiedy coś zamiast mnie stłamsić i zmiażdżyć sączyło się
wąskim strumieniem we mnie. Przez oczy. W głąb czaszki. Zagnieździło się w mojej
głowie i nagle odkryłem, że nie ma cienia! Nie ma zjawiska! Znikło… A raczej
wlało się we mnie całe. Wracały mi siły. Podejrzanie szybko mi wracały. I nie
tylko siły. Wzrokiem spenetrowałem okolicę i odkryłem, że część trupów wciąż
żyje. Udają nieboszczyków, żeby ich nie dobił jeden z wciąż stojących.
Rosłem.
Szybciej niż kark na sterydach. Nabierałem sił. I wściekłości. Nie
potrzebowałem narzędzi. Broni. Ideologii. Nic nie potrzebowałem. Otrzepałem
kolana z kurzu i bez pospiechu poszedłem poskręcać karki kurczaczkom. Tym z
chodnika, którym wydawało się, że umkną śmierci leżąc bez ruchu. Byłem
nienawiścią. Totalną. Po drodze wyrwałem serce jakiemuś napalonemu zawadiace.
Pić mi się chciało bardzo. A przecież czekała mnie praca. Kurczaki czekały na
dopełnienie losu. Niebo, obojętne, zimne i nieskończone robiło mi miejsce,
jakby chciało, żebym go nie pokalał własną obecnością. Być może i ono może się
ubrudzić. Mój cień padł na chodnik i ciągnął w stronę wąsatego gościa, wpół
leżącego przy ścianie. A potem cień przykląkł. Martwy wąsacz otworzył oczy w
sam raz, żeby zobaczyć, jak głowa obraca mu się poza możliwości kręgosłupa.
Chrząknął po raz ostatni i przestał udawać. Wstałem… Nienawiść okrzepła, ale
nie zmalała. Sporo pracy przede mną.
Scena jak z wirtualnego świata, wprost z gry komputerowej. Zabójczy cień. Krew, trupy i deski z gwoździami. Sama z taką chodziłam po pewnym zamglonym miasteczku. Trzeba było dobić stwory, przydepnąć. Inaczej wstawały.
OdpowiedzUsuńA może to świat jak najbardziej prawdziwy? Dobrzy i źli, żywi i martwi. Gość ma poważną misję, poskręcać karki niedobitkom. Dalej, do przodu oczyścić świat (wszystko jedno, który) ze słabeuszy. Ciekawe kto uwolni świat od niego?
może następne "coś"? a może sam odfrunie jako "coś" szukać kolejnego świata w którym uwolni nienawiści?
UsuńA może to wcale nie nienawiść, tylko walka o przetrwanie? W tym najbardziej prymitywnym wydaniu? Albo TY, albo JA. Innej opcji nie ma.
UsuńPrzecież w naszym XXI wieku taka walka nadal ma się bardzo dobrze. Może nie skręcamy sąsiadowi karku (co nie jeden zrobiłby z niekłamaną przyjemnością, powstrzymuje nas tylko fakt, że przecież jesteśmy CYWILIZOWANI), ale dokuczamy mu w inny sposób. Walka w pracy, w sklepie, w małżeństwie, w szkole. Im bardziej cywilizowany świat tym bardziej wyszukane metody. Kiedyś po prostu waliło się wroga w łeb i sprawa załatwiona, dzisiaj się kontempluje: jak tu najbardziej dotkliwie zaszkodzić? Człowiek rozwija się w wielu kierunkach, czy nam się to podoba czy nie.
zamieniliśmy miecze na słowa.
UsuńNiestety w naszym świecie aby wywołać nienawiść nie trzeba nawet kosmicznego "cosia".
OdpowiedzUsuńto prawda niestety. gorących głów też nie brakuje. i każdy może zostać "cosiem".
UsuńBardzo trafna metafora współczesności. Jestem zachwycona Twoją umiejętnością słowa i niesamowitą wyobraźnią.
OdpowiedzUsuńTo o czym napisałeś widać wszędzie - to nie apokalipsa tylko rzeczywistość.
może gdzieś we mnie kiełkuje takie podejrzenie. ale nie robiłem tego świadomie. znajdujesz więcej, niż ja wklejam, chociaż bardzo mi to pochlebia.
UsuńA nie powinno Ci pochlebiać, to tylko stwierdzenie faktu, bo słowem i wyobraźnią posługujesz się niezwykle - bliżej Ci wg mnie do poezji, choć wierszy nie tworzysz. Obrazy malowane Twoimi zdaniami są poetyckie w wyrazie. Nawet kiedy poruszasz kwestie tak przyziemne jak świat, w którym żyjemy.
UsuńTen obrazek to codzienność - popatrz na jakąkolwiek rozmowę choćby o polityce, nie w mediach, w rzeczywistości - kiedy rozmawiają osoby o różnych poglądach. Jedna drugą utopiłaby w łyżce wody z nienawiści. Tylko dlatego, że się nie zgadza. To tylko przykład a jest ich dużo więcej niestety.
piszę, bo lubię, patrzę, jak potrafię i ubieram myśli w słowa tak, żeby dawało się czytać. według mojego ojca pisarz potrafi z książki telefonicznej zrobić pasjonującą lekturę. do tego zmierzam. szukam środków wyrazu, które sprawią, że treści da się odebrać wszystkimi zmysłami.
UsuńNie tylko patrzysz. Myślisz obrazami. To bardzo ładne dla czytelnika, że potrafisz w słowa ubrać rzeczy, do których nie zawsze się przyznamy a są w każdym.
Usuńlubię niedopowiedzenia - skończony obraz, brutalnie oczywisty wydaje mi się dziełem stechnicyzowanym. musi zostać posmak braku, niespełnienia, oczekiwania na ciąg dalszy. dowolna niepewność interpretacyjna, żeby można było popłynąć własną myślą tam, gdzie powiedzie czytelnika - nie mnie.
UsuńCiekawe, ciekawe... bezkształtne, ale może wielokształtne, lub zmiennokształtne to coś... Fantazja pracuje, aby zobaczyć to, co Ty widziałeś, kreując ten mroczny świat.
OdpowiedzUsuńtego się nie dało zobaczyć, bo głowa bolała od patrzenia. a na niebie zdarzają się zjawiska trudne do określenia prostą trójwymiarową geometrią.
UsuńCiekawe, choć nie naukowe wyjaśnienie tej bezmyślnej agresji na ulicach...a może teraz to jakieś zmutowane anioły?
OdpowiedzUsuńpogoda ma wpływ na zachowania ludzi.
Usuńzauważ, że pod koniec lutego wszyscy stają się nerwowi. zmęczeni krótkim dniem, brakiem słońca reagują dużo agresywniej niż w maju, czy październiku. w lutym trudniej się negocjuje cokolwiek. a depresja zimowa jest faktem i Skandynawów lekarze wysyłają na urlopy do ciepłych krajów.
Czyli nienawiść nie pochodzi z człowieka? To wina cienia, a my tylko się mu poddajemy? Dlaczego nie próbujemy z nim walczyć?
OdpowiedzUsuńnie mam naukowych aspiracji. to tylko moje wybryki literackie.
UsuńLektura zmusza do myślenia. Nawet jeśli to tylko wybryk
Usuńwięc myśl. pytaj, ale siebie. nie ma co czekać na gotowe rozwiązania.
UsuńApokalipsa wcale nie taka niemożliwa...
OdpowiedzUsuńpowrót kibiców z meczu - i początek akcji gotowy.
UsuńCiii... Wypluj to! Sezon tuż, tuż...
Usuńpierwsze skojarzenie. zostają jeszcze demonstracje i konkurencyjne pochody.
UsuńAle te nie walą pod moimi oknami.
Usuńreakcje mogą się rozprzestrzeniać lawinowo. i nie musisz być w epicentrum, żeby doświadczyć doznań
UsuńTo ja się jeszcze zastanowię, czy wolę kiboli, czy kontrmanifestację z różańcami obronno-zaczepnymi w rękach.
Usuńzwolennicy rozmaitych idei mogą być równie toksyczni i bardziej nawiedzeni - kibole, to proste instynkty i argumenty.
UsuńJa też jestem organizmem prostym - szkodzi mi hałas.
Usuńidee rozprzestrzeniają się hałaśliwie i potrafią kąsać dotkliwie.
UsuńZatem wybieram komary i końskie gzy.
Usuńtakie sprawy możesz "wybierać"?
UsuńPrzynajmniej się łudzę.
Usuńprzeważnie to tylko złudzenie. komary, albo kibole. zazwyczaj trafisz komplet - jedno z drugim.
UsuńNo tak! Biednemu zawsze wiatr w oczy!
Usuńświat wyciąga ręce, więc to powód do dumy, a nie narzekania.
UsuńNie dla outsidera.
Usuńoflaguj się i krzycz jeszcze głośniej - może staniesz na czele pochodu.
UsuńNie ma mowy. Nie będę potęgować hałasu - mój organizm obumrze!
Usuńprzypomniało mi się opowiadanie (bodajże Topora), w którym pan zażyczył sobie od św. Mikołaja, żeby nigdy więcej nie zobaczył swojej żony. Mikołaj wziął igłę i przekłuł mu oczy. może trzeba ze słuchem coś zrobić? niekoniecznie od razu przekłuwać...
UsuńTylko po co? To hałas jest niezdrowy, nie mój słuch!
Usuńale Tobie przeszkadza. i wydaje się, że dość trudno wyeksmitować go gdzieś daleko.
Usuń