Cisza synkopami
uderzała nie tylko w uszy, ale i w nozdrza. Wystarczyło, że zabrakło dźwięku,
żeby amoniak konwulsyjnie rozbiegał się po nieszczelnie zamkniętej przestrzeni
niczym fale morza wzdychającego od upału. Śmierdziało, to złe słowo. Nie
oddawało kwintesencji i stężenia. Mocz przyprawiony skondensowanym, dymem z
najtańszych, wciąż jeszcze bezfiltrowych papierosów oszałamiał i tylko kwaśny
fetor potu leżący na wierchu niczym tupecik na wietrze zdawał się własnym
ciężarem powstrzymywać przemożną chęć ucieczki. Tercet wzbogacony niemytą
kobiecością i stęchłymi, męskimi skarpetami. Pewnie nawet wysypisko śmieci
komunalnych miało bukiet mniej dosadny, gdy odrobina wiatru rozkołysze skrzydła
foliowych worków.
Trudno było uciec
od tak skonstruowanej atmosfery, gdyż pętała skuteczniej, niż żelazo do dna
galery. Na lakierowanym bezskutecznie blacie pływy rozlanych alkoholi mieszały
się beztrosko i stanowiły azyl dla tych, którym udało się upodlić do tego
stopnia, żeby publicznie przytulić się do ciemnego drewna. Światło w tych
warunkach było kpiną i raczej pogłębiało półmrok, niż rozpraszało coś więcej
niż wątpliwości. Azyl dla pryszczy i wzwodów szukających wyzwolenia w łazience
równie zapijaczonej, jak goście. W przeciwtakcie kiwały się pospołu piersi i biodra,
stopy wybijały rytm, a usta dyszały refren tak fałszywie, że szkło matowiało.
Szczęściem niewątpliwym był już tylko fakt, że nagłośnienie uniemożliwiało
zmysłom udział w kakofonii amatorskiego podążania za głosem ze sceny.
Tamten głos
napędzany był zapewne czymś nielegalnym, rozkołysanym, upojnym i podbudowanym
sznapsem wysoce energetycznym. Chudzielec o przedwcześnie posiwiałych włosach
sięgających pępka całym ciałem usiłował oderwać stopy od podłogi, lecz albo
buty miał za ciężkie, albo mięśnie w zaniku skumulowały wysiłki, żeby udźwignąć
mikrofon. Śpiewał. Powiedzmy, że po angielsku, lecz to mógłby tylko cockney
ocenić, bo dźwięki szamotały się pomiędzy ścianami, odbijały i zwielokrotniały,
wpadając w pułapki pustych kufli i samotnych dusz.
Tęsknota aż
jęczała. Skowyt wilczy wspierany saksofonem toczył łzy po spoconych policzkach,
rozmazywał resztki makijażu i rwał słowa na strzępy niezrozumiałe. W klimat
wdzierała się niezaspokajalna potrzeba bliskości realizowana pochopnie z
dopiero co poznanym, siedzącym naprzeciw egzemplarzem, by eksplodować w
toaście, albo bezwstydnym pragnieniu dotyku pomimo wszystko. I ta cisza
skacząca znienacka, wdzierająca się między dźwięki, żeby spoliczkować każdą
twarz niezależnie wykorzystując bezwładność membran centrali i ignorując
szelest szczotek na werblu. Ona mimochodem spadała spod sufitu, czepiała się
dekoltów i z flegmą spływała po skórzanych kurtkach, które w tutejszej
atmosferze zdawały się wyzbyć nawet koloru.
Tubylcy, weterani
i pobłogosławieni wadą słuchu metodycznie opróżniali naczynia zdając się nie
zważać na ich pochodzenie. Kto poznałby własny kufelek, kiedy szkło ślizgało
się tańcząc pogo na stole lepkim od słodu. Co bardziej wytrawni koneserzy
poszukiwali rarytasów bezpańskich, porzuconych, lub ledwie z oka spuszczonych
na chwilkę, żeby zdążyły puścić się w nieznane i oddać nieznajomemu. Zespół,
który rozorał już wszystkie rany w widowni i nawet spomiędzy wiecznie
wilgotnych cegieł potrafił zaprawę wydłubać poddał się wreszcie. Ściany
odetchnęły z ulgą i może nawet łyk chłodnego powietrza znad rzeki zdołał się
wśliznąć przez nieszczelne futryny, kiedy perkusja zaszeleściła rytmem
dostrajającym pobliskie serca. Pianino obolałe od ciosów szemrało melodię tak
cichą, że zatrwożyły się karaluchy przemykające pod stołami i zastygły w pół
kroku niczym ogar wystawiający łup myśliwemu.
Kolejna siwa
głowa z włosami hodowanymi od lat i chyba zbyt często rwanymi, bo rzadsze mieć
trudno. Twarz wyżłobiona życiem unikała płaszczyzn, umykając zauważeniu i
wynurzając się fragmentami pośród tak wielu podcieni, że nawet światło
potrafiło się w nich zagubić i przekłamać zasady gry kolorów na obliczu. Twarz
zasłonięta mikrofonem, o oczach płonących przycupnęła przy bocznej ścianie
pianina pozwalając pośladkom lizać chłód podłogi, a plecy wsparte o instrument
kradły najdrobniejsze drżenie strun. Głos, który się wynurzył nie miał płci.
Nie miał wieku. Nie mógł mieć, bo ludzie tyle nie żyją. Ktoś polerował go
papierem ściernym i podlewał spirytusem, żeby bardziej bolało. Może gasił na
nim papierosy, albo buty wycierał uporczywie?
Głos wiódł na
pokuszenie i nie pozwalał zasnąć. Nie musiał wrzeszczeć, wystarczy, że był.
Przestrzeń gasła niczym żagle we flaucie, głos polerował sumienia. Rozpinał
guziki duszy i wdzierał się pod skórę. Papierosy w popielniczkach płonęły w
zapomnieniu, wódka parowała bezwstydnie, a piwo rozgrzewało się, by stracić
smak. Saksofon przekomarzał się z głosem, grał z nim w chowanego i krążyli
wokół siebie w niepojętym zaufaniu, w oddaniu i wzajemności unurzani po kres.
Krople spływające z oszronionych kieliszków wstrzymały swój marsz do wnętrza
ziemi i kurczowo trzymały się brzegów naczyń, żeby posłuchać jeszcze przez
chwilę. Słusznie, bo jutro już się nie uda. Jutro dwugłos powiedzie inną
melodię, inną ścieżką popłynie w nieznane. Pianino drobiło jakieś dziewczęce
kroczki, głos ubierał je w ciężką baranicę, a saksofon zapuszczał się tam,
gdzie nie wypada pośród obcych. Widać obcych tu nie było. Nigdy nie było. Nawet
wtedy, kiedy krzyczeli z daleka, że piętnować, krzyżować, wyplenić… nie
znaleźli w sobie sił, by przyjść. Głos niepostrzeżenie usnął wsparty o pianino,
które choć nagie, to wciąż na paluszkach się wdzięczyło w tańcu. I tylko czas
się zatrzymał bezradnie, bo niespecjalnie był tu potrzebny.
Tak sugestywnie opisać muzykę ..... to trzeba miec talent.
OdpowiedzUsuńMoje najwyższe uznanie.
klimat. szkoda, że miejsce znikło.
UsuńJestem w stanie wyobrazić sobie, a nawet usłyszeć ten głos, dziękuję za wrażenia o poranku!
OdpowiedzUsuńmiło słyszeć. niech brzmi muzyka.
UsuńTo jeden z tych tekstów, którymi nasycić się nie można.
OdpowiedzUsuńnie ma pośpiechu - zostanie tu.
Usuń..klimat niekończących się odurzeń.. zmysłowy, rozkołysany, upojny..
OdpowiedzUsuńtrudno o obojętność.
Usuń