piątek, 29 marca 2019

Jam session.


Cisza synkopami uderzała nie tylko w uszy, ale i w nozdrza. Wystarczyło, że zabrakło dźwięku, żeby amoniak konwulsyjnie rozbiegał się po nieszczelnie zamkniętej przestrzeni niczym fale morza wzdychającego od upału. Śmierdziało, to złe słowo. Nie oddawało kwintesencji i stężenia. Mocz przyprawiony skondensowanym, dymem z najtańszych, wciąż jeszcze bezfiltrowych papierosów oszałamiał i tylko kwaśny fetor potu leżący na wierchu niczym tupecik na wietrze zdawał się własnym ciężarem powstrzymywać przemożną chęć ucieczki. Tercet wzbogacony niemytą kobiecością i stęchłymi, męskimi skarpetami. Pewnie nawet wysypisko śmieci komunalnych miało bukiet mniej dosadny, gdy odrobina wiatru rozkołysze skrzydła foliowych worków.

Trudno było uciec od tak skonstruowanej atmosfery, gdyż pętała skuteczniej, niż żelazo do dna galery. Na lakierowanym bezskutecznie blacie pływy rozlanych alkoholi mieszały się beztrosko i stanowiły azyl dla tych, którym udało się upodlić do tego stopnia, żeby publicznie przytulić się do ciemnego drewna. Światło w tych warunkach było kpiną i raczej pogłębiało półmrok, niż rozpraszało coś więcej niż wątpliwości. Azyl dla pryszczy i wzwodów szukających wyzwolenia w łazience równie zapijaczonej, jak goście. W przeciwtakcie kiwały się pospołu piersi i biodra, stopy wybijały rytm, a usta dyszały refren tak fałszywie, że szkło matowiało. Szczęściem niewątpliwym był już tylko fakt, że nagłośnienie uniemożliwiało zmysłom udział w kakofonii amatorskiego podążania za głosem ze sceny.

Tamten głos napędzany był zapewne czymś nielegalnym, rozkołysanym, upojnym i podbudowanym sznapsem wysoce energetycznym. Chudzielec o przedwcześnie posiwiałych włosach sięgających pępka całym ciałem usiłował oderwać stopy od podłogi, lecz albo buty miał za ciężkie, albo mięśnie w zaniku skumulowały wysiłki, żeby udźwignąć mikrofon. Śpiewał. Powiedzmy, że po angielsku, lecz to mógłby tylko cockney ocenić, bo dźwięki szamotały się pomiędzy ścianami, odbijały i zwielokrotniały, wpadając w pułapki pustych kufli i samotnych dusz.

Tęsknota aż jęczała. Skowyt wilczy wspierany saksofonem toczył łzy po spoconych policzkach, rozmazywał resztki makijażu i rwał słowa na strzępy niezrozumiałe. W klimat wdzierała się niezaspokajalna potrzeba bliskości realizowana pochopnie z dopiero co poznanym, siedzącym naprzeciw egzemplarzem, by eksplodować w toaście, albo bezwstydnym pragnieniu dotyku pomimo wszystko. I ta cisza skacząca znienacka, wdzierająca się między dźwięki, żeby spoliczkować każdą twarz niezależnie wykorzystując bezwładność membran centrali i ignorując szelest szczotek na werblu. Ona mimochodem spadała spod sufitu, czepiała się dekoltów i z flegmą spływała po skórzanych kurtkach, które w tutejszej atmosferze zdawały się wyzbyć nawet koloru.

Tubylcy, weterani i pobłogosławieni wadą słuchu metodycznie opróżniali naczynia zdając się nie zważać na ich pochodzenie. Kto poznałby własny kufelek, kiedy szkło ślizgało się tańcząc pogo na stole lepkim od słodu. Co bardziej wytrawni koneserzy poszukiwali rarytasów bezpańskich, porzuconych, lub ledwie z oka spuszczonych na chwilkę, żeby zdążyły puścić się w nieznane i oddać nieznajomemu. Zespół, który rozorał już wszystkie rany w widowni i nawet spomiędzy wiecznie wilgotnych cegieł potrafił zaprawę wydłubać poddał się wreszcie. Ściany odetchnęły z ulgą i może nawet łyk chłodnego powietrza znad rzeki zdołał się wśliznąć przez nieszczelne futryny, kiedy perkusja zaszeleściła rytmem dostrajającym pobliskie serca. Pianino obolałe od ciosów szemrało melodię tak cichą, że zatrwożyły się karaluchy przemykające pod stołami i zastygły w pół kroku niczym ogar wystawiający łup myśliwemu.

Kolejna siwa głowa z włosami hodowanymi od lat i chyba zbyt często rwanymi, bo rzadsze mieć trudno. Twarz wyżłobiona życiem unikała płaszczyzn, umykając zauważeniu i wynurzając się fragmentami pośród tak wielu podcieni, że nawet światło potrafiło się w nich zagubić i przekłamać zasady gry kolorów na obliczu. Twarz zasłonięta mikrofonem, o oczach płonących przycupnęła przy bocznej ścianie pianina pozwalając pośladkom lizać chłód podłogi, a plecy wsparte o instrument kradły najdrobniejsze drżenie strun. Głos, który się wynurzył nie miał płci. Nie miał wieku. Nie mógł mieć, bo ludzie tyle nie żyją. Ktoś polerował go papierem ściernym i podlewał spirytusem, żeby bardziej bolało. Może gasił na nim papierosy, albo buty wycierał uporczywie?

Głos wiódł na pokuszenie i nie pozwalał zasnąć. Nie musiał wrzeszczeć, wystarczy, że był. Przestrzeń gasła niczym żagle we flaucie, głos polerował sumienia. Rozpinał guziki duszy i wdzierał się pod skórę. Papierosy w popielniczkach płonęły w zapomnieniu, wódka parowała bezwstydnie, a piwo rozgrzewało się, by stracić smak. Saksofon przekomarzał się z głosem, grał z nim w chowanego i krążyli wokół siebie w niepojętym zaufaniu, w oddaniu i wzajemności unurzani po kres. Krople spływające z oszronionych kieliszków wstrzymały swój marsz do wnętrza ziemi i kurczowo trzymały się brzegów naczyń, żeby posłuchać jeszcze przez chwilę. Słusznie, bo jutro już się nie uda. Jutro dwugłos powiedzie inną melodię, inną ścieżką popłynie w nieznane. Pianino drobiło jakieś dziewczęce kroczki, głos ubierał je w ciężką baranicę, a saksofon zapuszczał się tam, gdzie nie wypada pośród obcych. Widać obcych tu nie było. Nigdy nie było. Nawet wtedy, kiedy krzyczeli z daleka, że piętnować, krzyżować, wyplenić… nie znaleźli w sobie sił, by przyjść. Głos niepostrzeżenie usnął wsparty o pianino, które choć nagie, to wciąż na paluszkach się wdzięczyło w tańcu. I tylko czas się zatrzymał bezradnie, bo niespecjalnie był tu potrzebny.

8 komentarzy:

  1. Tak sugestywnie opisać muzykę ..... to trzeba miec talent.
    Moje najwyższe uznanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem w stanie wyobrazić sobie, a nawet usłyszeć ten głos, dziękuję za wrażenia o poranku!

    OdpowiedzUsuń
  3. To jeden z tych tekstów, którymi nasycić się nie można.

    OdpowiedzUsuń
  4. ..klimat niekończących się odurzeń.. zmysłowy, rozkołysany, upojny..

    OdpowiedzUsuń