Zbierał
niedopałki. Każdego ranka zwiedzał najbliższe przystanki i podnosił z ziemi
czasem jeszcze ciepłe, albo wręcz niezgaszone papierosy dopiero co zapalone,
nim nadjechał tramwaj, czy autobus i wsiadać było już trzeba. Wtedy pozwalał
sobie na rozpustę i delektował się na miejscu, dopalając, aż filtr nie
zaskwierczał. Nie musiał się spieszyć, gdyż konkurencji zbyt wielkiej nie miał.
Rzadko kiedy jakiś pijany gość dopiero wracający z imienin schylił się, gdy
nałóg go dopadł, nim wstyd sparaliżował dłonie, lecz zazwyczaj pozwolił wziąć
najwyżej jednego, którym chciwie się zaciągał udając, że właśnie jemu z ręki
wypadł – ten ostatni. Dla odmiany byli i tacy, co ukradkiem zostawiali na ławce
pół paczki udając zapomnienie, czy roztargnienie, bo dać wprost nie potrafili.
Miał
czas. Przed dziewiątą wchodził w podwórze, bo właśnie o tej porze panie z
warzywniaka wyrzucały to, co nie przeżyło nocy w sklepie i z powodu okaleczonej
estetyki musiały wyrzucić, żeby nie spłoszyć klientów. Zwykle pomagał wynieść
stare skrzynki pełne nadpsutych, podwiędniętych warzyw i owoców, dzięki czemu
nie musiał ich łowić z głębi kontenera. Nie miał świadomości, jak wiele
egzotycznych owoców rośnie na świecie i czasami musiał wręcz zapytać
ekspedientki, co mu się dzisiaj trafiło, bo na śmietnik wędrowały granaty i
karambole, melony, avocado i sam Bóg wie, co jeszcze. Niektóre były jawnie
niesmaczne, inne cierpkie, kwaśne tak bardzo, że kaleczyły język. Miękkie
marchewki, czy ziemniaki z czarną dziurą pleśni wyglądały przy tym tak swojsko,
że przywracały mu poczucie przynależności i odwodziły myśl, że nocą oszalał,
albo że go ktoś wyeksmitował we śnie na drugi koniec świata.
Kubły
też przeglądał, jednak raczej pobieżnie. Jak koneser, który wie, że rozpozna
pierwszym rzutem oka okazję niesłychaną, więc penetrowanie dogłębne mijało się
z celem. Ludzie starali się wyrzucać rzeczy nadające się wciąż do użytku tak,
żeby dawało się je łatwo zlokalizować. Czasami tylko zdarzał się ktoś, kto
opróżniał stare mieszkanie z rupieci i nie miał głowy na sortowanie, więc
zapychał śmietniki jak leci, byle szybciej skończyć. Takie śmietniki warte były
patroszenia. Pamiętał, jak parę lat temu znalazł klaser ze znaczkami i drugi z
monetami. Nie były to żadne białe kruki, a mimo to stać go było przez parę
miesięcy żywić się w dyskontach, a nie na ich zapleczach. To wtedy pozwolił
sobie na szaleństwo raz jeden jedyny. Urodziny urządził sam dla siebie i
postanowił zakosztować sushi. Surowa ryba? Z ryżem? Nie swojski paprykarz, ale
egzotyczne wybryki zawinięte w jakieś morskie liście z zieloną pastą tak wściekle
ostrą, aż mu nosem wilgoć poszła. Nie do końca rozumiał, czym zachwycają się
ludzie, jednak nie żałował. Skoro dla zdrowia konsumował kumkwaty i liczi, to
od święta mógł degustować surowiznę. Nie takie rzeczy jadał, więc obaw nie miał
żadnych.
Ktoś
właśnie dzisiaj deski podłogowe wyrzucał. Jakiś głupek. Nie poznał, że to
czerwony modrzew? Sezonowane na podłodze ze sto lat chyba. Owszem – z jednej
strony miały na sobie gruby kożuch olejnej farby w tak wielu kolorach, że
przekrój przypominał wstęgi agatów, ale dolna strona była czysta. Oczywiście –
nie licząc sterczących gwoździ, pośród których były prawdopodobnie jeszcze
ręcznie kute, z kwadratowym łebkiem. Część połamał z niecierpliwości i
pośpiechu, ale przecież to wciąż sezonowany modrzew. Zanim skończył wynosić już
wyciągał całe deski, a nawet te złamane na pół. Całkiem niedaleko wciąż
prowadził warsztat stolarz, który pamięta, że meble robi się z drewna, a nie z
trocin. On podrzuci parę groszy, nawet, jeśli te deski takie pokaleczone. Może
nawet więcej niż parę. Spokojnie – otwiera dopiero o dziesiątej i można być
pewnym, że nie zejdzie wcześniej do warsztatu. Potem… Pewnie kawę będzie pił
głaszcząc schnące drewno i sprawdzając gładkość desek. Wtedy można przyjść z
kawałkiem tej podłogi, a kiedy stolarz się namyśli, to pożyczy wózek i
przywiezie resztę. Uda się. Stolarz suszony modrzew doceni pomimo wad.
Tymczasem
słońce zajrzało już w te zakamarki i zlizywało wewnętrzne elewacje z conocnej
wilgoci. W to podwórko wilgoć zagląda jak do studni i nie potrafi się wydostać.
Dopiero słońce, jeśli jest, potrafi ją wysuszyć, żeby odparowała. Niewiele to
pomaga, bo wraca każdego wieczora i jeszcze brud z nieba ściąga. Kiedyś tu spał
niedaleko śmietników, ale zrezygnował. I to nie szczurze wycieczki po nocach go
spłoszyły, tylko właśnie ta wilgoć. Jakby spał przy górskiej rzece, która
rozbija się na kamieniach i zakrętów nie wyrabia. Budził się mokry i skostniały
nawet w środku lata. Teraz sypia na zarośniętym wysypisku śmieci. Niedaleko. Na
szczycie porośniętym chwastami po pępek, pomiędzy samosiejkami brzóz i osik
zaczęły rosnąć też szlachetniejsze drzewa, przydając cienia i opału. Znosił w
mozole pustaki, deski, kawałki linoleum i wszystko, co znalazł pośród śmieci.
Ale zbudował. DOM.
Nie
jest bezdomny, bo ma dom. I choć architekt wyśmiałby go nawet ten, który wciąż
nie ma uprawnień, to jednak zbudował. Bez całej tej drogocennej wiedzy i
doświadczenia. Jest właścicielem domu z ogródkiem. A nawet ogrodem. Angielskim.
Takim, który nie wymaga ogrodnika. Wiosną próbuje nawet sadzić jakieś warzywa,
żeby mieć na czarną godzinę, jak warzywniak zlikwidują, albo przebranżowią i
zaczną handlować terakotą. Kąpielisko nad rzeką zarosło trzcinami, nenufary
rozsiadły się dostojnie na talerzowatych liściach i tylko łabędzie rozpychają
się patrząc z góry na kaczki. Ale kąpać się da – pod czujnym okiem
zniesmaczonej czapli. Coś jej płoszy, czyli jakieś ryby pewnie tu są. Nie
ciągnęło go wędkarstwo, jednak po kilku trunkowych wędkarzach dorobił się i
sprzętu. Kiedy nie miał ochoty na spacery po mieście, siadał nad brzegiem i
usiłował skupić wzrok na spławiku. Jak zwykle nieskutecznie, bo to zajęcie
wymaga zbyt wiele samozaparcia. On wołał obserwować lot myszołowa, albo choćby
ważki. Trochę nawet zapomniał jak smakuje ryba. Tamto sushi się nie liczy. O
nie. To zupełnie inna bajka. Może dziś spróbować? Sięgnął do kontenera i wyjął
pół bochenka chleba w plastikowym worku. Jak znalazł. Może dziś złapie pierwszą
w życiu rybę. Ogień chętnie ją poliże.
Czasami można pozazdrościć takiego życia...
OdpowiedzUsuńnegatyw korpo.
UsuńWiduję wielu takich poszukiwaczy, panuje wręcz wąska specjalizacja w asortymencie zbieraczy. Mam większy szacunek dla nich, aniżeli dla żebraków co wyciągają od przechodniów drobne na wino marki wino...
OdpowiedzUsuńi słusznie. to nie są darmozjady.
UsuńPiękna opowieść. Serio. Podoba mi się bardzo.
OdpowiedzUsuńnaraz wszystkim trudno dogodzić, ale na raty,to już się da. pewnie znajdzie się ktoś, komu wręcz przeciwnie - to akurat się nie spodoba.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Bliski mojemu sercu
śmietnik wielkomiejski
poeta śmietników
jest bliżej prawdy
niż poeta chmur”
("Opowiadanie dydaktyczne" - T. Różewicz)
Pozdrawiam:)
Twoja wszechstronność jest chyba niewyczerpalna - dziękuję.
UsuńTa historia ma pozytywny wydźwięk.
OdpowiedzUsuńpowiesz to bohaterowi? zaprowadzę, jeśli masz życzenie.
UsuńNie rzecz w jedzeniu a raczej w uszanowaniu tego co nie powinno się zmarnować ..
OdpowiedzUsuńbieda uczy szacunku. lepiej niż jakakolwiek szkoła, czy przykład.
UsuńPewnie masz rację, ale to dziwne, że Polska jako biedny kraj przyjęła na siebie konieczność rozliczania się z odpadów
OdpowiedzUsuńTo dość upokarzający przepis.
Polacy uwielbiają rzeczy wielkie - wtedy się mobilizują. a do drobiazgów w ogóle głowy nie mają.
UsuńUważam że to jest rzecz wielka
OdpowiedzUsuńW moim mieście jedna bezdomna zaczęła gotować zupy dla bezdomnych.
Akcja się tak rozrosła że jesteś otworzyła obecnie sklep z używanymi rzeczami w których bezdomni pracują, szyja sprzedają
Zaczynają żyć
W tą akcję włączyli się ludzie z Konina
znakomite. wystarczy trochę pomóc, a machina rusza i napędza się już sama.
UsuńTacy poszukiwacze w każdym mieście są. U nas się dorobili kluczy do altanek śmietnikowych. Podoba mi się sposób w jaki opisałeś człowieka.
OdpowiedzUsuńsą zaradni. chociaż ubodzy. ale po zamknięciu banków poradzą sobie lepiej ode mnie.
Usuńnienawidzę marnotrawstwa jedzenia , z tego co ludzie wyrzucają jak widać można przeżyć. Nie żebym zazdrościła ale nieraz niewiele trzeba do szczęścia
OdpowiedzUsuńsą tacy, co karmią się wyrzucanym jedzeniem nie z biedy, a z ideologii.
Usuń