czwartek, 14 marca 2019

Połowy.


Zbierał niedopałki. Każdego ranka zwiedzał najbliższe przystanki i podnosił z ziemi czasem jeszcze ciepłe, albo wręcz niezgaszone papierosy dopiero co zapalone, nim nadjechał tramwaj, czy autobus i wsiadać było już trzeba. Wtedy pozwalał sobie na rozpustę i delektował się na miejscu, dopalając, aż filtr nie zaskwierczał. Nie musiał się spieszyć, gdyż konkurencji zbyt wielkiej nie miał. Rzadko kiedy jakiś pijany gość dopiero wracający z imienin schylił się, gdy nałóg go dopadł, nim wstyd sparaliżował dłonie, lecz zazwyczaj pozwolił wziąć najwyżej jednego, którym chciwie się zaciągał udając, że właśnie jemu z ręki wypadł – ten ostatni. Dla odmiany byli i tacy, co ukradkiem zostawiali na ławce pół paczki udając zapomnienie, czy roztargnienie, bo dać wprost nie potrafili.

Miał czas. Przed dziewiątą wchodził w podwórze, bo właśnie o tej porze panie z warzywniaka wyrzucały to, co nie przeżyło nocy w sklepie i z powodu okaleczonej estetyki musiały wyrzucić, żeby nie spłoszyć klientów. Zwykle pomagał wynieść stare skrzynki pełne nadpsutych, podwiędniętych warzyw i owoców, dzięki czemu nie musiał ich łowić z głębi kontenera. Nie miał świadomości, jak wiele egzotycznych owoców rośnie na świecie i czasami musiał wręcz zapytać ekspedientki, co mu się dzisiaj trafiło, bo na śmietnik wędrowały granaty i karambole, melony, avocado i sam Bóg wie, co jeszcze. Niektóre były jawnie niesmaczne, inne cierpkie, kwaśne tak bardzo, że kaleczyły język. Miękkie marchewki, czy ziemniaki z czarną dziurą pleśni wyglądały przy tym tak swojsko, że przywracały mu poczucie przynależności i odwodziły myśl, że nocą oszalał, albo że go ktoś wyeksmitował we śnie na drugi koniec świata.

Kubły też przeglądał, jednak raczej pobieżnie. Jak koneser, który wie, że rozpozna pierwszym rzutem oka okazję niesłychaną, więc penetrowanie dogłębne mijało się z celem. Ludzie starali się wyrzucać rzeczy nadające się wciąż do użytku tak, żeby dawało się je łatwo zlokalizować. Czasami tylko zdarzał się ktoś, kto opróżniał stare mieszkanie z rupieci i nie miał głowy na sortowanie, więc zapychał śmietniki jak leci, byle szybciej skończyć. Takie śmietniki warte były patroszenia. Pamiętał, jak parę lat temu znalazł klaser ze znaczkami i drugi z monetami. Nie były to żadne białe kruki, a mimo to stać go było przez parę miesięcy żywić się w dyskontach, a nie na ich zapleczach. To wtedy pozwolił sobie na szaleństwo raz jeden jedyny. Urodziny urządził sam dla siebie i postanowił zakosztować sushi. Surowa ryba? Z ryżem? Nie swojski paprykarz, ale egzotyczne wybryki zawinięte w jakieś morskie liście z zieloną pastą tak wściekle ostrą, aż mu nosem wilgoć poszła. Nie do końca rozumiał, czym zachwycają się ludzie, jednak nie żałował. Skoro dla zdrowia konsumował kumkwaty i liczi, to od święta mógł degustować surowiznę. Nie takie rzeczy jadał, więc obaw nie miał żadnych.

Ktoś właśnie dzisiaj deski podłogowe wyrzucał. Jakiś głupek. Nie poznał, że to czerwony modrzew? Sezonowane na podłodze ze sto lat chyba. Owszem – z jednej strony miały na sobie gruby kożuch olejnej farby w tak wielu kolorach, że przekrój przypominał wstęgi agatów, ale dolna strona była czysta. Oczywiście – nie licząc sterczących gwoździ, pośród których były prawdopodobnie jeszcze ręcznie kute, z kwadratowym łebkiem. Część połamał z niecierpliwości i pośpiechu, ale przecież to wciąż sezonowany modrzew. Zanim skończył wynosić już wyciągał całe deski, a nawet te złamane na pół. Całkiem niedaleko wciąż prowadził warsztat stolarz, który pamięta, że meble robi się z drewna, a nie z trocin. On podrzuci parę groszy, nawet, jeśli te deski takie pokaleczone. Może nawet więcej niż parę. Spokojnie – otwiera dopiero o dziesiątej i można być pewnym, że nie zejdzie wcześniej do warsztatu. Potem… Pewnie kawę będzie pił głaszcząc schnące drewno i sprawdzając gładkość desek. Wtedy można przyjść z kawałkiem tej podłogi, a kiedy stolarz się namyśli, to pożyczy wózek i przywiezie resztę. Uda się. Stolarz suszony modrzew doceni pomimo wad.

Tymczasem słońce zajrzało już w te zakamarki i zlizywało wewnętrzne elewacje z conocnej wilgoci. W to podwórko wilgoć zagląda jak do studni i nie potrafi się wydostać. Dopiero słońce, jeśli jest, potrafi ją wysuszyć, żeby odparowała. Niewiele to pomaga, bo wraca każdego wieczora i jeszcze brud z nieba ściąga. Kiedyś tu spał niedaleko śmietników, ale zrezygnował. I to nie szczurze wycieczki po nocach go spłoszyły, tylko właśnie ta wilgoć. Jakby spał przy górskiej rzece, która rozbija się na kamieniach i zakrętów nie wyrabia. Budził się mokry i skostniały nawet w środku lata. Teraz sypia na zarośniętym wysypisku śmieci. Niedaleko. Na szczycie porośniętym chwastami po pępek, pomiędzy samosiejkami brzóz i osik zaczęły rosnąć też szlachetniejsze drzewa, przydając cienia i opału. Znosił w mozole pustaki, deski, kawałki linoleum i wszystko, co znalazł pośród śmieci. Ale zbudował. DOM.

Nie jest bezdomny, bo ma dom. I choć architekt wyśmiałby go nawet ten, który wciąż nie ma uprawnień, to jednak zbudował. Bez całej tej drogocennej wiedzy i doświadczenia. Jest właścicielem domu z ogródkiem. A nawet ogrodem. Angielskim. Takim, który nie wymaga ogrodnika. Wiosną próbuje nawet sadzić jakieś warzywa, żeby mieć na czarną godzinę, jak warzywniak zlikwidują, albo przebranżowią i zaczną handlować terakotą. Kąpielisko nad rzeką zarosło trzcinami, nenufary rozsiadły się dostojnie na talerzowatych liściach i tylko łabędzie rozpychają się patrząc z góry na kaczki. Ale kąpać się da – pod czujnym okiem zniesmaczonej czapli. Coś jej płoszy, czyli jakieś ryby pewnie tu są. Nie ciągnęło go wędkarstwo, jednak po kilku trunkowych wędkarzach dorobił się i sprzętu. Kiedy nie miał ochoty na spacery po mieście, siadał nad brzegiem i usiłował skupić wzrok na spławiku. Jak zwykle nieskutecznie, bo to zajęcie wymaga zbyt wiele samozaparcia. On wołał obserwować lot myszołowa, albo choćby ważki. Trochę nawet zapomniał jak smakuje ryba. Tamto sushi się nie liczy. O nie. To zupełnie inna bajka. Może dziś spróbować? Sięgnął do kontenera i wyjął pół bochenka chleba w plastikowym worku. Jak znalazł. Może dziś złapie pierwszą w życiu rybę. Ogień chętnie ją poliże.

20 komentarzy:

  1. Czasami można pozazdrościć takiego życia...

    OdpowiedzUsuń
  2. Widuję wielu takich poszukiwaczy, panuje wręcz wąska specjalizacja w asortymencie zbieraczy. Mam większy szacunek dla nich, aniżeli dla żebraków co wyciągają od przechodniów drobne na wino marki wino...

    OdpowiedzUsuń
  3. Piękna opowieść. Serio. Podoba mi się bardzo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. naraz wszystkim trudno dogodzić, ale na raty,to już się da. pewnie znajdzie się ktoś, komu wręcz przeciwnie - to akurat się nie spodoba.

      Usuń
  4. Witaj, Oko.

    "Bliski mojemu sercu
    śmietnik wielkomiejski
    poeta śmietników
    jest bliżej prawdy
    niż poeta chmur”
    ("Opowiadanie dydaktyczne" - T. Różewicz)

    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twoja wszechstronność jest chyba niewyczerpalna - dziękuję.

      Usuń
  5. Ta historia ma pozytywny wydźwięk.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. powiesz to bohaterowi? zaprowadzę, jeśli masz życzenie.

      Usuń
  6. Nie rzecz w jedzeniu a raczej w uszanowaniu tego co nie powinno się zmarnować ..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. bieda uczy szacunku. lepiej niż jakakolwiek szkoła, czy przykład.

      Usuń
  7. Pewnie masz rację, ale to dziwne, że Polska jako biedny kraj przyjęła na siebie konieczność rozliczania się z odpadów
    To dość upokarzający przepis.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polacy uwielbiają rzeczy wielkie - wtedy się mobilizują. a do drobiazgów w ogóle głowy nie mają.

      Usuń
  8. Uważam że to jest rzecz wielka
    W moim mieście jedna bezdomna zaczęła gotować zupy dla bezdomnych.
    Akcja się tak rozrosła że jesteś otworzyła obecnie sklep z używanymi rzeczami w których bezdomni pracują, szyja sprzedają
    Zaczynają żyć
    W tą akcję włączyli się ludzie z Konina

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. znakomite. wystarczy trochę pomóc, a machina rusza i napędza się już sama.

      Usuń
  9. Tacy poszukiwacze w każdym mieście są. U nas się dorobili kluczy do altanek śmietnikowych. Podoba mi się sposób w jaki opisałeś człowieka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. są zaradni. chociaż ubodzy. ale po zamknięciu banków poradzą sobie lepiej ode mnie.

      Usuń
  10. nienawidzę marnotrawstwa jedzenia , z tego co ludzie wyrzucają jak widać można przeżyć. Nie żebym zazdrościła ale nieraz niewiele trzeba do szczęścia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. są tacy, co karmią się wyrzucanym jedzeniem nie z biedy, a z ideologii.

      Usuń