Z
własnego opakowania ulepiłaś świętość. Wartość złudną i kruchą bardzo, jednak
pozory tak skwapliwie są dziś akceptowane i uwielbiane bez granic… Blichtr,
jednodniowe święto, pochopnie budowane barokowe cokoły przez mniejszych, którym
zabrakło energii nawet na pozorne działanie. Sprzedajesz się we wciąż nowych
odsłonach, w obrazkach kolorowych, na których przed publikacją, pieczołowicie
linijką mierzysz dobowy przyrost odwagi i bezczelności – znów milimetr więcej
skóry (broń Boże dwa, bo jutro ponoć przyjdzie i co wtedy?), znów opakowanie o
ton bliżej filuternego błysku celofanu niż pozłacanej zbroi, o krok bliżej
nagości, która z każdą niedyskrecją nabiera wartości mierzalnej w wymienialnych
walutach i którą rozliczasz tak pieczołowicie, że trudno nawet oddychać, a tu jeszcze
zostały ze trzy ujęcia, bo kolankiem opalonym znów trzeba się pochwalić, piersiami
wirtualny horyzont napiętnować, a może o twoich pośladkach świat zdążył
zapomnieć, bo noc była okropnie długa?
Jeśli
nawet mieszkasz w przydrożnej, wiejskiej kapliczce, to przecież bałwochwalcy-analfabeci
w prochu krętej drogi klęczą gremialnie, a w środku ty. Madonna naiwnych? – przez
plebejskiego proboszcza namaszczona pośród mszy świętej, umajona dookólnie
chabrami i polnymi makami, każdego dnia anonimową dłonią zmienianymi, w słoiku
po kiszonych ogórkach, ekologicznych tak bardzo, że tubylcy takiego słowa nie
znają nawet trzy wsie dalej. W siedmiuset „zdrowaśkach” żarliwych pobłogosławiona
za trud sielanki, pośród snów męskich gorętszych od tych, które maja odwagę wygłosić
wulgarnie nawet. Wystudiowana, „modna” poza, mina w nieskończoność patrolowana
wzrokiem i poprawiana, zupełnie jak twoja figura. Przecież marker chirurga
częściej po twoim ciele szlaki przemierzał, niż męskie pragnienia.
Milczysz,
choć łzy zmęczenia zrosiły marginesy i ramki ujęć, a skurcze w łydkach trzeba
rozmasować intensywnie, bez śladu intymności, lecz pośród przekleństw, że
chwila mija, że światło idealne gotowe uciec poza kadr i widnokrąg… Znowu szlag
trafi ujęcie za milion dolarów, zamiast pozwolić wspiąć się na kolejny szczebel
drabiny, po kciuków wzniesionych krocie. Choćby przyszło sztuczne szczęki
reklamować własną macicą, to przecież… Ona ładnie tobą opakowana, a szczęka
wysterylizowana i jej nadzieje na spełnienie zależą wyłącznie od ciebie i zer
poprzedzających cyfry znaczące na dowolnym z siedemnastu rachunków bankowych.
Matka Boska Teraźniejsza… Cóż mam uczynić na twoją chwałę i wiarę w niepokalane
poczęcie???
Patrzę
na twoje dylematy i próbuję męskim okiem pokusić się o uzasadnienie, może nawet
trochę rozumiem – los podobny do piłkarza, który w jednym sezonie jest boskim
herosem, a w kolejnym popada w niełaskę. Nawet dystans meczu potrafi cokoły
przewrócić, kurzem zapomnienia przykryć i pogardą nieskończoną. Żadnych kompromisów,
chwilowe oczekiwania wygrywają z historią i wymuszają bieżące decyzje. Ty też –
spłoszona, że może nadejść takie jutro bez ciebie, które stanie się
nieskończonością bez ciebie – więc brniesz. Na znienawidzoną, kamienistą plażę,
która spali delikatność twojej skóry, ale bez tej plaży spalony zostanie twój
dzień powszedni. Twoje jutro spłonie. Już dziś zostaniesz zapomniana, bo nikt
nie czeka na porcję andronów, które głosisz bezmyślnie podpierając uwagi
nagością dozowaną tak, by wystarczyła, aż rozum cię odwiedzi. Dobrze byłoby,
żeby ów rozum potwierdzony został kontem gęstym od cyfr bardziej niż PESEL. A
przecież nadzieja pływa po powierzchni wątpliwości lepiej niż drzazga balsy po
niewzruszonej powierzchni jeziora.
Więc
pomimo niechęci i zmęczenia blado się uśmiechasz i pozwalasz pod wzrokiem
fotografa zimnej, słonej wodzie nasączyć ostatnie trójkąty materiału, który trwa
syntetycznie i punktowo przytulony do resztek intymności. A ty grasz rolę
zawstydzonej, którą wiatr pieści poprzez mokrą materię tkaną tak oszczędnie, że
trzeba sporo zachodu, aby progów estetyki nie przekroczyć, żeby pozostawić coś,
czym można będzie pochwalić się dopiero pojutrze. Przypadkiem zaaranżowanym
starannie, nieoficjalnie zaanonsowanym i z wynegocjowaną proporcją podziału
łupów.
Trzy
fotki. Dziś jeszcze rozplenią się na monitorach, jak perz w ogródku, jak kurz
na meblach, jak muszki owocówki przy gnijącym jabłuszku. Co zrobić, żeby
odsłonić kolejny centymetr i wciąż mieć co zdradzić jutro? Co zrobić, żeby nie wyprzedać
się do końca, bo jeśli jutro nastanie trzeci świat, krach ekonomii, wielki głód
i zakaźne choroby wykreślone w zeszłym wieku przez Światową Organizację Zdrowia
z arsenału możliwych końców świata i apokalips domniemanych, to przynajmniej
strzępy skromności ocaleją?
Trzy
fotki zaledwie, które już dziś dotkną twojej skóry nasączonej jadem kryształów soli
morskiej, której dobroczynna siła spoczywać powinna na dnie warzywnych sałatek,
a nie pośród twojej intymności, skrywanej laurowym listkiem tak mizernym, że
już i osika drży w letnim zefirze, albo i bez niego, bo przecież osice
wystarcza i flauta aby zadrżała. Tobie też najwyraźniej, bo drżysz samoistnie.
Własną myślą napędzana, czym świat jutro możesz uraczyć, zaskoczyć, oszołomić.
Ty już wczoraj myślałaś o pojutrzu, dlatego depilacja z pedanterią godną
kosmicznych podbojów, stąd rozmowy, projekcje, wybiegi… Wstyd to powiedzieć – perfumowany
paddock, jak dla klaczy zaoferowanej arabskim książętom, którzy nie potrafią bez
zmęczenia prześledzić wzrokiem rzędu cyfr na rachunkach i bardziej im zależy na
utarciu nosa konkurencji, niż na zwierzątku pięknie wyczesanym.
A
ty wciąż kręcisz ogonkiem, kuperkiem zarzucasz, pozwalasz się wielbić i szukasz
uwielbienia w masie przekraczającej przynajmniej masę krytyki. Ty wiesz, bo
jedno z niewielu powiedzeń pamiętasz, które determinują doczesność – byle
mówili, żeby zauważyli – nieważne jak – podkręcasz temperaturę, jeśli tylko gość
z drugiej strony aparatu… Żeby on był tak piękny jak tworzony właśnie wizerunek…
Ja wiem, on widział wiele, nawet dziś więcej widział, niż monitory pokażą…
Pozwoliłaś
mu. Celowo i złośliwie, zerkając spoza sztucznych rzęs kusiłaś brakiem
niedopowiedzeń, przypadkiem tak nieprawdopodobnym, że tylko istota pozbawiona
rozumu nie zrozumiałaby aluzji. Zerkał spoza aparatu, kiedy trzy ubogie
trójkąty materii udało ci się wdeptać w piach i kamienie, w zapomnienie, w
beztroskę. Zarażałaś go pobieżnością, tymczasowością i dniem, który trwa. Czy
to źle? Nie wiem, bo to problem, który pojawił się na skrzyżowaniu waszych
ścieżek. Ty spod rzęs zerkałaś, czy choć na chwilę przestanie być profesjonalny,
a on – beznamiętnie mnożył piksele pełne ciebie, bo może kiedyś popłyną w szeroki
świat. Chciałaś go skląć za tę niewzruszoność, bo lekceważył ideał… Ciebie
lekceważył, zamiast hołubić i żebrać o więcej.
Zapomniałaś?
Naprawdę zapomniałaś? On… jest gejem…
Podobno to najlepsi fotograficy, jeśli chodzi o akty kobiet...
OdpowiedzUsuńi fryzjerzy, projektanci odzieży, tancerze, śpiewacy operowi, aktorzy... ech - gdyby tak dokładniej gmerać, to podobno... jak człowiek wartościowy, to nieważne czym się zajmuje, w co wierzy i jak zaspokaja potrzeby własne. Chociaż czasami smutno, że upodobania wykluczają powielanie genów.
UsuńAleż nie wykluczają, tylko sposób jest inny:-)
Usuńpozbawiony uniesień tak?
Usuńzadaniowy i skalkulowany na chłodno.
Często jest tak, że to pasja czyni człowieka. Podczas spełniania się w ukochanej dziedzinie jest prawdziwie sobą i prawdziwie szczęśliwiy, choć na pozór ciężko zapracowany.
OdpowiedzUsuńrobić coś, co się kocha i mieć z tego utrzymanie - częste marzenie.
UsuńMój bliski przyjaciel gej powiedział mi kiedyś, że jestem piękna. Zdziwiona, zapytałam: "TY to mówisz?". "No tak. Wiesz, jesteś piękna obiektywnie, jak Matka Boska albo flakonik" - doprecyzował, a mnie kopara na płetwy opadła. W życiu nikt mi nie powiedział równie wyszukanego komplementu!
OdpowiedzUsuńdocenić piękno, które nie jest podszyte pożądaniem, to doznanie estetyczne - niektórzy to potrafią.
Usuńzachwycić się bez przymusu posiadania - rewelacja!
Ach, już sama nie wiem - ja taka piękna, czy on taki esteta!
Usuńabsolutne minimum, to jedno i drugie - odrobina pozytywnego myślenia nie zawadzi.
UsuńPrzyjęłam.
UsuńTrawię.
smacznego.
Usuńmam nadzieję, że przyjęłaś lekkostrawne zdarzenia i z trawieniem kłopotów nie będzie.
Tu już niekoniecznie tak łatwo... Kolejna przeprawa z szefuńciem mnie czeka.
Usuńskoro nieunikniona... powodzenia.
UsuńPóki co, układam sobie przemówienie.
Usuńcoś się kończy, czy zaczyna?
UsuńChyba znowu się skończy. Przestaję czuć moce przerobowe.
Usuńzakończyć skończone - frapująca perspektywa. Ale - skoro mocy zabrakło, to chyba trzeba zmierzyć się z tą perspektywą.
OdpowiedzUsuńToteż się mierzę.
UsuńNic dodać, nic ująć, chociaż obraz nad wyraz smutny.
OdpowiedzUsuńZawsze mi się świetnie uczyło do egzaminów z kolegą gejem, potrafił też bez erotycznych podtekstów ocenić urodę kobiety.
Taki mamy czas, że niektórzy wolą walory podane na talerzu, bez angażowania ciekawości i wyobraźni.
komiks musi być przejaskrawiony i oczywisty. w końcu w jednym obrazku ma sprzedać tak wiele, że się upraszcza do granic jednoznaczności. A z każdą chwilą granice się przesuwają.
Usuń