Przemykałem
chyłkiem. Przynajmniej tak mi się wydawało, że chyłkiem i
niepozornie. Ale miasto nie śpi. Miasto dyszy milionem pazernych
oczu i wypatruje nieciągłości. Mnie wypatruje i oczywiście
znalazło mnie. Na początek starszy pan, który w dzień bez
pośpiechu kruszy chleb na parapet okna drugiego piętra. Gołębie
niemal na głowę mu wchodzą i gdyby nie kot i papieros w szklanej
lufce, to i w usta by mu chyba wlazły. On jeszcze był nietoksyczny,
bo okiem tylko rzucił, czy nie kradnę roweru, albo szyb nie wybijam
złośliwie. Ale kamienicę dalej na oku czuwała pani. Ciekawe, że
też siwowłosa – płowieją im od tego wysiadywania w oknie? Pani
miała uszyty podłokietnik - taką wielgaśną poduszkę
przykrywającą cały parapet i tak miękką, żeby mogła wytrwać i
rok bez przerw żadnych, ale ja mam wrażenie, że została tu
dostarczona i wstawiona razem z tym oknem i parapetem zanim
napoleońskie truchło zdążyło się rozłożyć w grobie.
Od
tamtej pory trwa zrośnięta z tym oknem, tylko jakaś nielitościwa
duszyczka wymienia jej okulary na grubsze i mocniejsze. Obecnie
przypominają ubogą wersję lornetki Zeissa. Wzrok ma tak
wyostrzony, że pod jej oknem szczury nie biegają nawet – ze
strachu, że je potnie wzrokiem na chude plasterki, jak szynkę w
czasach kryzysu socjalistycznego. Żywy ultrasonograf. Nie wiem, czym
wyłuskała mnie z mroku - noktowizją, słuchem, sonarem, czy
szamańskimi zmysłami niedostępnymi śmiertelnikom? Kto wie, czy
Cagliostro u niej nauk nie pobierał, albo do mnie podobny chyłkiem
i ukradkiem nie skradał się pod ironicznym wzrokiem
wszystkowidzącej? Zostałem namierzony, zlokalizowany, rozpoznany i
szedłem dalej już prowadzony sygnałem GPS, podparty zrozumieniem
dla mojego stanu godnego pożałowania. Nawet chuchnąć nie
musiałem, bo ona już wie, że większą butelkę wódki we dwójkę
pod cztery piwka i sałatkę ze śledzi, żeby się sponiewierać
dokumentnie. Takich w occie i z dużą cebulką, która potrafi w
kolaboracji z przegryzioną wódeczką wytworzyć aromat
niepodrabialny, od którego padają w locie muchy i lądują od razu
zmumifikowane.
Jest
i kolejny obserwator – ten, to dopiero jest niebezpieczny. Kłaniam
się niechętnie, ale maskuję się, żeby wyraz twarzy nie
powiedział mu co o nim sądzę. To oko – gangsterskie oko na
okolicę. Nie do wiary, co w głowie unieść potrafi. Komputery
zawstydziłby, gdyby te umiały się wstydzić i miały dostęp do
przechowywanych danych. Z okna wstaje rzadziej niż starsza pani, ale
to naturalne - on jest w PRACY!!! Pierwszej i jedynej jaką w życiu
miał, bo jedną z nóg ma krótszą, lecz ZUS wyliczył procentowy
defekt jako nieznaczny, więc nawet renty nie ma. Trochę go rozumiem
– siedzi, bo chodzić nie może, a skoro płacą za pamięć i
dobry wzrok, to grzech nie brać. Wręcz obowiązek. Jego żona
wyrzutów sumienia nie ma wcale i czasami widzę ją na zakupach. Po
wielkości siatek jestem już w stanie rozpoznać, czy wykrywalność
przestępstw okolicznych nie poleciała na łeb na szyję. Pan żyje
z procentów. Tak – taki podziemny rentier, chociaż siedzi na
czwartym pietrze i on swojego oryginalnego Zeissa dostał w prezencie
od zachwyconego złodzieja – KUPIONĄ W SKLEPIE dostał, żeby nie
miał kłopotów, kiedy odwiedzi go Policja, bo przecież każdy wie,
że odwiedzają go regularnie.
A
on siedzi cichutko i ramionami wzrusza i nie wie, nie słyszał i nic
nie widział. Ale – Policja nie płaci za dane, a żyć trzeba.
Taka jednostka aspołeczna – jakby przeciwwaga dla samarytan.
Negatyw można powiedzieć. Złodziej płaci i to hojnie, żeby się
rentier nie obraził. Wie, kto kupił telewizor 52 cale, kto kino
domowe najnowszy model, o której wstaje i czy najpierw idzie się
wysikać do łazienki, czy żonę kolanem przyciska. Gdzie pracuje i
o której wraca, czym jeździ i co jada, a jeśli nie daj Bóg
złotego zęba ktoś był łaskaw obstalować i raz mu w słońcu
zabłysnął, to tak, jakby go już wyrwać pozwolił. Zważony,
zmierzony, przekazany do organów wykonawczych i w ciemnej bramie
operacja stomatologiczna w znieczuleniu miejscowym połówką cegły.
Bo takie rwanie boli jak diabli i nawet złodziej to wie, że
znieczulić wypada – w końcu to ma być kradzież, a nie tortury.
Siedzi w oknie i szyję ma już dłuższą od ciała dorodnego
pytona, tylko bardziej zwinną. Za to dzieci nie ma, bo z posterunku
nie zejdzie, a żona roztyła się na jego utrzymaniu i pod parapetem
tyłka nie wepchnie, bo się nie zmieści. Obiadki konsumuje pomiędzy
okiennicami i czasem nawet się zdrzemnie, ale nigdy tak, żeby
obuocznie wagarował.
Wracam.
Sponiewierany kombatancką biesiadą, która przeciągnęła się
poza ramy wieczoru i światu bliżej do poranka, jak do wczorajszego
zmierzchu. W kolejnym oknie – początkująca dziwka szuka
„sponsora”. Nie – sponsoring i kurewstwo, to różne sprawy i
mylić ich nie należy. Aktywność okienna rozciągnięta jest poza
stacjonarne uśmiechy niedwuznaczne i zachęty ze strony bielizny
zbyt obszernej, aby się utrzymać na ciele mogła, więc spływa
obnażając i zachęcając do skosztowania owocu. Owoc ma jakieś
piętnaście lat góra, jednak doświadczeniem ukorzenił się
zapewne w starożytnym Rzymie. Ileż przez te usta przeszło
sponsorskich członków… Ciekawe, czy zna inne smaki niż nasienie?
Szczuplutka bardzo i zalążki piersi zaangażowały każdy gram
tłuszczu, żeby wystartował w drogę do tych sutków zmarzniętych
w nocnej bryzie. Widzi mnie. Oczywiście, że mnie widzi i zdążyła
nawet podsumować moją wartość ekonomiczną: spodnie, zegarek,
kurtka dżinsowa, buty – o klepisko rozbiła się ślina
strzyknięta lekceważąco. – Biedak! Szkoda schodzić. Niech sobie
popatrzy, bo może kiedy zarobi na coś więcej i przyjdzie wtedy
zdeponować nasienie wnosząc taksę z góry.
Bo
tu ludzie potrafią nabawić się wartości w mgnieniu oka –
zupełnie jak przedszkolne dzieci wiatrówki, czy innej świnki.
Wczoraj golec, a dziś panisko, że rynek chce kupić razem z
japońską wycieczką, autokarem niemieckich emerytek i pomalowanym
na metalowo pajacem, co zarabia bezruchem. Rozumiem pajaca, ale na
cóż komu niemieckie emerytki? Skarpety na drutach mają robić, czy
sałatkę ziemniaczaną? Szczegół – fantazja w narodzie wielka,
to i zastosowanie się znajdzie, kiedy w jednym z siedmiu sklepów
nocnych uszczuplone zostaną zapasy gorzałki, a z podwórek
schowanych tak, że lepiej tam nie wchodzić bez potrzeb
samobójczych, dojdzie ochrypły chóralny śpiew disco polo. Jedni
żyją z turystyki, ale musieli zmienić kraj, bo Niemcy już się
poznały calutkie, więc turyści zwiedzają teraz francuskie sklepy
– większy szyk i elegancja, taki posmaczek artystyczny, bo też i
artyści tam jeżdżą. Na miejscu zostają za to mechanicy –
wystarczy złożyć zamówienie – znajdzie się wszystko. Trzeba
tylko uważać, żeby własnego nie zamówić, bo dostarczą bez
pudła. Anestezjolodzy pracują na trzecią zmianę, głównie w noc
po wypłacie. Zdumiewające ile cegieł wala się po podwórkach i
jak bardzo są poszukiwane.
Wracam
wystarczająco późno (w zasadzie wcześnie), żeby na tych
ostatnich się nie nadziać – bo to młodzież jest i tak się
bawi, zanim dorośnie do bardziej wyrafinowanych zabaw. A świetlicy
tu nie ma żadnej. Znaczy jest jedna – całodobowa i z wyszynkiem.
Nawet nie od osiemnastu lat, bo od zawsze i w pełni demokratyczna –
każdy się uchlać może, jeśli go stać, albo znajdzie ziomala,
któremu noc upłynęła na sukcesach i udało się zmylić pościg.
Wracam słuchając mamrotań z takiej świetlicy. Mniej odporni
ozdabiają czołami blaty stołów spocone alkoholem. Najwytrwalsi
prowadzą filozoficzne debaty, albo toczą partyjkę szachów w
pamięci. Przy oknie trwa kontrola wzrokowa otoczenia i gdybym
zapomniał adresu, to za drobną opłatą pofatygują się i oprą
mnie o właściwe drzwi, a może i jakimś sprytnym narzędziem je
otworzą i poczekają aż się wyśpię (żebym mógł podziękować
za troskliwą opiekę), czyszcząc mój barek i lodówkę. Nie wiem,
czy chcę, więc usiłuję iść samodzielnie. Trochę szerzej niż
zwykle, troszkę po marynarsku, ale z fasonem. Dobrze, że sportowcy
wybrali się gdzieś na miting – może do dyskoteki? W każdym
razie nie ma ich i postawy bokserskiej nie muszę sobie przypominać
zbyt zaciekle, ani też uczyć się postawy obronnej pokonanego
kundla.
Dotknięty
ławicą oczu, węchem dotykam wreszcie regularnie zraszanej moczem
klatki schodowej – amoniak skutecznie wyrywa mnie z melancholii i
romantycznych myśli. Wróciłem. Cały i zdrów. Kolejny raz się
udało. Czyli tak po mickiewiczowsku i romantycznie – „Powrót
taty”...
Taki obrazek statystycznego polskiego miasta lub raczej miasteczka, którego to rangę pięknym słowem podniosłeś...
OdpowiedzUsuńbo ja mieszkam w takim polskim miasteczku. i widuję. nie zmyśliłem tak całkiem tych obrazków i ludzi.
Usuńi ja widuję, nawet przez okno...
Usuńmoże i Ciebie ktoś widuje w oknie - hę?
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"To wcale nie jest paradoks - najlepiej widzi się życie, mimo wszystko, tylko z jednego okna."
("Wielki Gatsby" - F. Scott Fitzgerald)
Pozdrawiam:)
a tyłka na dwóch taboretach posadzić się nie da i nawet najbogatszy ma jeden żołądek, zupełnie, jak najbiedniejszy. poszukam swojego okna.
Usuń