sobota, 19 maja 2018

Pojedynek.


Zamknąłem noc w jakimś ciepłym kwadransie. Nie budząc się, bez świadomości i głębokich uczuć. Tak po prostu – podniosłem dłonie do głowy i zatrzymałem czas mózgu względem świata. Świat nadal płynął sobie przez mrok miękką, majową falą rozbijając się o krzyk zapodziany syren straży pożarnej, o głód bezdomnego kota zatapiającego kły na równie głodnym, szczurzym gardle, o szelest liści skarżących się, że bez księżycowego sierpa nawet z kolorów przyszło się im rozebrać i drżeć nagością w ławicy innych, podobnie odartych z intymności. Głowa trzymana oburącz trwała w tym czasie, który był przed. Może lekko dryfowała po powierzchni nocnej fali, jednak kotwica woli trzymała ją bez wysiłku w więzieniu okręgu o promieniu piętnastu minut. Nie zdziwiłbym się, gdyby więzienie miało kształt trójkąta, odcinka czy wstęgi Möbiusa, bo geometria nie zmieściła się w chudych granicach objęcia.

Czym akurat ten fragment istnienia zasłużył na zatrzymanie, na analityczny podgląd i subiektywne delektowanie się drobiazgami w nim zawartymi? Niezwykle trudno dyskutuje się z faktami, gdyż równie skwapliwie można byłoby podjąć dywagacje o zasadności zwycięstwa i wyższości plemnika wygrywającego wyścig o przyszłość dłuższą niż pojedyncze godziny. Zgodziłem się na tę myśl, chociaż nikt mnie nie pytał o zgodę. Chwila zatrzymana jak garść powietrza w płucach trwała we mnie, rozkładała się objawiała i wreszcie wystarczyło zmysłów, żebym się jej trochę lepiej przyjrzał nie ginąc w powierzchownościach i szumie natłoku wrażeń. Miałem własną głowę dla siebie pośród dyskretnej dezaprobaty zewnętrza. Mały człowiek ze swoją małą stabilizacją podświadomie osiągniętą wśród wstydliwie kryjącej się w cieniu nocy. Tępymi sztućcami własnego pojmowania podjąłem się wiwisekcji okamgnienia krojąc je na plasterki, przy których grafenowa folia wydawała się chińskim murem.

Kwadrans szamotał się i bronił, bo chyba wiedział, że obnażę go bardziej, niż gotów był na to komukolwiek pozwolić dobrowolnie. Patrzyłem na własną twarz ściśniętą zdecydowanymi dłońmi, które zamarzły w uścisku jak żelazne imadło w lodowych okowach i nie pozwalały mu umknąć. Oczy pod zamkniętymi powiekami taktowały rytmem szybszym od pulsu prądu w domowych gniazdkach, a oddech ugrzązł gdzieś we mnie i zatrzymał się wraz z tym zatrzymanym czasem. Słuch oślepiony brakiem czasu skamieniał i przestał reagować na zewnętrze, którego znaczenie w bezczasiu straciło najbanalniejszą nawet istotność.

- Mam cię – pomyślałem. – Mam cię wreszcie i choć raz ja będę panem, nie ty. Choć raz zrobimy coś po mojemu i w moim tempie. Raz bez pośpiechu i nieuwagi. Bez pochopności i martwienia się na zapas. Mam czas. Ooo… Mam go teraz na krótkiej smyczy i wędzidło zadzierzgnięte mocno pokąsać mnie nie pozwoli. Może go nie oswoję, może mnie pokona w walce, ale czuję w dłoniach bezgraniczne możliwości.

Pierwszy raz w życiu przestałem być niewolnikiem czasu. Teraz on poczuł, jak to jest, kiedy zły pan szyderstwem popędza, karci za nieumiejętność i słabości. A tej właśnie nocy dał się podejść jak dziecko! Zlekceważył mnie i mój sen tak bardzo, że nie zdążył zareagować i odskoczyć. Pycha go zgubiła i ten wynik przewidywalny, powtarzalny, wręcz nudny i kiczem śmierdzący na kilometr. Zawsze potrafił spod palców wysmyknąć się jak żywa woda, jak kurz płynący przez wszechświat od tak dawna, że już wszystkie sztuczki zna na pamięć. A dzisiejszej nocy przysnął. Wraz ze mną przysnął i nie zauważył, jak się skradają dłonie drapieżnikiem nienasyconym i chwytają go za gardło i na arkan biorą.

Spokojnie. Nie spiesz się. Tętnice wolne od pulsowania, serce nie tłumi dźwięków. Mogę podsłuchać czas, ale ten mamrocze własną mantrę i usiłuje zahipnotyzować mnie pieśnią metronomu, odliczaniem, tykaniem, ciurkaniem, drganiem. Nie ma we mnie zgody na żaden metrum! Na żaden cykl i powtarzalność. Gaszę w sobie wszelkie rytmy i szukam tego, co czystą fantazją – szukam tego, co drzewo osiąga rosnąc, co minerały pośród szczelin skalnych czynią, za każdym razem w zachwyt mnie wprawiając– niepowtarzalność we wspólnej idei – dendryty i konary żyjące w cieniu identycznych genów, z jednego nasienia, z jednego pierwiastka życiem udowadniają, że jest ono bogatsze od wyobraźni i unikalne, ofiarowując oczom za każdym razem inny obraz, jedyny w swojej doskonałości miejsca i czasu istnienia.

Odpiąłem się od symetrii, instrukcji i schematów. Od sztampy i przestróg ludzi. Od mądrości przysłów i przeczuć poetów. Od oczekiwań, że powielę to, co powielają tzw. „wszyscy”. Ręce, zablokowane zatrzaskami kwasu mlekowego mięśni nie uwolnią się same z tego skurczu, więc czasu mimochodem nie uwolnią z klatki. Przyglądam się własnej głowie, bo nazbierało się w niej sporo śmieci przez życie. Nie ma pośpiechu. Widzę w detalach malca z obdartymi kolanami, ze strupami czarnymi od kurzu boiska, pryszczatą gębę zawstydzoną do barwy podobnej owej różyczce, którą chowa niezgrabnie za plecami, widzę jak z łez bałwana pośród nocy próbuje utoczyć zagryzając palce aby nie wyć. Widzę… Mnóstwo istotnych i nie. Spraw, wspomnień, ludzi…

Nadal nie oddycham. Chyba odzwyczajam się od tego nałogu. Gotów jestem zrezygnować z pulsu i paru innych sterowanych zegarem niedogodności, żeby trwać w przestrzeni, w której wymiary są domniemaniem tylko, albo kaprysem. W końcu co za różnica jak daleko, kiedy czas nie istnieje. Czas został tam. Poza mną – schwytany w siniejące z wysiłku dłonie. Właśnie się szarpie wyklinając mnie takimi słowami, że nie śmiem powtórzyć. Usiłuje powiedzieć to swoje nieskończone tik-tak, ale ścisnąłem bardzo mocno i wyszło mu jakoś nierówno. Pomylił się! Pierwszy raz w życiu chyba nie potrafi utrzymać rytmu i wygląda, jakby chciał usiąść i zapłakać. Nie wiem, czy mi go żal. Nie spieszy mi się – pomyślę o tym kiedy indziej, jeśli jakieś kiedy pojawi się w ogóle.

A skoro już zrezygnowałem z „kiedy”, to chyba zapodziałem się zupełnie w „indziej”. Nagle moją świadomość budzi trzask, który oślepia nawet zamknięte oczy. Drugi kaleczy mi uszy i język, a przy trzecim nie wytrzymuję i klnę w jęku nienawiści. Ktoś zabrał mi spokój. Uwolnił czas. Dłonie nie utrzymały wędzidła. W napęczniałym z wysiłku krwiobiegu pojawia się elektryczny rytm. Tik… Tak… Tik…

Noc niespokojnie trwa na zewnątrz. Czas wymknął mi się zostawiając we mnie ból, dziury i zgorzel spalenizny. Nawet nie plunął na mnie uciekając, tylko bełkocze to swoje tik-tak.

13 komentarzy:

  1. Spodobało mi się już pierwsze zdanie...tik tak u mnie niepotrzebne, auto z piekarni o 4 nad ranem robi za budzik.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a pachnie chociaż ciepłym chlebkiem?

      Usuń
    2. Nie wiem, na 3.piętrze mieszkam...

      Usuń
    3. czasem nawet dym leci do góry.

      Usuń
  2. Brzydki bohater, niedobry! Chciał kwadransowi tożsamość odebrać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ładny miałby taryfę ulgową?

      Usuń
    2. Tu "brzydki" charakterologicznie. A ładny, gdyby próbował zrobić to samo - też byłby brzydki.

      Usuń
  3. Mnie sroki budzą co rano. Kiedyś pisałam wiersze o czasie. Wielu ludzi pisało o nim piosenki, szczególnie nocami. Wdzięczny temat, szczególnie jak wstajesz w nocy, nie możesz spać i – masz czas.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. tak jest - ulubiony wróg i przyjaciel pisarzy.
      nie tylk nocami.

      Usuń
  4. Z czasem nie wygrasz, nawet czasem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ale powojować trzeba. tak od razu się poddawać, to nie uchodzi.

      Usuń
  5. Czasem trzeba liczyć się z czasem. Zwłaszcza o poranku 😁

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. z powodu pęcherza przepełnionego?
      czy też jakieś wyższe przesłanki?

      Usuń