Zamknąłem
noc w jakimś ciepłym kwadransie. Nie budząc się, bez świadomości i głębokich
uczuć. Tak po prostu – podniosłem dłonie do głowy i zatrzymałem czas mózgu względem
świata. Świat nadal płynął sobie przez mrok miękką, majową falą rozbijając się
o krzyk zapodziany syren straży pożarnej, o głód bezdomnego kota zatapiającego
kły na równie głodnym, szczurzym gardle, o szelest liści skarżących się, że bez
księżycowego sierpa nawet z kolorów przyszło się im rozebrać i drżeć nagością w
ławicy innych, podobnie odartych z intymności. Głowa trzymana oburącz trwała w
tym czasie, który był przed. Może lekko dryfowała po powierzchni nocnej fali,
jednak kotwica woli trzymała ją bez wysiłku w więzieniu okręgu o promieniu
piętnastu minut. Nie zdziwiłbym się, gdyby więzienie miało kształt trójkąta,
odcinka czy wstęgi Möbiusa, bo geometria nie zmieściła się w chudych granicach objęcia.
Czym
akurat ten fragment istnienia zasłużył na zatrzymanie, na analityczny podgląd i
subiektywne delektowanie się drobiazgami w nim zawartymi? Niezwykle trudno
dyskutuje się z faktami, gdyż równie skwapliwie można byłoby podjąć dywagacje o
zasadności zwycięstwa i wyższości plemnika wygrywającego wyścig o przyszłość dłuższą
niż pojedyncze godziny. Zgodziłem się na tę myśl, chociaż nikt mnie nie pytał o
zgodę. Chwila zatrzymana jak garść powietrza w płucach trwała we mnie, rozkładała
się objawiała i wreszcie wystarczyło zmysłów, żebym się jej trochę lepiej
przyjrzał nie ginąc w powierzchownościach i szumie natłoku wrażeń. Miałem własną
głowę dla siebie pośród dyskretnej dezaprobaty zewnętrza. Mały człowiek ze
swoją małą stabilizacją podświadomie osiągniętą wśród wstydliwie kryjącej się w
cieniu nocy. Tępymi sztućcami własnego pojmowania podjąłem się wiwisekcji okamgnienia
krojąc je na plasterki, przy których grafenowa folia wydawała się chińskim murem.
Kwadrans
szamotał się i bronił, bo chyba wiedział, że obnażę go bardziej, niż gotów był
na to komukolwiek pozwolić dobrowolnie. Patrzyłem na własną twarz ściśniętą
zdecydowanymi dłońmi, które zamarzły w uścisku jak żelazne imadło w lodowych
okowach i nie pozwalały mu umknąć. Oczy pod zamkniętymi powiekami taktowały
rytmem szybszym od pulsu prądu w domowych gniazdkach, a oddech ugrzązł gdzieś we
mnie i zatrzymał się wraz z tym zatrzymanym czasem. Słuch oślepiony brakiem
czasu skamieniał i przestał reagować na zewnętrze, którego znaczenie w
bezczasiu straciło najbanalniejszą nawet istotność.
- Mam
cię – pomyślałem. – Mam cię wreszcie i choć raz ja będę panem, nie ty. Choć raz
zrobimy coś po mojemu i w moim tempie. Raz bez pośpiechu i nieuwagi. Bez
pochopności i martwienia się na zapas. Mam czas. Ooo… Mam go teraz na krótkiej
smyczy i wędzidło zadzierzgnięte mocno pokąsać mnie nie pozwoli. Może go nie oswoję,
może mnie pokona w walce, ale czuję w dłoniach bezgraniczne możliwości.
Pierwszy
raz w życiu przestałem być niewolnikiem czasu. Teraz on poczuł, jak to jest,
kiedy zły pan szyderstwem popędza, karci za nieumiejętność i słabości. A tej
właśnie nocy dał się podejść jak dziecko! Zlekceważył mnie i mój sen tak
bardzo, że nie zdążył zareagować i odskoczyć. Pycha go zgubiła i ten wynik
przewidywalny, powtarzalny, wręcz nudny i kiczem śmierdzący na kilometr. Zawsze
potrafił spod palców wysmyknąć się jak żywa woda, jak kurz płynący przez
wszechświat od tak dawna, że już wszystkie sztuczki zna na pamięć. A dzisiejszej
nocy przysnął. Wraz ze mną przysnął i nie zauważył, jak się skradają dłonie
drapieżnikiem nienasyconym i chwytają go za gardło i na arkan biorą.
Spokojnie.
Nie spiesz się. Tętnice wolne od pulsowania, serce nie tłumi dźwięków. Mogę podsłuchać
czas, ale ten mamrocze własną mantrę i usiłuje zahipnotyzować mnie pieśnią metronomu,
odliczaniem, tykaniem, ciurkaniem, drganiem. Nie ma we mnie zgody na żaden
metrum! Na żaden cykl i powtarzalność. Gaszę w sobie wszelkie rytmy i szukam
tego, co czystą fantazją – szukam tego, co drzewo osiąga rosnąc, co minerały
pośród szczelin skalnych czynią, za każdym razem w zachwyt mnie wprawiając– niepowtarzalność
we wspólnej idei – dendryty i konary żyjące w cieniu identycznych genów, z
jednego nasienia, z jednego pierwiastka życiem udowadniają, że jest ono bogatsze
od wyobraźni i unikalne, ofiarowując oczom za każdym razem inny obraz, jedyny w
swojej doskonałości miejsca i czasu istnienia.
Odpiąłem
się od symetrii, instrukcji i schematów. Od sztampy i przestróg ludzi. Od
mądrości przysłów i przeczuć poetów. Od oczekiwań, że powielę to, co powielają tzw.
„wszyscy”. Ręce, zablokowane zatrzaskami kwasu mlekowego mięśni nie uwolnią się
same z tego skurczu, więc czasu mimochodem nie uwolnią z klatki. Przyglądam się
własnej głowie, bo nazbierało się w niej sporo śmieci przez życie. Nie ma
pośpiechu. Widzę w detalach malca z obdartymi kolanami, ze strupami czarnymi od
kurzu boiska, pryszczatą gębę zawstydzoną do barwy podobnej owej różyczce,
którą chowa niezgrabnie za plecami, widzę jak z łez bałwana pośród nocy próbuje
utoczyć zagryzając palce aby nie wyć. Widzę… Mnóstwo istotnych i nie. Spraw,
wspomnień, ludzi…
Nadal
nie oddycham. Chyba odzwyczajam się od tego nałogu. Gotów jestem zrezygnować z
pulsu i paru innych sterowanych zegarem niedogodności, żeby trwać w przestrzeni,
w której wymiary są domniemaniem tylko, albo kaprysem. W końcu co za różnica
jak daleko, kiedy czas nie istnieje. Czas został tam. Poza mną – schwytany w
siniejące z wysiłku dłonie. Właśnie się szarpie wyklinając mnie takimi słowami,
że nie śmiem powtórzyć. Usiłuje powiedzieć to swoje nieskończone tik-tak, ale
ścisnąłem bardzo mocno i wyszło mu jakoś nierówno. Pomylił się! Pierwszy raz w
życiu chyba nie potrafi utrzymać rytmu i wygląda, jakby chciał usiąść i
zapłakać. Nie wiem, czy mi go żal. Nie spieszy mi się – pomyślę o tym kiedy
indziej, jeśli jakieś kiedy pojawi się w ogóle.
A
skoro już zrezygnowałem z „kiedy”, to chyba zapodziałem się zupełnie w „indziej”.
Nagle moją świadomość budzi trzask, który oślepia nawet zamknięte oczy. Drugi
kaleczy mi uszy i język, a przy trzecim nie wytrzymuję i klnę w jęku
nienawiści. Ktoś zabrał mi spokój. Uwolnił czas. Dłonie nie utrzymały wędzidła.
W napęczniałym z wysiłku krwiobiegu pojawia się elektryczny rytm. Tik… Tak… Tik…
Noc
niespokojnie trwa na zewnątrz. Czas wymknął mi się zostawiając we mnie ból,
dziury i zgorzel spalenizny. Nawet nie plunął na mnie uciekając, tylko bełkocze
to swoje tik-tak.
Spodobało mi się już pierwsze zdanie...tik tak u mnie niepotrzebne, auto z piekarni o 4 nad ranem robi za budzik.
OdpowiedzUsuńa pachnie chociaż ciepłym chlebkiem?
UsuńNie wiem, na 3.piętrze mieszkam...
Usuńczasem nawet dym leci do góry.
UsuńBrzydki bohater, niedobry! Chciał kwadransowi tożsamość odebrać!
OdpowiedzUsuńładny miałby taryfę ulgową?
UsuńTu "brzydki" charakterologicznie. A ładny, gdyby próbował zrobić to samo - też byłby brzydki.
UsuńMnie sroki budzą co rano. Kiedyś pisałam wiersze o czasie. Wielu ludzi pisało o nim piosenki, szczególnie nocami. Wdzięczny temat, szczególnie jak wstajesz w nocy, nie możesz spać i – masz czas.
OdpowiedzUsuńtak jest - ulubiony wróg i przyjaciel pisarzy.
Usuńnie tylk nocami.
Z czasem nie wygrasz, nawet czasem!
OdpowiedzUsuńale powojować trzeba. tak od razu się poddawać, to nie uchodzi.
UsuńCzasem trzeba liczyć się z czasem. Zwłaszcza o poranku 😁
OdpowiedzUsuńz powodu pęcherza przepełnionego?
Usuńczy też jakieś wyższe przesłanki?