Czas,
to perfidna paskuda - wystarczy o nim pomyśleć, a zjawia się natychmiast i to
na tyle przewrotnie, że odwrotnie proporcjonalnie do zapotrzebowania. Czekając idealnej
chwili z zegarkiem w ręku widzę, jak ślamazarzy się i guzdrze, jak szuka
pretekstów, żeby przystanąć, zapalić papieroska na ławeczce, albo na rogu ulicy
podebatować z losem o niecierpliwości ludzkiej. A gdy wreszcie nadejdzie
spełnienie, kiedy z Bogiem się ledwie przywitam, ten zaczyna szaleństwa
uprawiać. Wskazówki wirują niczym tornado, dni w kalendarzu przewijają się tak
szybko że nawet czerwone niedziele można pominąć w mgnieniu oka. Każdą,
najbardziej płochą nadzieję strąca w przeszłość krzycząc: „za późno!”
Niestały,
nierówny, każdemu inny – dwulicowy? To zbyt łagodne określenie, bo każdemu jest
innym. Niektórzy wspominają minione oblicza, inni wzdychają do przyszłych. A
czas jakoś na tyłku usiedzieć nie potrafi. Zupełnie jakby składał się z jednej
jedynej, sardonicznej obietnicy: „kiedyś”, która pozwoli na każdą aluzję wstecz i
w przód, a teraźniejszość wymaże gumką, na wszelki wypadek na trzy palce
grubiej w obie strony, żeby wątpliwości nie było.
Leżę
więc i dla odmiany w nosie dłubię zliczając trawki na łąkach ciągnących się po
horyzont – beznadziejne zadanie dla kogoś tak powolnego. Nim krok zrobię, stan
za mną zmieni się trzy razy i pośród chichotu przyrody mogę zaczynać od nowa, lecz ja, niewzruszenie, opuszkami palców pieszczę kłosy świeżej zieleni mrucząc
matematyczne mantry. Zajrzałbym czasowi pod spódniczkę, gdyby ją nosił – że
niegrzecznie? A i owszem – doskonale wiem, że nie ma się czym chwalić, ale
właśnie dlatego zaglądam. Bo czas istnieje wyłącznie wtedy, kiedy pochwalić się
jest czym. Jakaś bitwa trwająca zaledwie godziny odbija się tysiącletnią czkawką
historyczną rozciągniętą na cały ówczesny rok – bo wtedy nie działo się nic
więcej – nic, co czas mógłby napiętnować zauważeniem i przenieść pamięcią
śmiertelnych do dzisiaj, więc w zasadzie poza ową bitwą czasu nie było. O
sąsiednich latach można powiedzieć tylko, że były przed, albo po bitwie, jednak
czy aby na pewno? Może wcale ich nie było, skoro nic się nie działo.
Na
zegarek patrzą ci, których terminarze puchną od zaplanowanych zdarzeń dyskretnie
zbawiających świat, albo nawet wszystkie hipotetyczne światy, więc minutki i
sekundy aż brzęczą wirując, tym szybciej, im więcej światów objąć mają zauważeniem. A wystarczy położyć się w trawie i nogę na nogę zarzucić.
Poczekać, czy nie pojawi się trzmiel ciekawski królewskim pluszem okryty, który paroma chybotliwymi
kroczkami pospaceruje po moim spoconym kolanie, by popatrzeć jak wiatr gra w kręgle na
niebie popychając baranki, żeby wytarły kurz z widnokręgu. Poczekać na czerwone
korale jarzębiny, kaliny, na malin garść pachnących słońcem, albo na przemarsz
mrówek, które skandować będą rytm żwawo idąc gęsiego, żeby się im nóżki nie
poplątały, bo chociaż nie stonoga, to jednak zapanować nad wszystkimi trzeba,
żeby się nie stać witaminą dla mrówczych osesków, kiedy orła wytnie nieuważny koralik wędrującego wzdłuż oznakowanego szlaku różańca.
Oj!
Wtedy czas jest jak porzucony w lesie pies – skamle o zauważenie, niczym do
księżyca skargi wyje żebrząc, o zdarzenie, o drobną sugestię, albo chociaż
gdybanie. O zerknięcie na metrum sekundnika. Jest jak bezdomny klęczący na
skraju chodnika, kiedy teraźniejszość mija go obojętnie, bo wzrok ma
wypoziomowany odrobinę wyżej i dla takiej błahostki pochylać się nikomu nie
chce, bo tymczasem (tzn. w ową nieciągłością pomiędzy wczoraj, a jutro) przed
wzrokiem defiluje białko dumne i wyprostowane, namaszczone mamoną i napompowane
nie tylko własnym ego, ale często również chemicznie wysterowaną urodą coraz
odważniej demonstrowaną publice.
Czyha
na mnie w licznych zasadzkach taki czas nieoswojony. Jak partyzant czai się w zaroślach obok torów,
jak zielony tygrys w nadbrzeżnych szuwarach przy wodopoju. Zapomnianym alarmem,
dzwonkiem telefonu, pulsującym dwukropkiem pomiędzy cyframi i kusi mnie
nieustannie. Bym pozwolił się zagonić, zaprząc w kierat obowiązków i
konieczności, żebym zapomniał o beztrosce i tym, co ludzie zwyczajowo nazywają
„świętym spokojem”, chociaż ze śmiercią ów spokój nie jest tożsamy. Bodzie mnie
kurantami i kościelnymi dzwonami, wyciem syren regularnie powielających
niecierpliwe, ostre rozkazy. A ja pozwalam się zniewolić nie raz, choć klnę, że
przecież inne plany miałem – miałem brak planów w planie, brak istotności w
głowie, buddyjską wręcz pogardę dla doczesności i trwać miałem sobie marginalnie
pod drzewkiem rozłożystym licząc gwiazdy, liście, trawki, albo nie licząc na nic, żeby
potrzebą własną nie wygenerować znaczenia wartego zauważenia.
Chciałem
robić takie nic, żeby czas się przy mnie znudził i poszedł szukać czegoś, co go
uzasadnia. U innych. Żeby zapomniał na chwilę o mnie nie dlatego, że go
skleroza dopadła, tylko dlatego, że go pogoniłem własną nieistotnością i
brakiem punktów odniesienia. Żebym był taki gładziutki i przeźroczysty, aby nie
miał czego chwycić tymi swoimi głodnymi pazurami i nie zaczął odmierzać
dowolnego, powtarzalnego odcinka. Żeby zdechł z nudów czekając na tik pierwszy,
albo zasnął czekając na tak. Żeby oszalał z braku rytmu, wagi i zauważenia. Chciałem
go ubrać w skórę niewidzialności, w schron przeciwatomowy i dać mu żer – niech sobie
żyje zamknięty, przyszpilony strachem, że to jego jutro może być dla niego „wczorajem”,
które go połknie, jeśli wyjdzie ze schronu.
A
może i on się zestarzał? Może nie zauważy mnie, bo na starość Bóg ludziom wzrok
odbiera i jest nadzieja, że czas również refleks stracił, albo nabawił się
pobłażliwości i pozwoli mi trwać pośród nieistotności, pośród zdarzeń
zaściankowych i mizernych, których nawet podwórkowa historia zdaje się nie zauważać,
z wyłączeniem sąsiadki, która na parapecie wygrzewa bardzo dojrzałe piersi, bo
schody stały się zbyt dramatyczną przeszkodą, żeby mogła zejść i ozdobić ławkę własną
posturą, postrzega mnie, kiedy chyłkiem, z workiem śmieci przemykam tak cicho,
ze nawet gołębie nie przerywają posiłku, żeby mnie skląć za włażenie z butami
do ich talerza. Muchę postrzega równie beznamiętnie, więc może nie jestem historią…
może nią nie będę? Może ciało anonimowe trwać może na marginesie czasu i w
zapomnieniu popełnić żywot nieznaczny, niespieszny, zapomniany?
Tymczasem
(wciąż ową nieciągłością pomiędzy)… usiadłem pod drzewem rozłożystym, ssącym
pierś ziemi, żeby zapłodnić ją nasieniem jesiennym i wytrwać w ewolucyjnym
cyklu tak długo, aż narybek zacznie wyciągać pazerne dłonie do słońca. A może i
dłużej, jak czas pozwoli… jak się odwróci i nie zdarzy się nic… Pozwoli… Na pewno
pozwoli, byle nie stało się nic. Będzie ganiał jak młody szczeniak tam, gdzie świat
ubierze się w znaczenie i ruch. Siedzę wsparty plecami o drzewo, a ono mnie
szturcha sękiem uschniętym, że przecież zwierzątka i rośliny są wolne od
dylematu – nie myślą o żadnym jutrze, a każde wczoraj opłakały dziś i zajmują się
wyłącznie teraźniejszością. Więc mnie trąca uschłym sękiem, bo dziś tkwi tam
pąk uśpiony i mógłby się słońcu pokłonić, gdybym był łaskaw zabrać te spocone
plecy…
Zerknąłem
na wszystkie strony, niemal jak doświadczony przedszkolak, czy niebezpieczeństwo
nie nadciąga z lewa i prawa… psst… (czas, czy nie nadciąga….), a potem
położyłem się w trawie i oczy zamknąłem – skoro pąk śpiący się budzi, to może
ja pośpię dla równowagi i czas nas globalnie nie zauważy???
Istnieje coś, co mierzy się piaskiem, słońcem, atomem?
OdpowiedzUsuńŻart fizyków.
na pewno - oni są skażeni "doświadczeniem" i dlatego mają ograniczone zmysły i zakresy poznawania - w czym piasek jest gorszy od czasu jako jednostka? niby czemu jako wartość wystąpić nie może? Słońce? - ono jest ziemskim armagedonem - niech zgaśnie, to zobaczysz "jak długo" pożyjemy". Miary będą subiektywne i takie być mają - dla każdego, jego własna - ja chodziłem do pracy przez kilka lat na odległość dwóch papierosów - bo tak określałem przestrzeń - tyle zajmowała mi droga - ani pół więcej, a choćbym się spieszył, ani ćwiartki mniej - dwa papierosy. A zegary atomowe są dzisiaj wzorem subordynacji i powtarzalności - wodorowe zegarki są Bogami zegarów dzisiaj. A może już inny pierwiastek przejął palmę pierwszeństwa? Nie wiem.
UsuńCzyli potwierdzasz: czas mierzony jest przeróżnie. Bo się go zmierzyć nie da.
Usuńa w ogóle jest?
UsuńJako subiektywne odczucie - tak. Podobnie jak z zimnem. Czy zimno istnieje? 😉
Usuńfizyk zaprzeczy, a codzienność podpowiada, że jednak jest w powszechnych użytku.
Usuńfilozof usiądzie z takim pytaniem pod drzewem i życie nad nim spędzi.
wg mnie nieistotne - trzeba sobie wybrać i w miarę konsekwentnie się swojego zdania trzymać
Czas jako strażnik się jawi lub prześmiewca - gdy nie chcę tego, zapier.... równo, a gdy chciałabym by przyspieszył, leży na trawie i śmieje się szyderczo...
OdpowiedzUsuńja też chcę leżeć i śmiać się - w drugą stronę, niż mówisz
UsuńNo właśnie "kiedyś"... a dlaczego nie teraz? Czy musimy się wiązać z czasem? Bardzo często włączają mi się słowa piosenki "mamy czas, mamy czas, mamy czas". Mamy go tyle, ile nam potrzeba.
OdpowiedzUsuńTo nie wina czasu, a naszego myślenia. Ale lubię myśleć, że może kiedyś... o tym co teraz jest nieosiągalne.
czyli - nie myśleć, zapomnieć o myśleniu i po krzyku - zniknie każde kiedyś
Usuńi tu mnie... zagiąłeś ;)))
UsuńZapomnieć o myśleniu - niektórzy nazywają to medytacją 😉
UsuńNie tyle zapomnieć, ile zmienić myślenie. Tu bardziej chodzi o świadomość, o kontakt ze sobą, o umiejętność... O to, by nadać ważność chwili obecnej i temu co się w niej dzieje. I można zacząć od leżenia w trawie... Ważne, by (świadomie) decydować o tym, co robimy, by sobie pozwolić.
UsuńPamiętam lato, w którym nic się pozornie nie wydarzyło, a jednak pamiętam, bo pozwoliłam sobie na obserwację, na wyjrzenie za okno, na liczenie chmur. Zatrzymałam się, a czas nabrał innego znaczenia.
bezmyślna obserwacja - fascynujący paradoks!
Usuńpodobnie, jak działanie w zatrzymaniu.
Usuńciekawie zamyślasz...
OdpowiedzUsuńBo CZAS to jest dziwny, głupi wręcz! Gdy czekam - snuje się wolno i leniwie; gdy "gonię w piętkę", on także pędzi, jak szalony.
Innym razem chowam się przed nim i nie chcę, by mnie dostrzegł... nic z tego! siedzi takie bydlę obok i gały na mnie wybałusza! Kiedy znów krzyczę mu: "tu jestem!" - mija mnie obojętnie z drwiącym uśmiechem.
Złośliwy taki...
...a teraz proszę go: "zatrzymaj się!", ale czy toto posłucha?
on jest tylko wtedy, kiedy na niego spoglądasz. odwróć się i zignoruj. przestanie istnieć.
UsuńNie mam czasu, znajdę czas, za późno, za wcześnie, jutro, wczoraj itd można tak długo. Bo się nauczyliśmy określać przemijalność zdarzeń i nas. Nie da się z tego wyrwać, to już jest w nas, chociaż bywa że chciałoby się zawołać: "...chwilo trwaj..."
OdpowiedzUsuńi wymyśliliśmy słowa okropne, jak np. "kiedyś"
UsuńA wiesz co, ja też tak robię. Idę do lasu, znajduję polankę, kładę sie w trawie , patrzę sobie na liście drzewa i mam wszystko w nosie. Inaczej zwariowałabym.
OdpowiedzUsuńczasami trzeba pozwolić, żeby taki czas pomaszerował solo - skoro mu się spieszy, to go przepuścić i niech pruje na sygnale.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Jesteśmy fragmentem materii gwiezdnej, która przez przypadek ostygła, drobinami gwiazd, które się pomyliły."
To słowa Arthura Stanleya Eddingtona - jednego z wielkich entuzjastów Teorii Względności.
Pozdrawiam:)
ten fragment mną będący dostał trochę przykrótki rozumek, ale skoro wszyscy jesteśmy pomyłką gwiezdną, to trudno od takich odpadków-przypadków oczekiwać czegokolwiek.
UsuńO kurczę, nie tyle niepokojące jest to, że mierzymy czas, a on się zachowuje odwrotnie proporcjonalnie do naszych oczekiwań, a bardziej to, że to czas nas mierzy obwodem w pasie, rosnącą ilością zmarszczek i kilogramów, a malejącą włosów, sprawnością pamięci i strzykaniem w kościach. I nawet gdy się nań wypniemy leżąc pod drzewem i udając, że nie istnieje, to podnosząc się z tego leżenia szybko sobie o nim przypomnimy.
OdpowiedzUsuńzostaje w takim razie leżeć z wypiętą... no... z wypiętą ilością kilogramów i czekać na kopniaka
UsuńTo cudowne, mierzyć czas w kilogramach! 😊
Usuńw kilogramach, czas można już obsługiwać - handlować, rozwiązywać problemy logistyczne, składować hurtowo bądź detalicznie... Tylko ten kopniak wiszący nad miękkimi tkankami odrobinę peszy.
UsuńMnie się zdarzyło mierzyć czas ilością przesłuchanych piosenek.
UsuńMożna też kondycją strun głosowych: Proszę się pojawić w moim gabinecie, gdy straci pani znowu głos :-)
Usuńalbo łopatą: "pan fedruje aż do śmierci"
Usuńktoś wymyślił zajęcia z czasoprzestrzeni - kopanie okopów - stąd do wieczora.
a można i garstką... garstka to fajna miarka, albo bardziej sentymentalnie, jak Rybiński: "wschodami gwiazd i zachodami, odmierzam czas liści kolorami..."
Usuńwięcej instrumentów pomiarowych, niż czasu. zgroza.
UsuńMamy czas, czasu kupę. Niektórzy twierdzą, że z przewagą kupy ;)
Usuńilu ludzi, tyle wersji.
Usuń