Pot
kreśli mi na plecach hieroglify nieczytelne. Może mnie kusi niedopowiedzeniem?
Pieszczotą, która dopiero przyprawiona wyobraźnią pozwoli na spełnienie w auto-erotycznym
akcie, lub wygoni mnie na poszukiwanie komplementarnego cierpienia niedostatku?
Stoję, a moje ciało pije wiatr, który bez najmniejszego skrępowania wdziera się
pod guziki koszuli i obmacuje mnie, jakbym był gęsią, niechybnie wciąż zbyt
chudą na ubój, lecz wiatrowi to nie przeszkadza wcale i gra mi na żebrach jak
na cymbałach melodię pod wezwaniem niepojętego losu, chichocząc przy tym
głupkowato… No – może nie głupkowato, ale niezrozumiale dla mojego poczucia
estetyki.
Ja
wiem, że to pojąć trudno, ale wiatr, to coś co się na ogół zdarza w
podręcznikach do geografii, w książkach opisujących bardzo pobieżnie sielanki z
epoki wielkich żaglowców i kinowych superprodukcjach, w których bohater zamiast
zwalczać nieznane potwory zwalcza cyklony, ciąg wsteczny, czy piaskowe burze. W
najgorszym razie takie rzeczy przydarzają się innym – że się posłużę ulubionym spostrzeżeniem
Pratchetta. Ale mi? Tutaj? Pośrodku cywilizacji? Miałem go już upomnieć, że
przecież klimatyzacja, rekuperacja i inne „acje” sterowalne za pomocą dotykowego
ekranu robią to schludniej, kulturalniej i dyskretniej, kiedy ten się zawinął i
jakiejś pani przez most idącej usiłował spódnicą grube okulary wytrzeć… Pani łagodnie
dostojna, siwowłosa, doświadczona życiem do bruzd głębokich, które osiadły i
zadomowiły się tam, gdzie niegdyś mieszkały płoche zmarszczki powołane do życia
śmiechem i płaczem. Ręce miała zajęte siatkami, w których warzywa i owoce
kolaborowały z grawitacją, żeby skryć płodność w ziemi i pozwolić życiu na powielenie,
na kolejny krąg cyklu życia, na rozmnożenie cudowne, na zamianę wody w soczystą,
pachnącą krew zbawiciela…
Pani
niosła jabłuszka mniej od niej czerstwe, niosła pióropusz kilometrowego pora,
jakieś ziemniaczki, marchewki myte tak długo, aż odzyskały jędrność i barwę z
wczesnego, ubiegłego lata – warzywniak cały niosła w tych siatkach, a ten
warzywniak zwęszył wodę, nieodległą ziemię zwęszył i chciał zanurkować, nachlać
się wody, którą zima w magazynach i piwnicach mu zabrała i zakwitnąć
bezwstydnie nad brzegiem ruczaju pokalanego ludzką bezmyślnością. Materia
siatek naprężona była bardziej niż pośladki tej farbowanej i tatuowanej nastolatki,
która wyzywająco stała oparta o balustrady, w dżinsach obciętych tak krótko, że
spod nich nawet stringi potrafiły się wychylić, co skwapliwie czyniły.
I
tak szła mostem staruszka czerstwa i rześka, a jej pośladki pomimo wszystko skrupulatniej
okryte, niż te beztrosko nastoletnie, odbiły się od tamtych echem i niosły ku
mnie przesłanie: „twoje jutro jest moim dzisiaj; twoje dziś, było moim wczoraj”,
lecz cóż rozum niedojrzały dostrzec mógł – uśmieszkiem dwuznacznym i pogardliwym
obciążył staruszkę (i tak ponad miarę ubraną w zewnętrzną masę), a płochością
nurt rzeki, która marszczyła się zniesmaczona, bo ją również wiatr dotykał i swawolnie
usiłował unieść zmarszczkę pośród spienionej fali. Zapewne nadwyrężyłbym to
słowo, gdybym o owej głupocie powiedział „dziewicza”, bo to dziś zbyt trudne do
uwierzenia, nieprawdopodobieństwo tak rzadkie, że licytowane bywa na portalach
aukcyjnych, niczym obrazy uznanego impresjonisty. Już prędzej uwierzę w galilejskie
ekscesy, w spacery po wodzie, niechby i na wskroś mórz, w gorejące krzaki i
mannę z nieba, w raj morderców, którzy w imię Allacha rozmnażali wrogów bułatem
i oferowali piekło niewiernych pośród pustynnych nieskończoności.
Staruszka
szamotała się pozbawiona odnóży pajęczych, a te, którymi dysponowała zbyt
ubogie były i zajęte czynnościami uniemożliwiającymi wygładzenie popielatej
materii sukienki na udach ocienionych czarnymi rajstopami ozdobionymi kwiatowym
akcentem na wzór architektonicznych akantów – szczęściem, bladym świtem nie
wpadła na pomysł aby dzień pończochami uświetnić w imię Jedynego, dzięki czemu drobiła
kroki w stronę obowiązków, a nie fanaberii, więc nawet ten zaściankowy i
zabiedzony paparazzi zwisający obok czterech pustych butelek po piwie usiłujących
zapuścić korzenie w spękaniach organicznie siwej nie tylko ze starości olejnicy,
nie potrafił wykrzesać entuzjazmu i pozostał zgaszony, zawieszony w poręcze
mostu, smętny, zrezygnowany i bezsilny, a resztki żeńskiej godności zafalowały
na wietrze w obliczu dumy zasadnej, bo przetrwała nie takie szykany i
okrucieństwa.
Pani
nieśmiało prosiła grawitację, żeby potrzymała torby na chwilkę, żeby mogła się ogarnąć
i wzroku resztki mogła skierować na jedynie słuszny azymut, ale przecież… Psom sikać
się chce wszędzie, a ciepło asfaltu na wstędze mostu aż się prosi, żeby
zakwitnąć pejzażem horyzontalnym, mandalą niedokończoną, płaskorzeźbą w
żółcieniach, które drażnią najwyższym z możliwych dla asfaltowej czerni
kontrastów. Więc szła dalej szukając przystani, a sukienka łopotała nad nią, przed
nią i za nią, lecz wysokość wybrała bardzo niedyskretną. Szła zaciskając
ostatnie zęby, palce wplatając w ciężarne owocem i warzywem siatki, łykając
wstyd i zażenowanie, które mimo wieku jednak nie wyprowadziło się i wciąż
trwało czekając na taką okazję.
Chciałem
pomóc i nawet przyspieszyłem, żeby krnąbrny rąbek spódnicy…. A wtedy pamięć mi
wróciła. Bo był taki czas, że miastem, o wektor ostrości mojego nieidealnego wzroku
zaledwie przesunięte, szło dziewczątko nieświadome doskonale, że torebka
wisząca na biodrze postanowiła skosztować jej bioder bez pośrednictwa materiału
i kąsała spódnicę, aż ta wspięła się wystarczająco wysoko, aby odsłonić pośladki.
Lipiec chętnie lizał nagie udo i malował pośladek, niczym łuska z cebuli wielkanocne
jajko. Stado spoconych kundli gnało wezwane erekcją tuż za panią, z wiszącymi
jęzorami i krwią w oczach czekając na skinienie przyzwolenia, gdy podszedłem i
dotykając ramienia (RAMIENIA!!!), grzecznie zwróciłem uwagę.
Torebka
– owszem – złapana za gardło wypluła wtedy spódnicę, która spływając wygenerowała
jęk zawodu spoconych kundli dyszących dezaprobatą, niespełnieniem, nienawiścią
do mnie, jednak wzrok pani był zdecydowanie bardziej dotkliwy. Być może nie
zrozumiałem, może wydawało mi się, jednak nie dotknę obcego ramienia więcej, a
torebki niech żrą do białej kości. Takiego „dziękuję” nikt nie chce usłyszeć…
Most
powoli zamierzał stać się wreszcie przeszłością, chodniczkiem wykładanym
bazaltową kostką drobniejszą niż teraźniejszy rozsądek nakazuje, a mur z
tatuażem graffiti i ściana wyselekcjonowanych drzew niosła insynuację, że pośród
nich wiatr się poddać się musi, że pozostanie bliżej rzeki, zamiast zdychać,
prostolinijnie rozpędzając się ponad dopuszczalne prędkości, bo na końcu
chodnika drzemała wieża z cegieł świeżutko oczyszczonych i śmiertelny kleks
wiatru można by obrysować pośmiertnie bez cienia wątpliwości.
Pani
westchnęła na tyle głośno, że nawet bez aparatów słuchowych sama usłyszała to
westchnienie, wiatr westchnął zdecydowanie ciszej, by z podkulonym ogonem wrócić
na most molestować chętne, nastoletnie pośladki tkwiące tam wciąż z braku
lepszych pomysłów, albo uzasadnienia. Ja nie wzdychałem, ponieważ
motywacji nie znalazłem adekwatnej.
Staruszka
westchnęła, bo wreszcie znalazła pośród drobniutkich kroków miejsce wolne od psiej
przemiany materii i siatkami ozdobiła chodnik, szybciutko poprawiając rąbek sukienki,
z wyraźną przyganą dla jej ulotności. Por zbyt młody nie zdążył się ukorzenić,
a kartofelki dopiero oczka otworzyły, więc zapewne zostaną wydłubane z
bezwzględnością typową dla doświadczenia przed najbliższym obiadem.
A
potem poszły dwie siatki warzyw, pomiędzy którymi siwiuteńkie włoski drżały na
kruchej skórze lichą niepewnością jutra. Zostałem i ja, bo przecież jak długo można
cudzą intymność naruszać. Jak długo można niedoskonałość podglądać, kiedy nurza
się w ułomnościach fizycznych, które pisane są większości. Poszła pani, która
przeżyła więcej, niż mam odwagę prosić wieczorną modlitwą do… Poszła pani w
sukience zaledwie popielatej, a przecież mogła mieć maki, stokrotki i piwonie
łapiące oddech pośród zieloności… Mogła mieć… w taki dzień mogła nawet więcej…
Oj tak, czasami chciałoby się mieć z pięć rąk, żeby dać radę siatkom i jeszcze walczyć z wiatrem...
OdpowiedzUsuńchciałem pomóc - wystarczyła odrobina wiary, że nie jestem cygańskim wiatrem.
UsuńCiekawe, że częściej widuję objuczone wielkimi siatami kobiety, niż mężczyzn...
OdpowiedzUsuńNa szczęście mój uwielbia znosić zapasy do domu:-)
ochrona nosi broń i ręce ma mieć wolne, żeby w razie czego móc reagować.
Usuńhmmm... mogłeś oberwać. Torebką...albo porem. A mogłeś dostać jabłuszko. Na dwoje babka wróżyła...
OdpowiedzUsuńczy babka miała czas na wróżby to nie wiem - one rąk nie wymagają? ani chwili spokoju?
Usuńale to inna babka.
Usuńa która bije?
Usuńtłumaczenie może zająć wieczność całą...
Usuńunikam agresywnych ludzi.
UsuńA co to jest, ta jedynka z nawiasem?
OdpowiedzUsuńpaproszek został - już posprzątałem...
OdpowiedzUsuńWyglądał jak odsyłacz do przypisu.
Usuńto od skrótu klawiaturowego - alt plus W
Usuńpisząc szybko - ÓW, jeśli nie zdąży się puścić klawisza wystarczająco szybko powstanie śmieciuszek - 1) zamiast - W
Siatki i torby na kółkach to stały dodatek kobiet w wieku "niewidzialna", one też częściej noszą spódnice i sukienki, a wiatr nie wybiera. Lubię wiatr i na wszelki wypadek noszę spodnie.
OdpowiedzUsuńpod sukienką?
Usuńwiatr jest demokratyczny - tarmosi wszystkich równo.
Nie noszę sukienek. Owszem tarmosi równo, ale spodni na głowę nie zakłada.
UsuńMój przed chwilą szedł z siatami, a ja obok...Nie dał sobie pomóc. Nie kłóciłam się. A opis potu spływającego po plecach...poezja. Zaskakujące bo temat mało inspirujący, wydawać by się mogło
OdpowiedzUsuńinspiracja może być wszystko - jak mawiał pan Wiktor Zin trzymając w dłoniach węgielek - pies jest temat i sąsiadka jest temat i odrapany mur również. wystarczy dostrzec.
Usuń