Od razu powiem, że dobrym człowiekiem
nie jestem i już pewnie nie będę. Oszczędź mi obelg proszę, bo leżącego kopać,
to wstyd podobnego rozmiaru chyba, a jak sądzę jesteś grzesznikiem podobnego
formatu.
Zalągłem się w kobiecie jak podstępny
wirus. Wgryzłem się najgłębiej, jak tylko było można, na paluszkach szukałem
przystani, oazy i darmowej kuchni. Ciepła i miłości szukać zacząłem znacznie
później i nie zamierzam kłamać, że z otwartymi ramionami szedłem i ze
sztandarem – skradałem się jak wąż, wśliznąłem się w cudze życie i wymusiłem na
nim, żeby się stało moim. WYMUSIŁEM! Wdarłem się podstępem, korzystając z
ograniczonej świadomości i zanim rozum kobiecie wrócił, ja już gniazdo wiłem.
Przegryzłem się i przedrapałem do jądra, gdzie suto zastawiony stół, gdzie bezpieczeństwo
sięgało szczytów ludzkich możliwości. Odwołałem się do wszelkich instynktów
wyższych i niższych, wrzeszczałem potrzeby i zachcianki. Jak car wszechmocny,
jak cesarz.
Ona też mnie nie kochała wcale. Ba!
Nawet nie miała świadomości, że jestem, że stałem się cząsteczką jej ciała,
kleszczem, tasiemcem i klątwą. Żyła sobie nieświadomie, a ja ssałem i wysysałem
z niej soki. Jak miała kochać pasożyta, który ukradkiem wyżerał ją od środka i
to tak perfidnie, że wcale nie wiedziała? Kiedyś wreszcie usłyszałem jej
zdziwienie, gdy zorientowała się, że apetyt dopisuje jej ponad normę.
Próbowałem przeczekać w bezruchu i ścisłym poście, ale brzuszek pusty nie
pozwalał mi na takie skrupuły, szczególnie, kiedy przywykł już do dobrego. Do
obfitości – a niech tam! Niech żre, niech się pasie, byle dla mnie wystarczyło.
Poznawałem wciąż nowe smaki i stałem się koneserem. Wybrednym tak, że gwiazdki
Michelina uznałem za obelgę. Ja chciałem truskawek w grudniu i lodów o drugiej
nad ranem. Kiełbasy z czekoladą i kwasu od ogórków w kwietniu. Bitej śmietany i
musztardy – pół na pół, każdego dnia. Musztarda mogła być rosyjska, albo
francuska, z gorczycą lub chili, ale bita śmietana musiała być tutejsza, świeża
i pachnąca wciąż żywą krową. Nie byle-co-z-dyskontu.
Śmiejesz się? Powiem więcej. Zabrałem
jej urodę. Ukradłem ją całą. Ukradłem spokój święty, przyzwyczajenia, nałogi i
pasje. Zjadłem całą prywatność i zostawiłem tylko łzy, bo były zbyt słone i tak
nasączone niepewnością, że aż biegunki dostawałem, kiedy płakała w środku nocy
przemaczając poduszki, firanki, sukienki, czy co jej tam w ręce wpadło i dało
się przytulić do oczu. Zabrałem wszystko dla siebie i patrzyłem, jak się jej
paznokcie kruszą, jak skóra pęka, bo tyłem bez umiaru i rosłem. Klęła mnie –
poważnie mnie klęła słowami takimi, że do dzisiaj nikt mi takich słów nie
mówił. Wolę nie powtarzać, bo nawet wyrozumiała cenzura natychmiast skasowałaby
tę wypowiedź. Chciałem ją powstrzymać. Od tych bluźnierstw, od płaczu, od
niepewności i przesądów.
Kopałem ją w brzuch – rozumiesz?
Młodą, niedawno zdrową i pełną zadowolenia z życia kobietę KOPAŁEM W BRZUCH.
Jak sadysta, jak ostatni szubrawiec, biłem ile tylko sił miałem, a ona… Ona
mnie głaskała przez tę skórę naciągniętą ponad miarę i szukała dla mnie słów
najsłodszych. Zapraszała mnie tu i tam, zabierała ze sobą wszędzie i pokazywała
świat, jakim podłym być potrafi i jakim w pozorach sympatycznym. Kiedy tylko
niepokój mnie ogarniał, kładła na mnie dłonie – wtedy Kaszpirowskiego mogłaby
zawstydzić, tak doskonale potrafiła mnie dłońmi zahipnotyzować i uzdrowić.
Wystarczyło, że zacząłem się dobijać, a wnet przychodziła – jak konsjerż, jak
królewski posługacz. I kładła te ręce napuchnięte, nasiąknięte moimi
wydzielinami.
Wstyd było na nią patrzeć, kiedy na
skórze rosły jej pryszcze, a ja bawiłem się beztrosko i wymyślałem co dalej.
Nawet dzisiaj nie mam aż takich fanaberii, jak wtedy. Dziś… Nie wyobrażam
sobie, że mógłbym w nią nasikać i mieć czelność dopominać się o sok, bo mi w
gardle zaschło. A ona…Boso, pośród nocy skrobała lód z zamrażalnika. Po cichu,
żebym się nie rozbrykał, kiedy mi gorąco było bardzo i nawet prześcieradło
zastępujące kołdrę dławiło ruch powietrza i pociłem się. Drapałem pazurami ten
brzuch szukając powietrza i ochłody, a ona, nieprzytomna, bezrozumna, klęczała
przed lodówką z nożem do masła i darła plastik ścian zamrażarki z igieł lodu i
pożerała je jak hiena żre padlinę, jeśli miała szczęście ją znaleźć – nie
patrzyła na krople krwi z mięsa, na przymarznięty listek pietruszki, czy strzęp
plastikowego woreczka od kotletów – ŻARŁA LÓD, JAKBY W ŻYCIU NIC NIE ŻARŁA!.
Dla mnie… Żebym się nie ugotował!!!
Dzisiaj płaczę, kiedy pomyślę…
Dzisiaj nie wierzę… W nic i nikomu… Latem, kiedy słońce liże jej odkryte
blizny, a skóra wygoiła się jak kora drzew ludzką głupotą uszkodzona i jaśnieje
bielą, której opalić już się nie da wcale…
Pamiętasz? Nie wytrzymałaś wreszcie i
pośród przekleństw gorących wydaliłaś mnie na świat zimny i bezwzględny. Nie
udźwignęłaś już dłużej mnie i mojego egoizmu. A ja darłem mordę – wtedy jeszcze
niewielką, ale z każdym rokiem większą - darłem. Żeś mi krzywdę zrobiła –
wyrzuciłaś z siebie gnoja. Trutnia i darmozjada. A było tak miło… Dla mnie…
Płakaliśmy razem – ty i ja. Klęliśmy
niegodziwość wzajemną i bezwzględność. Pluliśmy na siebie i wszystkich wokół,
gdyby sił nie zabrakło, konwulsyjnie schwyciłbym cię za serce, za żebra, za
srom i nie pozwoliłbym, żebyś pozbyła się mnie. Nie pozwoliłbym, ale byłem
gówniarzem bezbronnym, miękkim i pachnącym Twoją czułością. Kiedy ja zlałem się
ze strachu, ty zbierałaś oddech, rozum i wznosiłaś modły dziękczynne pod
niebiosa, że nareszcie znowu jesteś panią własnego ciała, które choć
okaleczone, to jednak żywe, a ja darłem się wniebogłosy paragrafami kodeksu karnego, albo unią lubelską, czy hołdem pruskim i
szantażowałem konwencją genewską, helsińską, sztrasburską… Protokołem z Kioto. Wszystko jedno jaką
i jak dalece nierozważną regułą – chciałem wrócić tam, gdzie świat był prosty, jasny i
przyjazny – do raju, w którym wszystko i zawsze zachowywało się tak, jak miało
się zachowywać, żeby mi sprawić przyjemność. Świat w którym byłaś moim żywicielem. Myślałaś, że wytrwasz, że wystarczy mnie wypluć i już? Pomyliłaś się niestety dla ciebie.
Myślałaś, że to koniec, a ja…
Wiem, że zgasiłem wszystkie twoje przeszłe przyjemności i grzeszne żądze. Wiem, że zabrałem ci rok i kolejny i jeszcze
dekadę, a potem drugą. Wiem to wszystko aż nazbyt dobrze, bo przecież
niedojrzałym okiem oglądałem. Mamrotałem
te swoje nieszczęścia i rosłem w twoim cieniu, a ty mnie wciąż chroniłaś
przed palącym słońcem, chociaż opalałaś się już nierówno, a blizny lśniły nawet
po zmroku…
Jestem pasożytem. Szczurem zajadłym. Wirusem i bakterią
kurczowo uczepioną życia, które mi się wcale nie należało, które jest wynikiem
mojej agresji – większej niż agresja tych, co wykazali się mniejszą
determinacją i bezwzględnością. Wygrałem pierwszy wyścig nie dlatego, że byłem
dobry – wygrałem, bo byłem najgorszy. Najpaskudniejszy i najbardziej
przebiegły. Bezwzględny bardziej niż wczorajsze żywoty i chcę wykorzystywać
ciebie nadal, chociaż jesteś krucha i słaba – tym gorzej dla ciebie! Pamiętaj –
wygrałem, bo jestem najgorszą z dostępnych możliwością. Jestem anatemą i
przekleństwem. Zabrałem ci lat wiele i chociaż widzę, jak patrzysz z nadzieją,
że się odwdzięczę, to ja knuję już kolejne chcenia, kolejne potrzeby generuję w
sobie i ty masz mi je zapewnić! MI! MNIE! DLA MNIE! JA! – nie uwolnisz się ode
mnie, bo ci nie pozwolę. Jestem chytry, zły jestem, nieumiejętny, głupi, ale
pazury mam ostre i trzymam mocno – odepchniesz, to wyrwę ci serce.
Jestem paskudą żyjącą w otoczeniu
podobnych paskud. Zaczepionych w sercach żywych DAWCÓW ŻYCIA jako te pasożyty,
których nie da się odczepić bez uszczerbku dla istnienia dawcy. I wiesz co?
Dzisiaj znowu przyjdę pić twoją krew. Dzisiaj znowu ukradnę ci odrobinę życia,
zabiorę jak własne i nie zauważę, jak bardzo to boli. Przyjdę do ciebie po
ciebie i wezmę sobie wszystko. Wszystko, czego nie przypilnujesz… Zabiorę
więcej, niż chcesz dać, niż wiesz, że możesz. Ja… Pójdę krok dalej – wezmę
więcej, bo mniej już brać nie umiem. Nie będę cię obrażał nadaremnie wulgaryzmami –
i tak chcę wystarczająco dużo, aż dziwne, że się jeszcze nie słaniasz. Skąd
siłę bierzesz? Daj mi jej choć trochę – proszę (nieszczerze…). Daj, wezmę każdą
ilość. Wszystko wezmę – przecież widzę, że chcesz mi dać, tylko do dzisiaj nie
wiedziałaś, że mi się przyda. Że poproszę. Powieszę sobie na ścianie w salonie
– może zdążę zanim zdechniesz…
Nie zrobisz mi tego – prawda? Nie
zdechniesz? Nie zamkniesz oczu i uszu na moje potrzeby i będziesz wieczna i…
Nikt więcej nie pozwoli mi żyć… Oni są tacy podli i bezlitośni – nie przytulę
się do żadnego źródła aż tak, żebym miał siłę żyć. Ja przecież piję twoje soki
od tak dawna, że nie chcę obcych – przecież wiesz – jeszcze mnie jakiś wirus
dopadnie… i będzie ssał i skamlał jak ja…
Wygrałem życie twoim kosztem. I
choćbyś powiedziała najbrutalniejsze słowo jakie tylko znasz – przyjdę do
ciebie, bo tylko tam iść mogę bezkarnie. Jestem koszmarem i nic mniej nie
umiem. Gdybym umiał, już dawno skwierczałbym własną agonię, nim spróbujesz odzyskać rozsądek. Jestem największym przekleństwem, bo każde zawahanie
zdechło i wyschło na wiór nim spłynęło w otchłanie kanalizacji – paradoks –
skisły wszelkie szlachetne aromaty, a smród dojrzewa… Ja dojrzewam…
Bardzo brutalnie, żadna kobieta tak by nie napisała...
OdpowiedzUsuńale prawdziwie.
Usuńnajwyraźniej na kobietę się nie nadaję.
Masz własną wrażliwość w wielu kwestiach, a kobiet u nas dostatek:-)
Usuńu Was? czyli gdzie?
Usuńa tak poważniej - podejrzewałem, że pod tym tekstem połozy się wielka cisza.
Ja raczej wróżyłabym święte oburzenie, bo żadna matka ( no prawie) tak tego nie widzi...
Usuńa córka?
UsuńJotko, napisać może i by nie napisała, ale coś mi się wydaje, że niejedna tak myśli lub myślała.
Usuńdo pisania trzeba szczerości, odwagi i odrobiny (sporej) ekshibicjonizmu.
Usuńktóryś z pisarzy określił to tak: "żeby pisać trzeba przekroczyć ostatnią granicę wstydu"
a ja mówię, że czytelnik wykryje fałsz, choćby autor był niezrównanym szermierzem słowa - bez prawdy najtrudniejszej nie ma mowy o pisaniu.
Nikt nie chce tego powiedzieć głośno - dzieci pacyfikują kobiecy świat - czasami jest to pożądane, a czasami stanowi przekleństwo. A brutalne fakty są takie, że nowe życie pożera stare, które może zachowywać się dowolnie - jest nawozem młodości.
Nie tylko kobiecy!
UsuńPaskuda! Ale, cóż... nikt nie jest doskonały.
OdpowiedzUsuńi tu niestety trzeba się zgodzić.
UsuńPasożyt, ale swój. I nie mogę się nadziwić, że też człowiek coś takiego w sobie wyhodował...
Usuńi nie próbuje się uwolnić, albo uciec.
Usuńi jeszcze... kocha.
Usuńszok.
UsuńTakie refleksje chyba obce są młodym...
OdpowiedzUsuńsugerujesz, że jestem stary? dzięki piękne.
UsuńNooo...poniosło Cię. Prawda jednak z Twoich słów przegląda, tylko czy Ona by się z tym zgodziła?
OdpowiedzUsuńa czemu nie? trzeba być grzecznym i układnym koniecznie?
Usuńczy ona się zgodzi? matce trudniej zadać takie pytanie, niż napisać - a Ty? zgodzisz się?
To nie jest tak do końca, częściowo się zgadzam, bo bywa strasznie, bywa też dobrze do końca.
Usuńja nie wiem, bo mogę tylko posłuchać i popatrzyć. ale wymyślić mogę i tak zrobiłem dość przewrotnie.
UsuńMhm. Czyżby rodzaj oryginalnego Dnia Matki?
OdpowiedzUsuńwiesz, że miałem podobną myśl, ale dzień po publikacji?
Usuńczarownica, czy jaka inna cholera?
Ty czy ja?
Usuńjak ja? czarownica?
UsuńCzyli ja.
UsuńChciałabym.
Być czarownicą.
coś stoi na przeszkodzie?
Usuńw moim przypadku już z płcią krucho, a zostać oszukaną czarownicą, to zbyt wydumane.
Stoi. Brak umiejętności magicznych.
UsuńOj, dobry, mocny tekst. Spokojnie mogłaby to napisać niejedna kobieta :-)
OdpowiedzUsuńna razie wszystkie odżegnują się nawet nogami
Usuń