W zasadzie chciałem tylko szepnąć…
Nie mówić wprost, nie kończyć zdania, nie wyjaśniać i nie tłumaczyć. Tylko
zasugerować, albo odwołać się do tych instynktów i myśli, które dojrzewają w
głowie dopiero podczas doskonałej ciszy, w samotności i mroku pozbawionym barw
i nadziei. Praktycznie, to sam mogłem być takim niedopowiedzeniem i nawet ust
nie otwierać, tylko całym sobą zamigotać gdzieś na krawędzi zmysłów i
pozostawić po sobie coś cierpkiego na wargach, mgliste podejrzenie, że się
wydarzyło, chociaż nie działo się nic.
Plan w sumie bardzo dobry, a przy tym
bezpieczny i łatwo byłoby się wyprzeć, gdyby nie zadziałał, albo wyewoluował
garbatym karłem. W końcu ileż to razy gdzieś pośród codzienności miga mi ktoś
przed oczami i wywołuje ciąg nieuporządkowanych skojarzeń odległych od faktów.
Zupełnie, jakby się dział świat równoległy, powolny moim chciejstwom. Taka
nakładka na rzeczywistość, która zrealizuje fanaberie powołane do życia gdzieś
wewnątrz mojego ego, choćby były najgłupsze i podszyte bardzo zużytym
sumieniem.
Myśl się wykluła i jak to z
pisklakami bywa – od razu głodna, więc rwie się do realizacji, do czynu i
szamocze się w głowie i wyjść z niej nie chce, ani dorosnąć i okrzepnąć. Gdyby
raczyła się ustatkować, jakoś bym się z wizją oswoił, a tak? Nie było wyjścia.
Poszedłem „powiedzieć sobą” to, czego mówić nie miałem zamiaru. Poszedłem, żeby
nie mówić w ładnym otoczeniu i odważnie pośród ludzi, a nie tu, gdzie byłem
uporczywą przewidywalnością. Takie domniemanie ożywione, które miało się
ukorzenić w obcym organizmie jak zarazek - rzucić się na ciało, spacyfikować je
i wziąć w posiadanie, jako żywiciela dożywotniego.
Grube świństwo… Zarażać sobą i
niedopowiedzeniem. Mijałem jakąś witrynę i we własne oczy nie chciałem zerknąć,
bo cel mógł być podły, a drogi sporo jeszcze zostało przede mną i kto wie, czy
się nie rozmyślę, kiedy zobaczę, z jaką pogardą spoglądam na własne intencje.
Jasne – mogę się oszukiwać, słowami omotać jak deszczem i udawać. Kiedy tylko
ktoś wzrok podniósł na mnie rumieniłem się sądząc, że mnie prześwietlił i
wykrył moje niegodziwości. Usta mi wyschły w pospiesznym oddechu, a krok
stracił na zasadniczości. Już nie tupał, a raczej się skradał do celu, który zbliżał się nieubłaganie.
Zająłem wreszcie strategiczną pozycję
na deptaku, żeby nie dało się mnie minąć bez zauważenia, jednak nie chciałem
stanąć na drodze pomnikiem trudnym do ominięcia, lecz tłem być miałem. Takim
drugim planem, który klimatem otula pierwszoplanową rzeczywistość. Zapowiedzią,
zwiastunem, nadzieją. Sam nie wiem, jak nazwać, ale nie chciałem być
oczywistością i wulgarnym objawieniem. Szept już wydawał mi się nazbyt
krzykliwy, więc drugi plan uznałem za absolutne maksimum zaangażowania.
No i stało się! Chyba... Szła, bo miała iść,
minęła mnie nie dostrzegając, bo przecież zadbałem o to, jednak klimatem
musiała nasiąknąć i mną rozsiewającym wirusy moich aspiracji. Zapewne
wchłonęła, może wzrokiem, którym przeciągnęła jak pędzlem w poprzek witryn sklepowych
głaszcząc policzki turystów i tubylców grzeczną obojętnością, może węchem
zbierającym feromony niewidocznie poszukujące wypełnienia wzajemnością, może
słuchem sięgającym poza ustawową słyszalność ludzką. Nie wiem czemu przekonanie
we mnie rosło wraz z dumą, że dałem radę. Zaznaczyłem idącą niedopowiedzeniem
wydumanym, moją nieistotnością ukrytą.
Teraz trzeba już było tylko czekać aż
namnożą się zarazki, aż dojrzeją zawiązki nikłe i obrodzą owocem. W końcu z
założenia rosnąć miały nie pośród tłumów, lecz zadumy. A to towar deficytowy i
nieczęsty. Czas było założyć na grzbiet świętą cierpliwość i uziemić wszelkie
potrzeby. Czekałem jak bomba zegarowa czeka na impuls w sercu zapalnika.
Nieruchoma i zimna, ale gotowa na eksplozję gdy tylko usłyszy stukanie do drzwi.
Myślałem, żeby zasiedlić deptak, ale
mógłbym tam zmarmurzeć, spopielić się nadaremnie, więc wybrałem trudniejszą
drogę. Czekałem zanurzony w codzienność na uśmiech losu, bo przecież w
skończonym zbiorze elementów żyć mi przyszło i zamiast stacjonarnie gnuśnieć
spowiłem miasto pajęczyną ścieżek poplątanych bezładnie. Chaosem, w którym
obietnica mnie była schowana przed wzrokiem gawiedzi.
Żyłem życiem bez. Ona też, więc
powinniśmy się spotkać, szczególnie, że już mną zarażona dojrzeć powinna i
rozkwitać. Przecież wie, że jestem, bo jej to wyszeptałem całym sobą. Wydawało
się to takie proste, oczywiste i nieuniknione. A jednak nie udawało się wciąż i
tylko irytacja rosła. Węszyłem jak jakiś ogar myśliwski, wciąż mając w nosie
nieodległy cel, przeświadczenie, że podążam ścieżką właściwą. Przystawałem
czasami licząc, że mnie dogoni i weźmie pod rękę i pójdziemy już razem, ale
nie. Trochę się bałem, że może złe miejsce wybrałem na te moje nadzieje, że świat
wielki mógł Ją pochłonąć bez reszty.
Oglądam się za siebie, a tam puchnie
Przeszłość. Tyje zupełnie bez umiaru. Nic nie wyrzuca, nie zapomina.
Teraźniejszość przeźroczysta, zwiewna i ulotna usiłuje mnie pocieszać, ale ona
wie, że jest szybą dzielącą mnie od oczekiwania. Mogłem usiąść Przeszłości na
kolanach i wypłakać się w jedwab Teraźniejszości, lecz mi zachciało się
Przyszłości – tej cyganki nieokiełznanej, dziecka-kwiatu o wyobraźni
nieskończonej i możliwościach jeszcze większych. Zdarłem buty i kolejne,
biegłem, lub w kółko się kręciłem, a Ona za każdym razem o jeden kroczek z
przodu. Jak dziewczyna uciekająca ze śmiechem przed chłopcem, żeby ją gonił do
utraty tchu, bo wtedy słowa i uczucia nabiorą mocy. Za krótko biegłem? Zbyt
wolno? Nie tędy?
Ileż to przeróznych podchodów trzeba uskutecznić, ileż myśli wysłałać w kierunku obiektu, ileż "słów bez słów" wypowiedzieć żeby się coś zaczęło...
OdpowiedzUsuńA i tak nie ma pewności najmniejszej...
chodzenie jest dobre - nie trzeba nawet dojść nigdzie
UsuńBo chodzi o to by gonić króliczka...
OdpowiedzUsuńzmarmurzeć na deptaku - piękne !
w moim przypadku, to raczej Króliczkę.
UsuńTak właśnie randkowałem na przełomie szkoły podstawowej i liceum, ale potem poszedłem inną drogą:)
OdpowiedzUsuńżałujesz?
UsuńDobre pytanie. Czasem ... chyba tak.
Usuńmarzenia dziecięce, odwaga, brak zahamowań i lęków. fantazja, śmiech całą pojemnością ciała, żadnych kompromisów - niedojrzałość ma mnóstwo zalet.
UsuńAle bomba! I jaką trzeba mieć wytrzymałość... i jakie wyostrzone zmysły, żeby to odebrać. Korci mnie, żeby zrobić stuk-puk, ale się boję, że kogoś rozerwie. A gdy eksploduje, to i pukającego nie oszczędzi. Nie wnikam, nie sprawdzam.
OdpowiedzUsuńEwę w raju też korciło. no i mamy pokłosie. nie utrzymasz łapek? musisz pogmerać?
UsuńPrzecież się trzymam. I za język się gryzę.
Usuńtylko go sobie nie odgryź.
Usuńodbieram to jako troskę... :)
UsuńA tekst ok, chociaż same podchody dosyć skomplikowane wyszły.
nie wszystko musi być komiksem, albo zestawem piktogramów. niech będzie zawiłe, niech pozwoli na bardzo różny odbiór, albo znalezienie fragmentu uniwersalnego. w rozmaitości siła.
Usuńtak jest.
UsuńPodziwiam Twoje bogate słownictwo i wyobraźnię.
OdpowiedzUsuńWidocznie ta Twoja dziewczyna jest jak Zosia z II części "Dziadów", która zwodziła młodzieńców.
na imię ma Przyszłość. i jakoś nie potrafię jej dogonić.
UsuńPrzyszłość trudno dogonić i trzeba uważać, bo dogoniona może okazać się mało ponętna.
OdpowiedzUsuńale jaka tajemnicza i nieodgadniona. już to jest pokusą, z której trudno zrezygnować.
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Narodziny są przyjemne. Śmierć jest spokojna. Najwięcej kłopotów sprawia ten okres pomiędzy.":)
(Isaak Asimov)
Pozdrawiam:)
narodziny są krzykiem wielkim, a śmierć bywa czasami okropnym bólem. ale to prawda, że pomiędzy jest raczej kłopotliwie.
Usuń