Wiem, że musisz. Przynajmniej
pięć razy nim jeden dzień minie. Witając dzień udasz, że mnie nie widzisz, samą
siebie przekonasz, że ja również nie widzę, że oczy mam zarośnięte snami zbyt
fantastycznymi, abym dostrzegł jak przemykasz cichutko do łazienki, do kuchni i
wodę na kawę nastawiasz, klnąc, bo patelnia zazgrzytała, a w zlewie jedenaście
talerzy, których nie było, kiedy się kładłaś. Wiem, bo chociaż z wysiłkiem mam
oczy zamknięte, to słuch mi dopisuje. Wiem, że do mnie kierujesz obelgi,
chociaż kładłem się, gdy zlew cierpiał na próżnię doskonałą, wolną nawet od
wilgoci. A jednak – złorzeczysz, bo inaczej już nie potrafisz. Klniesz dzień,
zanim się zaczął, mnie, który nie wstał i otoczenie, bo chłodzi ci stopy ponad
oczekiwania i nadszedł zbyt wcześnie.
Wracasz z parującym kubkiem i odcinasz się od świata słuchawkami pełnymi obcojęzycznych treści i obrazów barwniejszych od twojej wyobraźni, które chcesz w sobie zaszczepić, aby stały się twoim dniem powszednim. Szukasz własnego jutra w miejscu, którego nie ma, albo jest podkolorowane bardziej, niż marzenia nastolatków. Siedzisz wpatrzona monitor, lub tęczę paznokci u nóg, w świeżo wypielęgnowane łydki, na których brzask się pośliznął i kark skręcił. Odwlekasz. Odwlekasz trzecie minięcie, które i tak nadejdzie, lecz jeszcze nie teraz. Choćby spóźnić się przyszło, albo odpokutować – siedzisz licząc, że uda się przemknąć.
Wracasz z parującym kubkiem i odcinasz się od świata słuchawkami pełnymi obcojęzycznych treści i obrazów barwniejszych od twojej wyobraźni, które chcesz w sobie zaszczepić, aby stały się twoim dniem powszednim. Szukasz własnego jutra w miejscu, którego nie ma, albo jest podkolorowane bardziej, niż marzenia nastolatków. Siedzisz wpatrzona monitor, lub tęczę paznokci u nóg, w świeżo wypielęgnowane łydki, na których brzask się pośliznął i kark skręcił. Odwlekasz. Odwlekasz trzecie minięcie, które i tak nadejdzie, lecz jeszcze nie teraz. Choćby spóźnić się przyszło, albo odpokutować – siedzisz licząc, że uda się przemknąć.
Uśmiecham się pod nosem, bo ścieżki codzienności wydeptane są tak bardzo, że
nawet woda gdy skapnie na podłogę, podąża szlakiem kroków wyświechtanych.
Wzdychasz po raz kolejny, bo znowu cud się nie zdarzył, a codzienność wzywa
coraz nachalniej - trzecim alarmem, drugim SMS-em, kolejną skargą rodzącą się
przed wymarszem. Kilka kroków zamkniętych w chłodzie szykany na dowolnie
wybrany temat, bo przecież dobrym słowem obdarzyć zewnętrze byłoby kpiną jawną.
Nadużyciem, przyznaniem, że ktokolwiek oprócz jest godzien uwagi, że stać go na
działanie sensowne i skuteczne – aż się boję powiedzieć – słuszne i dobre.
Kłapnięcie drzwiami i chrobotanie klucza w zamku uwalnia przeponę od obrączki niedoskonałości i przemierzasz bezkresy własnego ideału, pozwalając anonimowemu otoczeniu spijać cień z chodnika, wąski, wiatrem formowany warkocz aromatów, którym łaskawie pozwoliłaś pokryć ciało nim je przykryłaś tekstyliami dobranymi pieczołowicie z nie za wielkiej szafy. Nie patrzę jak plujesz dyskretnie lecz z pasją – na tę szafę ubogą, przez którą wybór charakteru staje się skończoną wielkością – biel i czerwień dzisiaj wybierasz, lecz to nie patriotyzm ma być. To krew i całun niewinności. Dzisiaj będziesz wilczycą, która na gardle świata zaznaczy swoją pasję, a potem rzęsami ćwierkającymi niewinność zaśpiewasz światu kłamstwa bezgraniczne:
Kłapnięcie drzwiami i chrobotanie klucza w zamku uwalnia przeponę od obrączki niedoskonałości i przemierzasz bezkresy własnego ideału, pozwalając anonimowemu otoczeniu spijać cień z chodnika, wąski, wiatrem formowany warkocz aromatów, którym łaskawie pozwoliłaś pokryć ciało nim je przykryłaś tekstyliami dobranymi pieczołowicie z nie za wielkiej szafy. Nie patrzę jak plujesz dyskretnie lecz z pasją – na tę szafę ubogą, przez którą wybór charakteru staje się skończoną wielkością – biel i czerwień dzisiaj wybierasz, lecz to nie patriotyzm ma być. To krew i całun niewinności. Dzisiaj będziesz wilczycą, która na gardle świata zaznaczy swoją pasję, a potem rzęsami ćwierkającymi niewinność zaśpiewasz światu kłamstwa bezgraniczne:
- To nie ja… ja nie wiem… ja nie chciałam...
A kiedy wreszcie nasycisz się zachwytem świata nad twoją doskonałością, kiedy już namaścisz go przyprawą ciebie-idealnej i pobłażliwością dla nierozumnych, dla wątpiących i tych, co z kolan już wstać nie potrafią, gdy tylko zwiastun ciebie proroczym tchnieniem zawiśnie nad tępym umysłem gołębicą dziewiczo w biel odzianą (oby nie zbyt pochopnie) – wracasz.
Wracasz i mrozisz uczucia sięgając po klucze do reszty twojego dnia, w której królowa śniegu poprosiłaby o gorącą herbatę, żeby jej nos nie odpadł, albo nie sfioletowiał, jak temu sztajmesowi, który cedził przez chleba ćwiartkę denaturat, żeby nie uświnić podniebienia barwą jagód roztartych w śmietanie. Patrzę, jak silisz się na niedostatek kroków, na bezruch i szukanie alternatywnych światów, alibi niechby naciąganego, lub pretekstu do ucieczki, której potrafisz nadać znaczenie pozytywne, żeby upokorzyć otoczenie. Żeby miało swoją tępą świadomość, że nie pomyślało, że nie dało rady że pośród twojego poświęcenia własnym egoizmem wolało nie wiedzieć o tym dzisiaj i jego aspiracjach w tobie wyciosanych granitowym obeliskiem. Więc znów – poświęcasz się, a czasem nawet miniesz mnie w drodze do tam i z powrotem, jak jakiś fikcyjny hobbit, któremu oczy zarosły monolitem widzenia i podążą za echem, którego nie rozumie, lecz WIE!
Gdybym… Gdybym był uprzejmy przez ten jeden fragment dnia nie istnieć w sposób szary, bo o czystości we mnie mowy być nie może i każde domniemanie stałoby się szyderstwem – wtedy na abakusie pierwszej dłoni wciąż zostałyby dwa paluszki czekające swojej okazji, zliczające nieszczęścia prywatnej drogi krzyżowej. A ja nie potrafię istnieć mniej. Nie potrafię niknąć w mroku doskonałym, bo przecież doskonałość kopie mnie w rzeczywistość z obu stron – tak samo nie potrafię być skończonym chamem, jak samarytaninem. Nie umiem i znowu wiem, że ty wiesz, chociaż marszczysz się srodze – zapewne będę stanowił wyłączne uzasadnienie zmarszczek, gdybyś raczyła się zestarzeć – to bardzo źle? Wybacz, że pytam, ale co j mogę wiedzieć, jeśli przez twoje pojmowanie nie przefiltruję opinii i dygresją napiętnuję.
Nie jestem idealny. I szarego alibi nie mam, choć bezsennością kaleczę noce własne. Więc jestem i trwam wczepiony w meble, żeby fala twojego przyboju wraz z odpływem wypaliły na mnie dwa piętna – cztery i pięć…
Skwierczy mi na plecach popołudnie, rany stygną powoli, bo ciepło rozprasza się najwolniej jak potrafi – to chyba najbardziej leniwa postać energii i wcale mnie to nie cieszy, kiedy skwierczę, jak karkówka na grill wrzucona – ona przynajmniej nie ma już świadomości. Stygmaty pulsują, jątrzą się i gangreną zarażają ciało. W umyśle tkwi myśl odbierająca oddech – to dopiero popołudnie.
Kulę się w sobie porażony myślą. Podobno do każdej myśli życie może się przyzwyczaić, oswoić się z nią, zaakceptować w imię idei, jaką jest wartość nadrzędna, czyli życie właśnie. Podobno, bo takie idee głoszą ci, którzy pojęcia o tym nie mają większego niż ja. Ci, którym nie było dane, więc wymądrzają się pławiąc się w laurze, a listków laurowych na nich tyle, że obrać ich do nagości chyba tylko Bóg potrafi.
Słońce dopina negocjacje z księżycem i wreszcie chowa się poza pole widzenia, zostawiając nieboskłon księżycowi, który anorektyczny, apatycznie stawia kroki pośród nocy bojąc się artretyzmu, zgonu i…
Czyżby ciebie…? Nawet on? Odległy poza zasięg obelg, niedopowiedzeń i aluzji sugerujących. Pokonany jestem dniem dłuższym od nocy, własną niedojrzałością, która wysysa ze mnie resztki energii pokazując świat piękny, silny i bogaty – z sadystycznym zadowoleniem spikerki telewizyjnej wyposażonej w gadżety chirurgii kosmetycznej, z niebiańskim uśmiechem pani wystylizowanej na Afrodytę czołobitnie okoloną unijnymi gwiazdkami Hermesów, Herkulesów, Apollów, Schwarzeneggerów i Van Dammów. DiCapriami i Lindami, Kobuszewskimi Kotami – cholera wie kim jeszcze.
Tobie dość nigdy. Niechby ukląkł cały męski świat przed tobą, a i tak nie dorośnie do twojej jednostkowej kobiecości. Do boskiego lotus, w którym rozwijać się mogłoby coś więcej niż teraźniejszość. Może lepiej nie? Odcinam się od elektryczności i elektroniki. Odcinam się od słońca, które mnie dotykało, ale pewnie uwagi nie zwróciło nawet mimochodem. Zamykam dostęp świadomości opuszczając klapy powiek pod niebem ciemniejszym niż północ. Mrok wzmocniony murami, powiekami i moją potrzebą kładzie się na moim postrzeganiu, a ja witam go bezwstydnie nagi – niech mnie zapłodni myślą niedoskonałą, płochą, jakąkolwiek, z którą dam radę kolejny dzień w słońcu popełnić.
Czekasz… Zanim się położysz, czekasz, aż zacznę udawać, że śpię, żebyś zaciskając zęby przemknąć mogła bosą stopą przed nieświadomym mną wdychającym niespełnialne nadzieje i aromaty, których dzień mi poskąpił. Których poskąpisz i ty, bo widzę, jak się chyłkiem skradasz i nawet zmierzchowi nie chcesz się oddać całkiem. Jedynie kafle w łazience w miodowych smugach pełnych wilgoci usiłują powtórzyć rysunek twojego ciała zamkniętego w samotność, kiedy kształt spływającej wody zlizuje zapach twojego ciała – ten prawdziwy, nasiąknięty dniem.
Przemykasz obok, sterylna, chemiczna, nieprawdziwa. Nie moja, nie dla mnie… Już nie… I nie wiem co zrobiłem i co zrobię, ale ty przemykasz – po raz czwarty, jeśli masz szczęście, lub szósty, kiedy go zabrakło…
Zaciskam oczy – idź spokojnie po własną noc – może kiedyś przyśnię się tobie taki, jakim się śniłem dawno temu. Zanim palec boży napiętnował cię doskonałością. Idź bosonoga. A gdyby znudził się ideał… Jestem tu – jestem i chociaż mam oczy zamknięte – nie śpię. Liczę. Noce, dni i twoje spacery. Liczę że kiedyś… Może tylko mi się wydaje?
Budzik drze mordę po rusku zupełnie, bo ruskie budziki (błagam, nie powtarzajcie tej plotki w Moskwie) gotowe obudzić ojca narodów. Słyszę jak wzdychasz – ty wiesz – ja nie śpię, ja wiem – ty wiesz… Jeden… Wstał dzień kolejny...
A kiedy wreszcie nasycisz się zachwytem świata nad twoją doskonałością, kiedy już namaścisz go przyprawą ciebie-idealnej i pobłażliwością dla nierozumnych, dla wątpiących i tych, co z kolan już wstać nie potrafią, gdy tylko zwiastun ciebie proroczym tchnieniem zawiśnie nad tępym umysłem gołębicą dziewiczo w biel odzianą (oby nie zbyt pochopnie) – wracasz.
Wracasz i mrozisz uczucia sięgając po klucze do reszty twojego dnia, w której królowa śniegu poprosiłaby o gorącą herbatę, żeby jej nos nie odpadł, albo nie sfioletowiał, jak temu sztajmesowi, który cedził przez chleba ćwiartkę denaturat, żeby nie uświnić podniebienia barwą jagód roztartych w śmietanie. Patrzę, jak silisz się na niedostatek kroków, na bezruch i szukanie alternatywnych światów, alibi niechby naciąganego, lub pretekstu do ucieczki, której potrafisz nadać znaczenie pozytywne, żeby upokorzyć otoczenie. Żeby miało swoją tępą świadomość, że nie pomyślało, że nie dało rady że pośród twojego poświęcenia własnym egoizmem wolało nie wiedzieć o tym dzisiaj i jego aspiracjach w tobie wyciosanych granitowym obeliskiem. Więc znów – poświęcasz się, a czasem nawet miniesz mnie w drodze do tam i z powrotem, jak jakiś fikcyjny hobbit, któremu oczy zarosły monolitem widzenia i podążą za echem, którego nie rozumie, lecz WIE!
Gdybym… Gdybym był uprzejmy przez ten jeden fragment dnia nie istnieć w sposób szary, bo o czystości we mnie mowy być nie może i każde domniemanie stałoby się szyderstwem – wtedy na abakusie pierwszej dłoni wciąż zostałyby dwa paluszki czekające swojej okazji, zliczające nieszczęścia prywatnej drogi krzyżowej. A ja nie potrafię istnieć mniej. Nie potrafię niknąć w mroku doskonałym, bo przecież doskonałość kopie mnie w rzeczywistość z obu stron – tak samo nie potrafię być skończonym chamem, jak samarytaninem. Nie umiem i znowu wiem, że ty wiesz, chociaż marszczysz się srodze – zapewne będę stanowił wyłączne uzasadnienie zmarszczek, gdybyś raczyła się zestarzeć – to bardzo źle? Wybacz, że pytam, ale co j mogę wiedzieć, jeśli przez twoje pojmowanie nie przefiltruję opinii i dygresją napiętnuję.
Nie jestem idealny. I szarego alibi nie mam, choć bezsennością kaleczę noce własne. Więc jestem i trwam wczepiony w meble, żeby fala twojego przyboju wraz z odpływem wypaliły na mnie dwa piętna – cztery i pięć…
Skwierczy mi na plecach popołudnie, rany stygną powoli, bo ciepło rozprasza się najwolniej jak potrafi – to chyba najbardziej leniwa postać energii i wcale mnie to nie cieszy, kiedy skwierczę, jak karkówka na grill wrzucona – ona przynajmniej nie ma już świadomości. Stygmaty pulsują, jątrzą się i gangreną zarażają ciało. W umyśle tkwi myśl odbierająca oddech – to dopiero popołudnie.
Kulę się w sobie porażony myślą. Podobno do każdej myśli życie może się przyzwyczaić, oswoić się z nią, zaakceptować w imię idei, jaką jest wartość nadrzędna, czyli życie właśnie. Podobno, bo takie idee głoszą ci, którzy pojęcia o tym nie mają większego niż ja. Ci, którym nie było dane, więc wymądrzają się pławiąc się w laurze, a listków laurowych na nich tyle, że obrać ich do nagości chyba tylko Bóg potrafi.
Słońce dopina negocjacje z księżycem i wreszcie chowa się poza pole widzenia, zostawiając nieboskłon księżycowi, który anorektyczny, apatycznie stawia kroki pośród nocy bojąc się artretyzmu, zgonu i…
Czyżby ciebie…? Nawet on? Odległy poza zasięg obelg, niedopowiedzeń i aluzji sugerujących. Pokonany jestem dniem dłuższym od nocy, własną niedojrzałością, która wysysa ze mnie resztki energii pokazując świat piękny, silny i bogaty – z sadystycznym zadowoleniem spikerki telewizyjnej wyposażonej w gadżety chirurgii kosmetycznej, z niebiańskim uśmiechem pani wystylizowanej na Afrodytę czołobitnie okoloną unijnymi gwiazdkami Hermesów, Herkulesów, Apollów, Schwarzeneggerów i Van Dammów. DiCapriami i Lindami, Kobuszewskimi Kotami – cholera wie kim jeszcze.
Tobie dość nigdy. Niechby ukląkł cały męski świat przed tobą, a i tak nie dorośnie do twojej jednostkowej kobiecości. Do boskiego lotus, w którym rozwijać się mogłoby coś więcej niż teraźniejszość. Może lepiej nie? Odcinam się od elektryczności i elektroniki. Odcinam się od słońca, które mnie dotykało, ale pewnie uwagi nie zwróciło nawet mimochodem. Zamykam dostęp świadomości opuszczając klapy powiek pod niebem ciemniejszym niż północ. Mrok wzmocniony murami, powiekami i moją potrzebą kładzie się na moim postrzeganiu, a ja witam go bezwstydnie nagi – niech mnie zapłodni myślą niedoskonałą, płochą, jakąkolwiek, z którą dam radę kolejny dzień w słońcu popełnić.
Czekasz… Zanim się położysz, czekasz, aż zacznę udawać, że śpię, żebyś zaciskając zęby przemknąć mogła bosą stopą przed nieświadomym mną wdychającym niespełnialne nadzieje i aromaty, których dzień mi poskąpił. Których poskąpisz i ty, bo widzę, jak się chyłkiem skradasz i nawet zmierzchowi nie chcesz się oddać całkiem. Jedynie kafle w łazience w miodowych smugach pełnych wilgoci usiłują powtórzyć rysunek twojego ciała zamkniętego w samotność, kiedy kształt spływającej wody zlizuje zapach twojego ciała – ten prawdziwy, nasiąknięty dniem.
Przemykasz obok, sterylna, chemiczna, nieprawdziwa. Nie moja, nie dla mnie… Już nie… I nie wiem co zrobiłem i co zrobię, ale ty przemykasz – po raz czwarty, jeśli masz szczęście, lub szósty, kiedy go zabrakło…
Zaciskam oczy – idź spokojnie po własną noc – może kiedyś przyśnię się tobie taki, jakim się śniłem dawno temu. Zanim palec boży napiętnował cię doskonałością. Idź bosonoga. A gdyby znudził się ideał… Jestem tu – jestem i chociaż mam oczy zamknięte – nie śpię. Liczę. Noce, dni i twoje spacery. Liczę że kiedyś… Może tylko mi się wydaje?
Budzik drze mordę po rusku zupełnie, bo ruskie budziki (błagam, nie powtarzajcie tej plotki w Moskwie) gotowe obudzić ojca narodów. Słyszę jak wzdychasz – ty wiesz – ja nie śpię, ja wiem – ty wiesz… Jeden… Wstał dzień kolejny...
A ja wiecznie mam zagwozdkę, nigdy nie wiem, od którego momentu liczyć...
OdpowiedzUsuńod pierwszego... (nie chciałem być złośliwy, tylko praktyczny - trudno liczyć coś, co mija Ciebie niepostrzeżenie)
Usuńnie chcę liczyć tego co mnie omija, co przemyka, co przechodzi obok
Usuńtego co znów, co już...
nie dzisiaj
zamknij oczy i nie licz, nie dostrzegaj, nie zauważaj, ignoruj...
Usuńhttps://www.youtube.com/watch?v=91z5HDFgdiU
Usuńsłucham, bo słuchanie mnie nie boli.
Usuńjakim(ś) cudem...?
UsuńSmutne, wyczytałam samotność ludzi żyjących niby razem, ale osobno...
OdpowiedzUsuńciekawe, co jeszcze wyczytasz - zerknę z nieukrywaną radością.
UsuńA ja odliczam miesiące i dni do emerytury, mój kolega odkąd skończył pięćdziesiątkę odlicza lata w drugą stronę i ma nadzieję, że kiedyś znowu zacznie lać w pieluchy. A tak na poważnie, to takiego codziennego odliczania jak tu przedstawione nie wyobrażam sobie, chyba liczyłabym na zakończenie relacji, choć jakie to relacje? I pomyśleć, że ludzie tak żyją i nie są w stanie niczego zmienić, tupnąć, powiedzieć "dość!", odejść, cokolwiek... Tylko trwają i odliczają i nie potrafią niczego się doliczyć. I w imię czego? Jaka to jest ta wartość nadrzędna?
OdpowiedzUsuńciekawy plan z tym odliczaniem. a z laniem w pieluchy nie spieszyłbym się. starość i pampersy, to przykra sprawa
UsuńBywa niestety i tak, że odlicza się nie wiadomo co, w trwaniu nie wiadomo po co, bo obok, a nie razem. Taki stan tylko pogłębia samotność.
OdpowiedzUsuńintrygujący przypadek samotności.
UsuńZnałem to, jak szelągi. Te dobre, ale najczęściej te złe. Już nie znam. I dobrze mi tak.
OdpowiedzUsuńfotografia pozwoliła na perspektywę szerszą?
UsuńJakie to piękne i smutne jednocześnie... Takie prawdziwe. :(
OdpowiedzUsuńSamotność we dwoje chyba boli bardziej niż ta zwyczajna, w pojedynkę...