Sąsiad
bąknął mi przy niedzielnym grillu, że na potrzeby filmu potrzebowali małpy. Dla
sławy nie takie rzeczy się robiło, więc czym prędzej zakopałem maszynkę do
golenia i inny sprzęt (bardziej zaawansowany do depilacji stref równie tajnych,
jak amerykańska pięćdziesiątka jedynka). W ślad za nimi poszedł garnitur
dwurzędowy, parę krawatów i laczki lakierowane jeszcze za czasów króla ćwieczka
ekologicznie czystą stearyną. To było proste. Gorzej, że kolejnym krokiem było osiągnięcie
ajkiu na poziomie nie przekraczającym pięćdziesięciu. To można było załatwić
wyłącznie psychotropami, nielegalną substancją, bądź długotrwałym tankowaniem
destylatów procesów fermentacyjnych warzyw, ziół i owoców. Podjąłem wyzwanie
nabywając w pobliskim markecie dwunastopak przecenionego (czyli zagrożonego
przeterminowaniem – jak to osiągnąć w kraju ochlajów?) piwa, kartonem wina o
etykiecie ozdobionym delikatnym filigranem miękką ręką trzymającą patyk, by markę
wina pominąć skromnym, acz wymownym milczeniem. Do tego najczystsze z czystych
wódeczek pod wezwaniem wszystkich świętych, rycerzy, polityków, czy innych
postaci historycznie zamieszanych w proceder zwieńczył przygotowania. Potem
sprawa zaczęła już przeciekać – bynajmniej nie przez palce, lecz przez układ
pokarmowy, niespecjalnie doświadczony w trawieniu zmasowanego fermentu. A
jednak. Mimo iż byłem małolitrażowy, wydalałem dołem i górą, wypacałem jak
tylko umiałem, a ajkiu degenerowało. Niestety niedostatecznie szybko. Termin
kastingu zbliżał się nieubłaganie. Przeszedłem na dokarmianie całodobowe, również
dożylne i wreszcie zaskoczyło. Upadek był godny wielkoekranowego dzieła.
Leżałem w urynie. W posoce. Zarośnięty i cuchnący jak obornik w gospodarstwie
leniucha. Sąsiadki przestały mi się kłaniać, a dzieci uciekały.
Świt
z-nieba-zstąpienia zastał mnie już w kolejce drepczących w miejscu troglodytów,
z gębami szeroko otwartymi i śliniącymi się niczym buldogi na widok ponętnej,
wysportowanej buldożerki. Każdy świecił niczym wygasła gwiazda na firmamencie i
zdawał się być co najwyżej półgłówkiem. Części z obecnych udało się zsunąć na
osi liczb dodatnich niebezpiecznie blisko zera. Ci leżeli, albo pokwikując obwąchiwali
(dyskretnie podgryzając) kostki konkurencji. Nim drzwi do sławy uchyliły się
odrobinę, abyśmy dostrzegli szwadron zwarty i gotowy na naszą śmierć w
męczarniach, gdyby przyszło nam do łbów zawłaszczyć pierwszy plan na plakatach
reklamujących hit wszechczasów wciąż nienapoczęty przez reżysera z braku
medialnej małpy. Staliśmy więc pokornie i potulnie, choć co bardziej krewcy
drapali ostentacyjnie rozporki i puszczali gazy jakich nie powstydziłaby się podręcznikowa
chmura nad Ypres. Wpuszczali nas pakietami – po tabunie, który potrafili
ujarzmić arkanami służb wyspecjalizowanych.
-
Dziwne – pomyślałem – nie zbadali nas ani na wściekliznę, ani nawet na wszy.
Węszyłem
podstęp. A kiedy podali nam siedmiostronicową ankietę – byłem już pewien
zasadzki. Małpa wypełniająca kwity? Grubo szyta intryga! Podarłem papier i
oddałem mocz na ścianę celując tak, żeby przy okazji zwilżyć but uzbrojonego
gościa w czerniach i granatach. Biedną świnię przerobił na obuwie. Resztę chyba
pożarł, bo napakowany był mięsiwem po same uszy. A mnie w końcu zaczęło ssać w
dołku. Chętnie też bym wrzucił coś w tryby. Od tygodnia, czy dwóch, tylko kalorie
w płynie – cud, że przyszedłem, zamiast nadpłynąć jak szanujący się monsun, czy
inny ruczaj z zielonego gaju. Dumny z siebie, że ominąłem rafy i zasieki
spokojnie patrzyłem na debili pocących się nad kaligrafią obcą nam-małpom.
Wreszcie zaczęli wołać przed oblicze najjaśniejszego. Tron miał kiepski. Z
brezentu. I wzrok nietęgi, podbity okularami o tak wielu dnach, że musiał
widzieć świat podziemny na wylot.
-
I dobrze – zatarłem mentalnie ręce… tfu łapy – taki to niechybnie pozna się na
moim poświęceniu dla roli!
A
coście mi tu sprowadzili – zaniepokoił się reżyser patrząc na mnie z
obrzydzeniem – cuchnie dosadniej niż wojskowa latryna. A wygląda tak, że trzeba
mu było kaganiec i obrożę nałożyć zanim tu toto wprowadziliście. Przecież mnie
ukąsi. Sami popatrzcie, jak zuchwale zezuje na mnie!
Byłem
z siebie dumny. Poznał się. Błyskawicznie dostrzegł wszelkie zalety mojej
kreacji. A przecież nie miałem zbyt wiele czasu i środki mocno ograniczone.
Rola była już moja. Tymczasem reżyser zapewne dla zachowania pozorów demokracji
zapragnął nagle obejrzeć kolejne egzemplarze aspirujące do roli.
Odezwiemy
się, damy znać i różne takie bla bla bla, wyćwierkała w moją stronę stojąca
daleko poza zasięgiem mojego aromatu zabiedzona czapla z lakierowanymi szponami
i na szczudłach szpilek tak wysokich, że już biustem utkwiona była w niebie i
to na wyższych jego piętrach. Ja co najwyżej mogłem pożegnać jej pępek i szpony
wręczające mi na pamiątkę udziału w kastingu plakacik z własnoręcznym podpisem
reżysera i streszczeniem fabuły udartym w pół akcji, żeby wzmóc niepewność
jutra. Małpa… miała dysponować inteligencją, która pozwoliłaby jej zawładnąć
światem i zaprowadzić na ziemi mores, jakiego nie udało się dotąd osiągnąć
żadnemu z dyktatorów. I na pewno nie osiągnęła tego sikając ochronie na wojenne
kamasze.
-
Ech! Z tymi sąsiadami… Niby coś usłyszał, niby chciał dobrze i co? Spaprał mi
tak świetnie zapowiadającą się karierę!
Tyle wyrzeczeń...
OdpowiedzUsuńAjkiu< 50?
Niektórzy biorą nawet jakieś"energetyki" żeby dojść chociaż do takiego poziomu. Widać trafiają się wyjątki. Czego nie robi się dla kariery...
Schowałem wszystkie brzytwy, sąsiad miał wpaść na piwo bezalkoholowe z limonką(perską)
przezorny Janek
kiedy się obserwuje świat łatwo odnieść wrażenie że pięćdziesiąt to szczyt marzeń al enie powinno być to normą. setka - to poziom wyjściowy.
UsuńBo ten sąsiad to był pewnie ledwo sapiens.
OdpowiedzUsuńgrill wyzwala w ludziach rozmaite szare strefy.
Usuń