Postanawiam napocząć dzień nieco wcześniej. Niby tylko o chwilę, ale autobus pełen obcych. Tylko sąsiadka uposażona dostatnio cieleśnie i z mnóstwem włosów rozcieńcza sobą tę oazę obcości. Co dziwne, to fakt, że w autobusie przeważają mężczyźni, gdy ten, którym uporczywie przemieszczam się co dnia wykazuje się przytłaczającą przewagą kobiet.
Nastrój chyba mam frywolny, bo czytając reklamę „bądź o krok przed cyberprzestępcami” dopowiadam ciąg dalszy – i sam wydaj swoją wirtualną gotówkę. A potem wsiada młoda pani z wielkim pluszowym misiem i reklama traci na wartości – też przed cyberoszustami.
Azjatka w bieli na tle mrocznego Miasta wygląda bardziej jak zjawa, niż zjawisko. Duża pani o malutkich stopach sadzi wielkie susy pożerając przestrzeń błyskawicznie. Ignoruję tramwaj i pozwalam się uwieść labiryntom wąskich uliczek, Rzece, dziedzińcowi najpiękniejszemu na świecie, teraz odpoczywającemu od zachwytów za dębową furtą pyszniącą się herbami – pewnie Ossolińskich. Zerkam na drzewa ciężko oplecione bluszczami, most wreszcie po remoncie, niemal pustą marinę zerkającą smętnie na pachołki w czapkach świateł wyznaczających tor wodny. Czytam napis na murze – Powietrze pachnie rozkładem i słucham rechotu pełnobrzuchych kaczek kołyszących się w nurcie niczym amfibie o wygasłych silnikach. Śmieją się, bo w hotelowej jadłodajni dopiero pożerają się pierwsze śniadania.
Jeszcze tylko chodniki szkliste od zamarzniętych mgieł i tekstylnie okwiecone dziewczę tracące resztki wzroku na lekturze monitora w mętnym świetle poranka i jestem na miejscu. Frywolność mnie nie opuszcza, więc opracowuję w przelocie definicję Płodologa – pediatrę od pasożytów wiodących życie utajone.
Kolarza dopadło pragnienie, więc solidnie popił i w trosce o kartę rowerową wsiadł do autobusu i przeczekiwał upojne chwile śpiąc z nogą na ramie roweru, żeby nikt go nie okradł. Jedziemy. Przez okno widzę młodą damę w białym biustonoszu i długim, lecz rozpiętym futrze. Czesze włosy ręką i czeka na taksówkę, a swoim wyglądem spiętrza ruch kołowy na wąskiej ulicy na tyłach dworca. Od samego patrzenia robi się albo zimno, albo gorąco – jak w czasie febry. Potem widzę czarnoskóre plemię w wełnianych czapkach. Chyba wracają do domów po pracy. Wewnątrz młoda mama usiłuje przyłożyć telefon do ucha i dopiero wtedy orientuje się, że ma na sobie wielkie słuchawki.
Wiesz, z uśmiechem przeczytałam, te kaczki śmiejące się, beztrosko, bez zagrożenia, że mogą być następnym po śniadaniu posiłkiem. Pożerająca przestrzeń pani. Twoja uważność na szczegóły codzienności, jest odkrywcza.
OdpowiedzUsuńPięknie ci ten poranek wyszedł, taki trochę senny, trochę absurdalny. Te scenki z autobusu, zjawa w bieli, kolarz śpiący na rowerze, pani w futrze jak z innego świata… wszystko poukładane jak migawki, które normalnie by uciekły. Fajnie to czytać, zwykły dzień, ale patrzysz na niego jakby z lekkim dystansem i humorem, i to naprawdę działa.
OdpowiedzUsuń