-
Właśnie straciłeś wolność – powiedział mutant podnosząc mnie jedną ręką za
klapy marynarki, a drugą demonstrując rozmiar pięści większej od mojej twarzy –
od tej chwili możesz wyłącznie się zgadzać, a każde twoje „nie” piętnowane
będzie czymś, czego szybko zapomnieć nie zdołasz. Na początek – wsiadasz do samochodu
i spodziewam się uśmiechu na twojej twarzy, słów miłych, grzecznych i
pozbawionych wulgarności.
Wsiadłem,
kiedy już mnie postawił na ziemi, chociaż oburzenie we mnie kipiało jak Wezuwiusz,
nim spłynął na równiny u podnóża. Drzwi cichutko zaszczekały, kiedy się za mną
zamykały i już byłem wewnątrz limuzyny, o oknach przydymionych tak, że z
zewnątrz można było zauważyć wyłącznie własną fizjonomię wykrzywioną
ciekawością, lecz na pewno nie wnętrze tego luksusu. Naprzeciwko siedziała kobieta,
która przyglądała mi się niewzruszenie i bezczelnie. Najwyraźniej była przyzwyczajona
do patrzenia na mężczyzn wzrokiem kupca przebierającego pośród melonów w
poszukiwaniu nieskazitelnej dojrzałości, słodyczy i aromatu.
Bezkompromisowy
wzrok kazał podejrzewać, że nastolatką już nie jest, chociaż zblazowane milionerki
mogą dojrzewać znacznie szybciej do takich ekscesów. W końcu rozpieszczane od
dziecka przywykły, że świat na ich drodze jest otwartą torebką frytek gotowych
do konsumpcji, a personel zadba o przyprawy i temperaturę bez względu na porę
dnia, czy nocy. Teraz – ja byłem taką frytką w tytce papierowej, a king-kong zerkał
jednoznacznie i beznamiętnie, czekając na pierwszy grymas, żeby zmniejszyć
liczbę wymiarów na mojej twarzy do dwóch. Uśmiechanie się wydawało mi się zbyt
trudne, kiedy oddech wciąż nie wrócił do normy, więc rozglądałem się po wnętrzu
tymczasowego (mam nadzieję) więzienia i luksus wszędobylski onieśmielał mnie
coraz bardziej odbierając złudzenia.
Gapiłem
się w milczeniu na ukrywającą się we własnych myślach kobietę i nie potrafiłem sobie
wyobrazić celu takiej agresji, kiedy stać ją było zapewne, żeby kupić Times
Square, albo Piątą Aleję wraz z każdym spacerowiczem, obsługą sklepów i psami
zmanierowanymi nadmiarem bogactwa tak, że przynależność rasowa wydawała się co
najmniej wątpliwa. Tymczasem ona patrzyła na mnie z ciekawością zaledwie
naszkicowaną w oczach, a ja wybałuszałem się jak ubogi krewny na weselu bogatej
kuzynki. Porwała mnie wprost z chodnika jednym paluszkiem pokazując mnie tym
dwóm, z których jeden wydawał się szoferem, a drugi lokajem, lecz przecież
wyraźnie było widać, że to dopiero wtórny fach. Obaj byliby w stanie zębami
rozszarpać oddział komandosów na tyle niemądrych, żeby stanąć na ich drodze.
Samochód
jechał wciąż, bo za oknem migotały zmieniające się krajobrazy i architektura
statecznie nie zamierzała się zachowywać, tylko umykała od wzroku nie dając
czasu na znużenie stabilnym obrazem. W końcu oderwała się od
prostopadłościenności miejskiej i zanurzyła w eksplozję natury zdecydowanie
bardziej skomplikowanej w kształtach. Dwie pary czujnych oczu nieprzerwanie
monitorowały najdrobniejszy mój ruch, a kobieta z podwiniętymi pod siebie
stopami przyglądała mi się popijając coś z kieliszka. Wciąż milczała, jakby
uznała, że nie warto zaszczycać mnie rozmową. Jednego gestu wyjaśnienia, nic – po
prostu wiozła mnie jak drobne, nieistotne zakupy do swojego domu, gdzie te dwa
goryle zapewne zapakują mnie i rozdysponują wobec służby, która mnie „zagospodaruje”
do czasu, aż pani określi dokładniej, w czym miałbym jej życie uprzyjemnić.
Okolica
mroczniała, stawała się bardziej obca i niezamieszkała, a dyskretne,
powtarzające się posterunki świadczyły wyłącznie o tym, jak rozległa jest
nieruchomość mojej gospodyni. Słońce oparło się o widnokrąg i widać to było wyłącznie
na końcu perspektywy asfaltowej szosy, bo po bokach rósł złośliwie zaniedbany
gąszcz porośnięty niegościnnymi jeżynami, tarniną i dziką różą , świerkowymi młodnikami
gęstymi tak bardzo, że powietrze kaleczyło własne cząsteczki, zanim przedarło się
na wolność. Nawet słońce wydawało się krwawić i rozlewać lepką plamą na
asfalcie. Nadzieja we mnie gasła z każdą chwilą. Wiary brakowało i kolejne
kilometry były już tylko nadmiarowymi gwoźdźmi do trumny zbyt szczelnie już zabitej.
Nie
istniałem. Zostałem pożarty przez drapieżnika zbyt wielkiego, abym mu opór stawił.
Chciałem podjąć jedyną próbę ucieczki dotykając klamki, jednak blokada nie pozwoliła
nawet drgnąć zawiasom drzwi. Przy tej prędkości pewnie i tak zostałbym rozsmarowany
na ketchup po asfalcie szorstkim jak pumeks. Mogłem tylko… Oszukuję się wciąż –
nic nie mogłem. Mogłem mieć ogryzek nadziei, że tam, dokąd zmierzamy trafi się okazja,
szansa niewielka, iluzoryczna wręcz, bo przecież widać, że poganiacze są
wyszkoleni, a ja – miejski robak ważący w całości mniej od dowolnego z
towarzyszących mi męskich bicepsów, mogłem co najwyżej piać pieśni żałobne i wspominać
kolonizacyjne zapędy historią zapisane i powtarzane do gęsiej skórki co
wrażliwszych uczniów szkół początkowych okresów kształcenia. Blues o wolności.
Dojechaliśmy,
zanim słońce tchórzliwie umknęło za horyzont, a kobieta nie zaszczycając mnie słowem
poszła popełnić wieczór, który mną nie miał być skażony. Zostałem się sam, nie
wiedząc co mam robić i czy w ogóle warto, ale przecież ta masa mięśniowa nie
zostawiła mnie samopas i fałszywe mniemanie o bezpieczeństwie w jednym
okamgnieniu zostało zarżnięte słowami mieszczącymi się jednym zdaniu.
-
Rozbieraj się. Ale już – Goryl wywalczał rozkaz, a ja ściągałem z siebie odzież
drżącymi rękami. Chociaż wieczorny chłód mnie lizał po ciele, to miałem
wrażenie, że w piecu hutniczym wypalana jest moja nagość, która mnie piekła
niezmiernie i we wszystkich znanych mi wymiarach. Desperacja próbowała kwilić,
kiedy przyszło bieliznę ściągać, jednak instynkt przetrwania nie pozwolił jej
na zbyt wiele. Stałem nagi. Pośrodku czegoś, czego nie znałem. Noc wobec niczego,
co mógłbym znać i ta moja pesząca nagość… Odbierająca ostatnie pozory godności.
Stałem nagi, a przede mną dwie tony mięśni sterowały mną palcem wskazującym
basen…
Zanim
się wykąpałem, pośród wewnętrznego przerażenia przyszedł ktoś, kto miskę
blaszaną przyniósł i postawił i wiatr podsunął mi pod nos zapach, który powalił
zmysły – jeść… jaki byłem głodny… Wyskoczyłem z basenu, a mutant rzucił w moją
stronę coś. Kawałek sztywny, który okazał się… obrożą…
-
Zakładaj. Od dzisiaj jesteś psem. I będziesz nim tak długo, aż się nie
znudzisz. Złe psy długo nie żyją. Rób jak uważasz. Twoja buda – twój nowy
adres. Od teraz mieszkasz tutaj. I jesteś zadowolonym psem. Albo tylko martwym.
Jutro się dowiesz, jak masz na imię. A teraz już śpij, bo wstajesz wcześnie…
Czasami mam wrażenie, że pieskie życie jest lepsze od ludzkiego...
OdpowiedzUsuńmicha pod nos i jasne oczekiwania?
UsuńZdarza się, że micha pod nos i mnóstwo miłości.
Usuńnie po takim wstępie chyba...
Usuńchociaż... nieprzewidywalne...
ja wolałbym jednak takiej pani nie napotkać i nie liczyć na ciąg dalszy z pogranicza łagodności - buda, to nie miejsce w nogach łóżka choćby, czy pod schodami.
nie. nie przekonuje mnie wcale.
Cosik mi się z prokuratorem Robertem Scurvym skojarzyło.
OdpowiedzUsuńnie znam człowieka...
UsuńZ "Szewców" Witkacego.
Usuńchyba opuściłem tę wysokość i nie czytałem.
UsuńBo ja wiem, czy to konieczne... Ale akurat ja lubię. W pewnym sensie.
Usuńa na czym podobieństwo polega?
UsuńNa przemianie w psa za sprawą kobiety.
Usuńdzięki za dokształcenie. jak widać trudno być oryginalnym. o ile w ogóle jeszcze można
UsuńUważam, że JESTEŚ oryginalny.
UsuńMożna by tak zacząć wprowadzenie do brudnego thrillera kryminalnego. Człowiek porwany przez dwóch oprychów, boss to ta kobieta, która go sobie upatrzyła na ulicy.
OdpowiedzUsuńalbo do horroru - człowiek porwany zostaje zjedzony po tygodniu przez koleżanki tej pani w ramach przyjęcia na ogródku - na surowo. a pusta buda czeka na kolejnego.
UsuńDzisiaj zaczęłam czytać kryminał. Gwałciciel poluje na kobiety, a potem każe im robić... różne rzeczy.
UsuńTrzeba być oryginalnym, alby się okazało, że fabuła zasługuje na uwagę. O nieprzeciętność teraz trudno, a widzę, że masz ciekawe pomysły :D
lubię zatrudniać głowę w celu wymyślania ciągów nieprawdopodobnych i opcjach rozwoju sytuacji.
Usuńale pisząc zdaję się na instynkt - pozwalam akcji płynąć i często sam nie wiem, gdzie wyląduję. po cichu powiem, że czasem mam kłopot z zakończeniem opowieści, bo ona chce urosnąć od dygresji tak bardzo, że zamiast na bloga musi iść bokiem - i trochę tych"boków" nazbierałem.
Nie podoba mi się. Kpisz sobie zamierzenie z pewnego rodzaju literatury czy miałeś zniżkę formy?
OdpowiedzUsuńnie mam zwyczaju kpić. jako jednostka mało kłótliwa zgodzę się więc na alternatywne rozwiązanie.
Usuńgdybyś była uprzejma poinformować mnie o jakiego rodzaju literaturę chodzi, byłbym zobowiązany.
sam nie wszystko czytam, a nawet starannie unikam.
Thiller 3 gatunku, aspirujący do psychologicznych głębi. Nie czytuję, ale miałam w rękach próbkę takowej. Nie pasował mi ten tekst do Ciebie, stąd taki a nie inny komentarz.
UsuńI nie proś o wyjaśnienie co według mnie pasuje, bo ja nie umiem ubierać w słowa tego co czuję czytając taki czy inny tekst.
nie będę prosił. nie cenzuruję własnych tekstów, a zdanie czytających szanuję. jednak robię swoje tak jak potrafię i pochwały, czy krytyka tego nie zmienią. aspiracje mam, ale jak uprzedzam w nagłówku - wciąż się uczę. wg mojej wiedzy taki się jeszcze nie urodził, żeby każdemu nieba przychylił. może znajdziesz w innych treściach wartość dla siebie.
UsuńZastanawiam się co usłyszy(sz) na powitanie... obstawiam, że... "podaj łapę" :(
OdpowiedzUsuńaport zapewne. albo siad!
Usuńalbo: leżeć! i pies zdechł...
UsuńCoś na złagodzenie:
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=oOe841OpJCg
grzeczne psy nie zdychają, bo są zabawkami. zdychają te wredne, wrogie, bo każdy w końcu trafi na reakcję ciężko obutej nogi.
Usuńgrzeczne psy nie zdychają, bo są zabawkami. zdychają te wredne, wrogie, bo każdy w końcu trafi na reakcję ciężko obutej nogi.
UsuńW skrajnych warunkach, nawet najbardziej łagodne stworzenie może zamienić się w bestię.
Usuńnie mam pojęcia, jak zachowuje się człowiek przypięty łańcuchem do budy, albo aportujący patyki pod nieustającą groźbą linczu.
UsuńNie chciałabym wiedzieć. Ani to dobro, ani wolność...
Usuńniech więc tak zostanie.
Usuń