Wybiegłaś
boso z domu i nawet drzwiami nie trzasnęłaś, jakby znaczenie straciły z chwilą,
kiedy je minęłaś. W nocnej koszulce, która ledwie halką była jedwabną, krótką, raczej
obiecującą kobiecość, niż chroniącą ciało przed głodem pożądania.
Wybiegłaś
boso z włosami, które chciały zostać na ciepłej poduszce i sen dokończyć, co wykluł
się ostatniej nocy, lecz ty już miałaś oczy mokre i nadziei pełen koszyk, więc
wybiegłaś niecierpliwie sprawdzić, czy świat się dzisiaj tobie spełnił i reszta…
nic nie istniało, tylko ty bosonoga z koszykiem marzeń pełnym i oczami wielkimi
tak, żeby w nich zmieścić każde spełnienie.
Po
trawie mokrej nocną rosą, pośród stokrotek skulonych jeszcze i śpiących, przez
pola łąk nieuczesanych, z pikantną mgłą aromatu wrotyczy i słodyczą drżących nawłoci
biegłaś jak jądro szczęśliwości w stronę lasu, skąd pierwsze drzewa wyciągały już
do ciebie ramiona modrzewi i buków, żeby przytulić i grzać się twoją radością
niczym słońcem. Wiatr niewychowany spijał z twojego ciała resztki sennych
fantazji, brnął bezwstydnie w twoją kobiecość, żeby ją nastroszyć, uwypuklić
pochłonąć… Ale wiatr taki już jest – bezceremonialny raptus barbarzyńca, chwytający
w ręce wszystko co potrafi dogonić.
Świt
przeglądał się w twojej biegnącej nagości i wilgocią do stóp się kleił, lecz chyba
trochę się rozkojarzył, bo oprócz żółcieni zapałał nagle zawstydzonym różem,
fioletem i czerwienią. Jakby tęczy pozazdrościł i stroił się ów poranek dla
ciebie każdą znaną mu barwą i skamlał ciepłem słonecznych dłoni zwiedzających
wypukłości twojego ciała, żebyś z nim została do końca świata.
A
ty biegłaś i stopy miałaś już ziemią wytatuowane. Od twojej radości trawa zaczęła
się kołysać tangiem gorącym i szukać zbieżnego rytmu w kastanietach pięt
wyklaskanych pośpiechem, w biciu serca, które rozstrzeliwało nieskończoność nocy
na obłoki zbyt drobne, żeby mogły stać się sukienką, czy chusteczką do otarcia
czoła. Biegłaś i śpiewałaś radość muskając otwartymi dłońmi wiechcie traw
kwitnących, a one w podzięce zostawiały w spoconych dłoniach maluteńkie obietnice
przyszłości – nasiona płodne i pragnące poczęcia. Ziarenka mizerne przyssały
się i już spijały z twoich rąk pierworodny sok, żeby wraz z tobą narodzić się
gdzie posiejesz.
Stałem
w drzwiach niezamkniętych tak nagi, jak nagim stać może wyłącznie ktoś, kto ma
świadomość, że nikt i nic nie zakłóci, że jedyne towarzystwo jest tym, które na
nagość zasługuje i które odwdzięczy się tym samym, a nie kpiną, czy ucieczką i
zgorszeniem - udawanym bądź szczerym. Stałem i patrzyłem jak biegniesz tam, gdzie
las wyciąga ręce do ciebie, a wiatr zwrócił mi twój śmiech niewinny, czysty,
wyraźny. Przynieść próbował też twój smak, ale go zgubił po drodze, albo sam pożarł
go z kretesem, bo tylko opowieścią doniósł. A ja? - Łudziłem się wspomnieniem, że
nocny smak zaskorupiały na moich wargach i ulatniający się wprost do nieba wciąż
noszę w sobie.
Biegłaś,
kiedy poranek rozsuwał się przed tobą tańczącą szczęście nieskończone,
zazdrościł trochę, ale ubierał cię w słoneczne sploty, odsuwał z drogi ciernie i
ostre kamienie, żebyś nie przestała śpiewać własnej radości.
Stałem
spowity echem zdyszanego szczęścia dobiegającego z daleka i sił nie miałem od
framugi się oderwać, wzroku od ciebie biegnącej, migoczącej i skrzącej się po horyzoncie
żywym odbiciem plamy halki i smugą włosów, które nadal zaspane nie nadążały za
twoją radością, za ekspresją i tylko wiatr rozczesywał je na pocieszenie żebyś
jeszcze piękniejszą była.
Wreszcie
modrzewie pochyliły się nad tobą, a bukom ugięły się ramiona spragnione ciebie
bo przecież od wczoraj już cię nie widziały, a ty pozwalałaś im wszystkim pieścić
się wiedząc że patrzę za tobą z pożądaniem i … i z zazdrością, którą próbowałem
zadusić pazurami wbijając się w drewnianą futrynę, żeby nie pobiec do tam,
gdzie jesteś i zabrać cię tym pazernym drzewom, co we włosach twoich szukają zapachu
ciebie i odbiorą sobie nieznaczną, drobniuteńką cząstkę ciebie znów dziś.
Patrzyłem
słów pozbawiony całkiem i oddech miałem zbyt szybki jak na lenistwo poranka,
ale ty już biegłaś dalej, mrugając pośladkami bladymi na te buki spłonione liśćmi
do purpury gęstej i biegłaś wzdłuż strumienia omijając łachy pokrzyw, łopianowe
wyżyny i drobną łzę stawu o lustrze wydłużonym z zazdrości, że nie jemu swoje
ciało oddajesz i duszę.
Biegłaś
bezpieczna, śmiechem rozmawiając z drobnymi ptakami, które skryły się w trawach
i pośród drzew ostrzegając, żebyś uważała, bo sokół w ciasnych kręgach taktując,
cieniem drapieżnym zasłania słońce i głodem własnego istnienia zerka na ciebie
okiem, w którym litość jest nieznanym pojęciem. Dziękowałaś ptakom ręce pod
niebiosa wznosząc, aż spod halki pępek na świat zerknął łakomie, bo zbyt często
okazji nie miewa.
Patrzyłem
na ciebie i modlitwę szeptałem, żebyś już wróciła, bo co to za dzień, kiedy ty
tak daleko, co za dzień, kiedy kawy nie ma z kim wypić ani przytulić się żeby
słońce mogło wznieść się ciepłem wspólnego oddechu. A ty już biegłaś do mnie,
bo wiedziałaś, jak każdego dnia wiedziałaś, że dłużej nie dam rady w drzwiach
stać i patrzeć, aż czajnik zaczął krzyczeć bezkompromisowo, natarczywie i wołał
przyjdź! Weź mnie, bo spłonę cały!
Ja
też – krzyczałem oczami, żebyś już przyszła bo spłonę, ale czajnik, jak giez
złośliwy warczał swoją pieśń tak wytrwale, aż poszedłem i dwa parujące kubki
przed dom wyniosłem, a ty…
Przybiegłaś
niosąc wiecheć maków, chabrów i kąkoli polnych, żeby do tej kawy były nam poezją.
Zdyszana wciąż, wzięłaś mnie za rękę, żebyśmy usiedli patrząc na świat pachnący
wciąż twoją radością… a ja…
Wiesz?
Nie potrafię już kawy wypić bez ciebie. Nie smakuje mi wcale i niech pęknie
świat, niech ostatni krzew kawowy uschnie przed kwitnieniem – cóż mi po kawie,
gdyby miało zabraknąć ciebie?
Ale ładnie napisałes :)
OdpowiedzUsuńI to zakończenie ("... cóż mi po kawie, gdyby miało zabraknąć ciebie.") piękne.
pssss... cichutko, bo już nikt mnie kawą nie poczęstuje...
Usuń(jak wiśnie? kwitną już?)
(na razie tylko pojedyncze kwiatki, małe opóźnienie w tym roku jest)
Usuńrozumiem - grzecznie czekam na przyrodę - to jedna z tych rzeczy, która ma wartość tak smaczną, że chciałoby się osobiście ją dotknąć. ale daleko, więc chociaz namiastką chcę znaleźć u Ciebie.
UsuńJakoś tak tęskno mi się na duszy zrobiło... nie za kawą...
OdpowiedzUsuńponiekąd zamierzone to było, więc nie przeproszę - mam tylko nadzieję, że nie tęsknisz tu za Piastem mniej znanym historii nawet naszego zaścianka, że nie wspomnę o całokształcie padołu. Życzę, żebyś miał z kim kawę wypić ze smakiem. choćby najbliższego poranka.
UsuńO matko, prawie romantyzm, jeszcze tylko utopców brakuje albo i zbrodni na tym gołym bohaterze, żeby go pod liliami pochować. Niechby rosły tak wysoko, jak pan leży głęboko.
OdpowiedzUsuńpomyślę
UsuńTrzeba było za nią pobiec, a nie trzymać się futryny ;)
OdpowiedzUsuńa dogoń taką, co potrafi się śmiać o poranku.
UsuńTrochę jak Zosia z Pana Tadeusza...
OdpowiedzUsuńW Twoje wersy zaklęta każda kobieta musi poczuć się piękną...
jeśli poczułaś, to się cieszę - niech służy jak najdłużej.
Usuńale "każda" i "musi", to grube nadużycie raczej.
Ładny obrazek, ja bym się martwiła, że się przeziębi.
OdpowiedzUsuńbajka z katarem? nie... tak się nie robi... chyba...
Usuń