W
kategorii „jasność” ów dzień gotów byłby przegrać z niejedną nawet nocą. Najchętniej
chyba zostałby gdzieś, na dłuższy czas, zamiast zaszczycać świat własną
niedolą. Światło szwendało się jakoś tak bezładnie, krętymi drogami omijając
rzeczywistość, z sugestią śmiertelnej choroby, albo znużenia bliskiego agonii.
Najwyraźniej stan ten był wysoce zakaźny, bo oblicza ludzkie straciły całą głębię
i stały się konturami zalewie naszkicowanymi czarną kreską. Nawet czerń była
spłowiała i energooszczędna, wsobna, skupiona raczej na martyrologii własnej, niż
na nadążaniu za konturami idącymi po chodnikach skaleczonych zębem czasu. Małe
pieski i dzieci stanowiły jedyną oazę barwnego życia, jednak na potłuczonych,
nierównych płytkach chodnikowych małe pieski i dzieci zdarzały się bardzo
rzadko.
Schwytałem
pod lewą dłoń elewację zmuszoną do wspominania świetności starszej ode mnie i
patrzyłem jak ręka pokrywa się wilgotną rdzą zmurszałej cegły. Szedłem pilnując
elewacji, żeby nie zabłądzić w świecie rozmazanym, w niedokończonym obrazie,
który malarz porzucił, żeby pójść z dziwkami na wódkę i śmiać się w głos,
rozstrzeliwać rubasznym śmiechem konwenanse, bzdurne mniemania i pozory. Kreski
– moje kreski czernią przyszpilone do obrazka tępo i niechętnie ruszyły za mną,
a na chodnikach czyhały mroczne nieszczęścia i niedopowiedzenia. Aluzje. Powinienem
wziąć jakąś laskę, pejcz, cokolwiek, żeby pogonić tałatajstwo, ale nie chciałem
już wracać, bo przegapiłbym ten dzień całkiem.
Może
to głupie, jednak elewacja była zatwardziałym tubylcem i nawet fantasmagorie
malarza po nielegalnych używkach nie miały odwagi unicestwić nestora. Maźnięta
z gestem perspektywa sugerowała najbliższe skrzyżowanie, z tych znanych,
przewidywalnych i tak oczywistych, jak piekarnia pachnąca wypiekiem. Ścierałem
naskórek o cegły, lecz zabrakło mi odwagi, żeby wypuścić z dłoni oazę, punkt
orientacyjny. Zupełnie jakbym szedł labiryntem, do którego bało się wejść
światło. Szedłem, a wokół mdlały i bledły kontury sąsiadów, samochody w spirali
spalin znikały jeszcze szybciej, choć bardziej smrodliwie.
Kreski
nóg czepiały się płytek chodnikowych, niechętnie posuwając się naprzód, jakby żebrały
o zatrzymanie, ale bałem się. Bałem się, że stojąc nogi zamienią się w filar
lampy ulicznej, wygasłej, smutnej jak stara dziwka, która złudzeń już nie ma
żadnych, lecz stoi ostatnią iskrą nadziei złudnej, że światło jeszcze zaświeci
i dla niej. Tłumaczyłem nogom niezbornym, że w klasy grać na płytkach trzeba,
bo malarz w końcu zlituje się i doda życia, treści i konkretów. Byle tylko nie
dać się pochłonąć, nie dać wyssać w czerń niebytu. Zostać, bo obraz potrzebuje
detalu. I uzasadnienia, choćby nie mającego aspiracji do wielkości, czy logiki
świata pięciu zmysłów.
Kiedyś
wróci. Malarze wracają, bo żadna wódka i żadne dziwki nie ugaszą pożaru głowy,
żadna chwila nie odbierze poecie czucia. Może ją tylko wzmóc. Dlatego podnoszę
nogę z wysiłkiem, chociaż ona przypomina mi wędrowca pustynnym pragnieniem
pokonanego, leżącego w iluzorycznym cieniu wydmy piaskowej. Ciągnę nogę, żeby
dojść tam – na róg ulicy, do knajpy bez kategorii, do malarza pośród
bylejakości zakotwiczonego, przyszpilonego gwoździami kieliszków do stołu o
politurze startej w mapę nieistniejących kontynentów. Chcę dojść tam i skląć go
głośno za tutejszy brak życia. Za to, że uciekł na zbyt długo, a tu…
Idę,
kroki stawiając niepewne, umordowane, znojne. Cień psa nawet ogonem do mnie nie
zamerdał, tak bardzo sił już mu było brak i leżał naśladując burą kałużę,
której parować się nie chciało, ani chlapać na spodnie. Powielałem kroki,
chociaż buty zostały w pół drogi, chociaż kadłub stracił kształt. Co tam
kształt – marynarkę i portfel też stracił i wcale nie była to zasługa tubylców,
którzy na swojakach raczej trofeów nie pozyskują, tylko owej dusznej (może
bezdusznej?) chwili, tego dnia bez właściwości, okolicy wymazywanej gumką
obojętności i nieuwagi.
Minąłem
płot, który już się przewracać zaczął i udawał spękania w chodniku, który
remontem nie był dotknięty ni razu, na niedokończony szkielet budowy chylący się
ku upadkowi nawet w prawdziwy dzień wolałem się już nie przyglądać ze strachu.
Przeskakiwać imaginacji sił już nie miałem i brnąłem przez błota i psie gówna, niesprzątnięte
rzygowiny po większej libacji na bogato, bo rozsypane groszki kostek sugerowały
warzywną sałatkę – tę, która stała się niezbędną imieninową tabletką
oczyszczającą organizmy z nadmiaru alkoholu w całej okolicy, a może i szerzej
nawet. Mijałem halucynacje, bełkoty, jęki i klaskania. Mijałem łopoty i
skamlanie. Brzęk i warkoty. Mijałem świat dźwięków spakowanych już w worki i
wykręconych z rzeczywistości – one już czekały przy krawężniku aż przyjedzie śmieciarka
i je wywiezie na wysypisko.
W
zasadzie oczy przestawały być potrzebne, bo nie było już na co patrzeć – świat spakował
się, kształty straciły znaczenie, barwy popadły w skrajny monochrom, czas
podkulił ogon i zwiał widząc rozmiar beznadziei. A ja brnąłem i kląłem w głowie
malarza za tę jego beztroskę i brak szacunku dla życia. Dłoń miałem już startą
do krwi i gdyby kolor istniał snułaby się za mną czerwona smuga mozołu. Poniżej
parterowych okien, po skrzydłach bram olejową farbą malowanych tak grubo, że
wewnątrz drewno nie było już koniecznością. W końcu ręka wpadła mi w coś, co
byłoby otwartymi drzwiami, a nogi potknęły się na mgle schodów trzech zaledwie.
Przekroczyłem próg i wszedłem do życia. Do kolorów i hałasu. Do smrodu i braku
taktu.
Malarz
ustawił martwą naturę z butelek, kufli i pomniejszych szkieł, przesypał całość
piaskiem z niedopałków, ozdobił biustonoszem pani, która podobać się mogła
tylko bardzo wyrafinowanemu umysłowi i najwyraźniej umysłem tym dysponował
malarz, bo pani odwdzięczała się krwistoczerwonym, spoconym uśmiechem z
obietnicą, że gotowa jest na więcej niż wszystko, żeby ta chwila trwała. Męska
część galerii udrapowana była w pozach zbliżonych do horyzontalnych, jako te Odaliski
czekające na zbawienie, a zbawienie barman o zaropiałych oczach właśnie nalewał
do szczerbatych kufli fałszując pod nosem pieśni masowego rażenia.
Złapałem
go za klapy, a raczej za szmaty na wysokości, gdzie klapy mogłyby się znaleźć i
ciągnąłem go pośród skowytu półnagiej muzy do wyjścia. Poziome towarzystwo usiłowało
przypomnieć sobie, czy dysponuje oprócz kadłuba jakimiś końcówkami
umożliwiającymi uniesienie łba ponad płaszczyznę stołu i zorientowaniu się w
sytuacji – nie przejmowałem się tym absolutnie, bo proces orientacji powinien zająć
jakieś dwanaście godzin, plus kolejne osiem na reakcję. Ciągnąłem malarza, bo
tu, w tej knajpie, kontury odzyskały płynność i uzasadnienie, jakby malarz
powagą własnej obecności namaścił je istotnością.
Wypchnąłem
go na zewnątrz i wróciłem po farby. Siedział na schodach, które usiłowały dla
niego skrystalizować się w jakąś sensowną całość i nawet zaświecić żółcią kafli.
Wcisnąłem mu w ręce pędzle i sztalugi, farby wysypałem na kolana, a on wciąż za
głowę się trzymał i jęczał nad niedolą świata. I pewnie jęczałby tam do końca
świata (czyli całkiem niedługo), gdyby nie muza, która wyszła i piersiami
otuliła mu kark, spękanymi dłońmi głaszcząc siwiejący, jęczący łeb. Szeptała przy
tym piękne obietnice brudnymi słowami, bo innych nie znała. Patrzyłem na nią z
rosnącym podziwem, bo świata poza nim nie widziała i zdawała się nie przejmować,
że jej własne kolory zanikają, że kontur staje się mdły. Szeptała mu swoje
nadzieje bez końca, aż wziął pędzel i pierwszą kreskę postawił. Niebieską. Żeby
dzień odzyskał znaczenie. I drugą żółtą, żeby wróciło światło i pomogło
odnaleźć zaginione zakamarki.
O matko! Cóż za ponury obraz z odrobiną nadziei na samym końcu!
OdpowiedzUsuńnawet piwem nie udało się dnia rozjaśnić - co robić...
UsuńMalarz powinien był zacząć od pomarańczowych fantasmagorii.
OdpowiedzUsuńidź i mu powiedz.
Usuńkażdy na gotowe czeka...
do czegóż potrzebne są pomarańczowe fantasmagorie? do drinków z parasolką?
Pójdę i mu powiem!
UsuńAle po cóż od razu parasolka?
może padać zacznie... żeby drinka za bardzo nie rozcieńczyć
UsuńTo brzmi rozsądnie. Ewentualnie żeby go słońce nie wysuszyło.
Usuńalbo kto nie napluł... ble...
Usuńptacy też potrafią być niewdzięczni i celni nad podziw.
Z tym, że gdybym miała wybierać między naplutym a naptakanym, wybrałabym raczej to drugie.
Usuńja wybieram parasolkę.
UsuńWybór, o którym mowa, parasolki nie przewidywał.
Usuńprzewidywał - na samym początku - dopiero później opcje zaczęły się mnożyć, bo zapytałaś po co parasolka. i wysypały się rozwiązania, a co jedno to bardziej dramatyczne.
Usuńale - nieważne - mnie bardziej interesują pomarańczowe fanaberie.
dlaczego pomarańczowe?
Ponieważ jest to kolor radośnie energetyczny i mój ulubiony -> vide -> mój blog.
Usuńmyślałem, że fanaberie mają takie widmo.
UsuńFanaberie to nie wiem. A moje fantasmagorie są pomarańczowe.
Usuńjuż obejrzałem.
UsuńA ja już Ci naubliżałam. Płeć chyba determinuje spostrzegawczość...
Usuńnajwyraźniej. dziękuję.
UsuńBajka nie bajka, ale koloryt bardzo realny. Tylko nie każdy może Malarza znakeźć i to jeszcze z taką Muzą.
OdpowiedzUsuńspróbuj - a może się uda.
UsuńKolorów w naturze brak, więc ja dziś mam ich na sobie sporo, dla równowagi...ducha:-)
OdpowiedzUsuńdorzucę uśmiech, żeby Ci nie spłowiały zbyt szybko.
UsuńMam ochotę zapłakać..."ścieka wilgoć po sercu"... "do łezki łezka, aż będę (jak kreska) niebieska".
OdpowiedzUsuńtylko dlatego, że nie napisałem , że żyli długo i szczęśliwie?
Usuńczy chodzi raczej o ten fragment z miodem i mleczkiem?
Nie mogłeś tego napisać, bo skąd mogłeś wiedzieć, czy żyli,
OdpowiedzUsuńale on taki pogrążony, w niemocy i ona taka... uwieszona.
a mi się wydawało, że ogranicza mnie wyłącznie wyobraźnia i wola.
Usuńprzynajmniej tutaj.
nawet one nie mogą Cię ograniczyć - nie daj się
Usuńale kolorów mógłbyś dodać
byłem na spacerze i zastanawiałem się raczej nad ich zmniejszeniem, rozmyciem, rozpłynięciem.
Usuńmożesz wszystko
Usuńbrak kolorów gotów zainicjować ciąg dalszy. nie wiem, czy chcę.
Usuńale to dobre miejsce do składowania pomysłów.
malowany świat, który trzeba podpierać każdego dnia, żeby się nie rozpłynął...
kiedy jest dobrze, nie trzeba niczego dodawać, nie ma potrzeby ubarwiać
Usuńdrobny pomysł może urosnąć do czegoś więcej niż malutkie opowiadanko.
Usuńważne, że się urodził, niech rośnie i rozwija pod czujnym okiem :)
Usuńoby nie sczezł. niech się pasie - w końcu poligon
Usuńteż/już, na wszelki wypadek uciekam
UsuńPo przeczytaniu natychmiast zapragnęłam pomalować paznokcie na różowo, posłuchać Zenka Martyniuka i narzucić na siebie coś krzykliwie kolorowego...niestety, przypomniałam sobie, że mam w szafie jedynie czarniejszy odcień czerni. :-)
OdpowiedzUsuńwyrzuć szafę i kup inną - z pozostałymi kolorami.
Usuńa lakiery do paznokci produkuje się chyba w nieskończonej palecie, ale jednostkowo - choćby tysiąc dłoni pomalowanych zobaczyć, to każda innej maści.