Zdumieniem
obrosłem, niczym próchniejące drzewo mchem. Zaprosiłaś mnie, chociaż nie potrzebowałaś
mnie wcale. Przynajmniej nie całego. Potrzebowałaś w zasadzie tylko jednego ucha,
które nie ma bezpośredniej łączności z niewyparzonym jęzorem, więc nie wypluje zwielokrotnieniem
twoich słów, szczyptą złośliwości przyprawionych, na żer sensacji żądnej
gawiedzi, żeby uprzejma była się zdumiewać, pokpiwać, domyślać się niestworzonych
motywów i tworzyć historie, przy których fakty musiałby zostać w przedpokoju,
bo na salonach miejsca dla nich zabraknie na pewno.
Zaprosiłaś
moje uszy do siebie i wiedziałem, że cała reszta białkowej galanterii, to tylko
efekt uboczny, dopełnienie, które przyszło wyłącznie dlatego, że uszy same niezbyt
dobrze radzą sobie z chodzeniem, a nie wymyśliłaś, jak mam zostawić je na parkingu
pod domem, łańcuchem przypięte do latarni, niczym jakiś rower. Przyprowadziłem tę
całą resztę niechcianą, jak bagaż, a ty posadziłaś ów bagaż w miękkości fotela
i obarczyłaś dłonie jakąś szklanką ciężką od etanolu, a oczom podsunęłaś
świeczkę, żeby mrugała i drżała, żeby nie pozwoliła na stagnację i w swoim
delikatnym tańcu płomień skusił widzeniem, zabierając resztę świata z pola
widzenia. Zabrał szklistość twoich oczu schowanych za zasłoną światła świecy. Ledwie
skojarzyłem, że światu zamknęłaś okna roletami i tylko szczerbinkę dla tlenu zostawiłaś,
z której korzystać też chciały obce dźwięki. Pewnie dlatego w uszy wetknęłaś mi
muzykę, w której pianino perwersyjnie przekomarzało się z perkusją i saksofonem,
a głos żeński robił co mógł, żeby Afryki chropowatą, zakurzoną codziennością zarazić
mnie skutecznie.
Wszystkie
moje zmysły wygnałaś daleko od siebie, a one, sprowadzone na manowce, cieszyły
się niespodziewanym świętem, odmiennością i pośród powodzi maskowania i pozorów
uległy, zapominając o tobie nieomal doskonale. Jakbym zdjął je w przedpokoju razem
z butami. Teraz mogłaś być czerwonoskórą księżniczką, szamanką tysiącletnią z
azjatyckich stepów, albo zjawą powołaną do życia przekleństwem świeckim za niegodziwości
w życiu dawno minionym popełnione. Mogłaś być wszystkim, czym tylko
zapragnęłabyś, powodowana chwilowym kaprysem. Ale ty… chciałaś sobą pozostać i
znaleźć we mnie słuch idealny, jednokierunkowy. Tablicę, na której powiesisz
wątpliwości i niedopowiedzenia, żeby się z nimi rozprawić, nim wyblakną na słońcu.
Antenę odbiorczą, w której zaskwierczy najdrobniejszy paproch kosmiczny
niezbędny do zrozumienia. Zetlałe nieistotnością wrażenie uboższe w materię od fatamorgany.
Ot
– taka niedoskonałość organizmu, która nie potrafi w drewnianej obojętności abakusa
podsumować zdarzeń nieprzychylnych, lecz potrzebuje milczącej obecności, żeby się
w samej sobie przejrzeć i znaleźć odpowiedź – czasem wulgarną, czasem
bezwstydną i w dziennym świetle od czci i wiary odżegnywaną. Życzliwej i
nietoksycznej obecności. Takiej, która milczeniem gotowa spatynować antyczne
marmury stojące w skupieniu przed świątyniami bałwochwalczych głupców zbyt
bogatych, żeby umrzeć niepostrzeżenie dla historii świata.
Zaprosiłaś
moje uszy do siebie intymnej bardziej, niż gdybyś była w trakcie kąpieli, niż w
objęciach wygłodniałej pościeli, która mogłaby wyszeptać tak pikantne wspomnienia,
że nie ma szminki wystarczająco czerwonej, żeby rumieniec jej nie prześcignął.
Zaprosiłaś mnie, żebym milczał, nawet, kiedy zdziwienie i oburzenie. Kiedy
niedowierzanie i niepewność. Gdy wszystkie NIE świata płynąć chcą w usta… lecz
one – one tam, pod latarnią łańcuchem zapięte, klną pośród nocy mrocznej i
pustej i nawet te kroki, które słychać, to zmierzają w obce strony trzy
przecznice dalej, a tylko echo z bezczynności niesie je dalej, niż powinno.
A
ja, w zdumienie odziany, słów twoich pełny i dalej głodny, żeby ciąg dalszy historii
nienachalnej, jednostkowej, malutkiej – twojej historii poznać, grzeję szklankę
etanolu w dłoniach, co nos mi napełnia eterem wietrzejącym, a przed wzrokiem
świeca spływająca gorącymi łzami – jak ty zapewne, lecz tego nie wiem, domyślam
się tylko pochopnie, bo nie widzę ani oczu, ani ust – ciebie nie widzę, boś
schowała się w mrok tak bardzo, że tylko słowa układane na sumieniu piętrzyć się
chcą i jątrzą czekając na eksplozję, na gejzer gorętszy od słów, bo ciśnieniem podniesione
ponad ludzką normę.
A
kiedy pobliską ulicą przejechała już karetka, krzycząc fioletowym światłem na ścianach
i jazgotem zwielokrotnionym pośród betonowych ścian dźwiękiem schwytanym niechcący
w pułapkę, kiedy bełkot śpiewu wracających z imprezy skąpanej w trunkach, gdy
najbardziej żwawy pies odśpiewał już zew księżyca i poszedł spać w poczuciu spełnienia,
a echo zwróciło po trzykroć ów zew – otworzyłaś usta.
Otworzyłaś,
a słowa, które popłynęły, choć słownikom znane, samodzielnie neutralne i
pozbawione barw emocjonalnych… Hurtem zdały się płonąć tak, że świeca ze wstydu
zgasła, bo poczuła jak zimną jest wobec przepływającej gorączki znaczeń.
Ostatnie wątpliwości snuły się pod sufitem dymem chwiejącym się z niedowierzania,
a ja…? Gdybym umiał… Gdybym mógł zabrać własną galanterię na spacer i tylko
ucho zostawić. Gdybym umiał spiąć łańcuchem stalowym układ nerwowy i przykuć go
do latarni trwalej, niż galernika do wioseł…
Nie
potrafiłem… Zbyt późno zrozumiałem, że cały ja, to balast, który wyłącznie zaszkodzić
może swoim niezrozumieniem, twoją gorączką rozpalony, gotów byłem świat ku
zgorzeli poprowadzić i stać się zalążkiem nieodwracalności spowodowanej moją nieumiejętną
chęcią wsparcia ciebie. W twoich słowach spłonęły wszystkie moje mniemania,
domysły i niepewności. Strach uciekł ode mnie tak daleko, że drogi powrotnej
nie znajdzie już za mojego życia, i chociaż dość śmiesznie to wyglądało, to
przecież nie dałem rady nawet kącikiem ust się uśmiechnąć. Stężałem w twoich słowach
bardziej, niż metalowy pomnik w objęciach stycznia syberyjskiego.
A
ty mówiłaś dalej… słowa, które negowały naiwność moją i świat, jaki znałem.
Mówiłaś głosem tak cichym, że echo żebrało o powtórzenie, żeby nie przekłamać już
w pierwszym odbiciu. Potem, kiedy słów zabrakło, kiedy zapiekło się wszystko w
objawieniu, w słowach prozaicznie spotykanych w słownikach, lecz inaczej w
zaprzęgi zdań poukładanych nadeszła wieczna zmarzlina i cisza nocy pokrytej po
widnokrąg śniegiem do dziewiczości słów nieznająca. Milczenie trwało całą
nieskończoność, aż brzask skarcił kosmos za beztroskę i zaczął malować
znaczenia subiektywne na tymczasowych wartościach.
Latarnia
do której myślą zdążyłem przypiąć gabaryt i zmysły przestała wpraszać się do
wnętrza i zwiędła żółcieniem niepotrzebnym nikomu, kiedy słońce autorytarnie
obszukiwało wszystko i wszystkich, których dosięgło promieniem głodnym i wścibskim
ponad jakąkolwiek wyrozumiałość. Milczenie trwało, a słońce usiłowało przebić się
przez rolety, i drapało pazurami, i stukało, kusząc obietnicami pochopnymi.
Jednodniową miłość obiecując, jak nastolatek, który powie „kocham”, gdy tylko
dostrzeże cień szansy na spełnienie. Milczenie było tak gęste, że głodnego nakarmić,
a biednego przyodziać…
Rzuciłaś
klucze na stół i spać poszłaś, a ja szukałem myślami mięśni, żeby wstać, żeby
móc spod latarni wydostać uczucia, przetrawić słyszane i w maratonie kroków powrotnych
uspokoić sumienie definicją. Siebie uspokoić i łaskawie pozwolić światu trwać
pomimo wszystko. Pomimo ciebie i mnie…
Nie
pytaj – nie wolno pytać dziś. To nie twój problem, a pomóc nie możesz. Nie
pytaj więc, a jeśli ciekawość cię zżera, to otwórz się na świat – może i ty
dostaniesz wieczór szczery tak bardzo, że rano pożałujesz. Nawet życzyć ci tego
nie chcę. Żyj, jeśli potrafisz, mów, jeśli musisz, słuchaj, jeśli okażesz się
godnym treści. I nie klnij – to nic nie zmieni, gdy ekspresję parszywym kwiatem
wyplujesz w nieświadom niczego poranek.
Utknęłam na uszach, które bez nóg nie bardzo sobie radzą z chodzeniem. Oplułam się i nie mogę czytać dalej, bo kwiczę ze śmiechu. A wszystkiemu winna moja zwyrodniała wyobraźnia.
OdpowiedzUsuńgratuluję - i tak daleko udało się dotrzeć. obawiam się, że bełkot jest wystarczająco niestrawny, żeby zniechęcić tych, którym śmiech nie bardzo po drodze.
Usuńi pomyśleć, że sam popełniłem toto w całości.
A jednak spokojnie doczytałam, choć uszy bez nóg zawładnęły moją wyobraźnią całkowicie. I nawet literówkę znalazłam.
Usuńjuż szukam, żeby nie kalała następnych czytających
UsuńZaczekaj, nie szukaj, zaraz Ci wyślę.
Usuńudało się. dzięki.
UsuńSkoro chciała słuchać, to po co miałaby pytać?
OdpowiedzUsuńTY nie pytaj, bo to co było do powiedzenia, musi zostać tam, gdzie rozmowa - w świecie, gdzie nie ma miejsca na jeszcze jedno ucho. ja słuchałem, ona mówiła. a powtórzyć nie wolno i pytać również nie ma sensu.
UsuńHmm... Zaintrygowała mnie ta nocna rozmowa...
OdpowiedzUsuńJa też bardzo lubię słuchać ludzi, ale podejrzewam, że tym razem słuchanie przyniosło rozczarowanie...
I w sumie wychodzi na to, że to nie jest wina mówiącej, lecz słuchającego?
Może za dużo oczekiwał od swojej rozmówczyni? Osądził nieco po pozorach i dlatego rano pożałował?
Tak czy inaczej - uwielbiam Twój styl i sposób postrzegania świata.
słuchający wie, czego słucha, ale nie ma ochoty się tym chwalić.
Usuńbo mówiąca nie chce, żeby ogryzki tych słów wyszły poza noc i te jedyne uzy, do których miała odwagę powiedzieć.
Witaj, Oko.
OdpowiedzUsuńDzisiaj trochę przewrotnie posłużę się refleksją Trudi Canavan z "Kapłanki w bieli":
"Sekrety najlepiej zachować w sekrecie. Im więcej jest tych, którzy wiedzą, tym mniej są one sekretne.":)
Pozdrawiam:)
Pani Canavan jest spełnieniem opinii mojego ojca - jeśli ktoś potrafi pisać, temat staje się drugorzędny - pisarz (ten naprawdę autentyczny) z książki telefonicznej stworzy pasjonujące dzieło - pani Canavan pisze przepiękne zdania i jestem pod wielkim wrażeniem jakości tych zdań. Zazdrość to nie jest coś, co potrafię w sobie pielęgnować - zachwyt jak najbardziej - dziękuję Ci za ten cytat - może kiedyś dorosnę do podobnej jakości. będę się starał.
UsuńAkurat słuchanie jest cnotą. jak się chce słuchać, nie ma psuć wszystkiego rozmową ;) niech przekaz będzie jednostronny...Jak już tak być musi
OdpowiedzUsuńzamieniam się w słuch - obym nie stał się przez to zbyt monotonny.
Usuń