Wciąż nie wiem, czy szukałaś, czy wracałaś...
Lewą
stronę porastał sosnowy las. Dumny, prosty i strzelisty. Zbyt układny, żeby włosy
potargać, bo sosny zdążyły pozbyć się na wietrze historii tych gałęzi, które
gotowe były głaskać ludzi, gdyby się tacy pośród drzew zdarzyli. Sosny zrzucały
igły wystarczająco długo, żeby wygładzić teren do równiny latem pachnącej ciepłą
żywicą. Las, zbyt młody jeszcze na jagodzianki rosnące po kolana, czy wrzosy o
korzeniach, z których wystrugać można by cybuch do fajeczki, wieczorem palonej na
ławce przed widnokręgiem mroczniejącym. Ot – las – dorosły, lecz absolutnie
wiekowy.
Po
prawej dziczał młodnik, nawiedzany przez plankton leśny i skrywający w gąszczu
wstydu wilgoć, butwiejące pnie i korzenie, albo krzewy kolczaste tak bardzo,
jakby miały być wendettą każdemu, kto się w pobliżu pojawi. Niedojrzałość,
ledwie od człowieka większa, po pępek wyścielona przyrodą szukającą słońca i
wspiętą na wyżyny ewolucji, przegrywała właśnie ze świerkami, z samosiejką
brzozową i nielicznymi bukami, które musiały dziki przynieść, roznosząc niedokładnie
strawione nasiona gdzieś z pobliża, bo przecież dzik nie jest mustangiem, czy
wielbłądem i nie przemierza przestrzeni w siedmiomilowych butach.
Środkiem
toczyła się wstążka zmurszałego asfaltu tak starego, że czarnym już być nie chciał,
tylko smużył się szarością, ubytkami ostrzegał, że natura znów wygrała z
ludzkim zmysłem porządkowania przestrzeni i tą symetrią płaszczyzn ubogą, jak
myśli powtarzane w szkołach echem jednostek zniewolonych ideą poprzedników,
sprowadzającą świat do kilku wymiarów i paru punktów podparcia. Minimalizm wystarczający
do trwania, ograniczenie zdolne przeżyć trzy-czwarte życia ciała, wygodnictwo
sprowadzające wszystko do układu współrzędnych i negujące jakąkolwiek
nadmiarowość, czy oryginalność.
Środkiem
ty – bosa, w dżinsach zaledwie i tylko w dżinsach, co dla mnie niezrozumiałe,
bo przecież… bez nich na tej wstędze wyglądałabyś jeszcze piękniej, a tylko z
nimi i tak nie zejdziesz w odmęty lasu. Bose stopy powlekały się szarością i
drobnym kurzem, kamyczkami i nie wiadomo czym jeszcze, a ty szłaś troszkę na
palce stając, żeby mniej w śródstopie kłuły szyszki i żwir. Szłaś i śmiałaś się
śmiechem beztroskim bardzo, kiedy słońce próbowało wypić wilgoć z tych
dołeczków pod obojczykami, kiedy wiatr ześlizgiwał się rzeźbiąc talii wąskość do
absurdu. Włosy nie nadążały za twoją radością i snuły się chaotycznie za tobą,
drogi nie znając, lecz bez protestu – one chciały, tylko odrobinę wolniej. Starały
się naprawdę.
Brodawki
niczym busola wskazywały dumnie na horyzont i niczym mniej zadowolić się nie
chciały, a ty szłaś, w beztrosce dnia utopiona i radość jakąś śpiewająca sama
sobie, albo drzewom, czy bogom nieznanym. Podejść już miałem i dogonić ciebie,
alem się wystraszył, że mój widok niespodziany spowoduje, że przestaniesz
śpiewać, a słońce speszone schowa się za drzewa lub chmurą zasłoni. Bałem się,
że zepsuje ci dzień własną obecnością, kiedy tak szłaś, jak ważka nad wodą płynąca,
po tych resztkach asfaltu zeżartego brakiem wytrwałości ludzkiej.
Zbyt
byłaś piękna, żebym cię dogonił i zepsuł misterium. Jak niezrywalny nenufar
pośród świętego jeziora, jak przytulenie szlochającej syreny w chwili
zwątpienia. Jak ławica mniszkowych nasion ciągnąca w nieznane, pchana bezwładnością
przyrody.
Szłaś,
a ja za tobą, zachwyceniem cały będąc szedłem i patrzyłem, jak dzień popełniasz
ograniczony, bo ani w prawą, niegościnną bardzo, ani w lewą – tę łagodniejszą
stronę zakręcać nie zamierzałaś, tylko szłaś, w słońce wprost i pozwalałaś mu
rude piegi na ciele malować i śmiałaś się po wariacku z nie-wiadomo-czego. Może
to rozpacz? Może depresji dół tak głęboki, że łez zabrakło i nadrabiać trzeba
śmiechem, żeby wypełnić czymkolwiek niedostatek?
Szłaś
w dziurawe dżinsy zaledwie odziana i radość szła z tobą, a ona była delikatna
tylko z pozoru, bo przecież bała się odejść choćby na krok. Bała się, że nie dogoni
ciebie w tej drodze po pusty horyzont i zostanie samotna pośród drzew, którym
inne radości pisane przecież.
Świat
usiłował ci sprzyjać i wiatry sprzątały drogę przed tobą, żebyś nie skaleczyła
się pośród tej zapomnianej cywilizacją ścieżynki drobnej – ostatniej wskazówki
i drogowskazu jedynego, dokąd masz zmierzać, żeby jeszcze raz spotkać
człowieka. Jeśli tylko los raczy sprzyjać… Jeśli tylko…
Szedłem
za tobą i mogłem zostać twoim człowiekiem jutra, ale przecież… tyle radości miałaś
w sobie dziś, tyle czasu, zanim słońce znudzi się pieszczotą twojego ciała.
Szłaś bezpieczna i szczęśliwa, a mi… Nie spieszyło się nigdzie. I gdybym tylko
był chociaż trochę tak piękny jak ty, to pewnie też szedłbym boso i w samych
dżinsach, których nie lubię, lecz jednak dla ciebie gotów byłbym, w dżinsach i
na boso, mierzyć krokami nieskończoność widnokręgu,niknącego się gdzieś na
końcu poszarpanej wstążki asfaltu, pomiędzy niegościnnym dla ludzi młodnikiem,
a sosnowym lasem pachnącym piękniej, niż najbardziej wyszukane perfumy.
Chmury
zerkały na twoją nagość niepełną i zawstydzone uciekały najdalej jak mogły, bo
nie potrafiły osłonić cię przed pożądaniem słońca, a same odwagi nie miały,
żeby się przytulić i okryć spierzchniętą intymność. Szłaś więc beztrosko a słońce
malowało kolejne piegi na skórze już nie tak bladej, a stopy zaraziły się płową
barwą asfaltu i całkiem już zdawały się popaść w komitywę kolorystyczną, że
tylko czekać, aż analiza DNA wykaże koligacje bezapelacyjne.
Szedłem
zwabiony twoją radością, zniewolony i pojmany do cna. Nie umiałem pójść w swoją
rzeczywistość, kiedy twoja przepływała przede mną i pociągnęła mnie za sobą nurtem
rwącym i niespokojnym. Jakbyś mnie lassem niewidzialnym schwytała skutecznie,
lecz nie takim, co wolność odbiera, lecz tym, które drogę pokazuje na wieczność.
Nieznaczny dendryt wszczepiony w granitową nieskończoność. Ostatnia deska
ratunku i droga ku.
Ku
temu wszystkiemu, czego nie znałem i znać nie mogłem dopóki się nie pojawiłaś.
A ty szłaś w dżinsach i bosą nogą wybijałaś rytm cichy, na paluszkach po horyzontu
kres. Zanim pojąłem, zanim objąłem zrozumieniem już za tobą szedłem bez lęku,
chociaż nowe-nieznane-dalekie-obce przed nami. I nie było nas, bo tylko ja wiedziałem
, że jesteś, a ty o mnie nie wiedziałaś nawet tyle, że stałem się opcją i możliwością
na tym świecie. Ty szłaś… Asfaltem i bosonoga. Z piersiami pomalowanymi słońcem
od samego brzasku, aż po odległy jeszcze zmierzch. Szłaś, gdy bokiem szumiały
sosny, dla których byłaś odmianą i niespodzianką, błahą bardzo w skali
wieczności, lecz w skali dnia – poza mną - jedyną.
Szłaś,
a młodnik dojrzewał szybciej niż moja myśl dojrzewać zdążyła. Przecież chciałem
chwycić cię za rękę, żebyśmy pobiegli w stronę słońca. Bo razem można więcej.
Dalej i bez tego strachu, co pęta oddech i w łydkach kwasem mlekowym pośród
lęków się rodzi, zanim prawdziwe zmęczenie postawi znak STOP na drodze. Chciałem…
A
potem zaszło słońce, a moje chcenie już nie było tak odważne, jeśli w tych
kategoriach w ogóle można rozważać temat. Byłem tchórzliwym głupcem, albo
głupim tchórzem, bo słońce zaszło, a ja… Zgubiłem ciebie. Zgubiłem siebie i
piegów twoich dzisiejszych policzyć ustami już nie zdołam, bo los drugiej
szansy nie daje. A przecież byłem tak blisko… Mogłem już rano schwytać cię za
rękę… I nie zgubić teraz… W ciemnościach.
Czyżby ją ktoś okradł? ;)
OdpowiedzUsuńkiedy?
Usuńprzed spacerem, czy po?
W ogóle ;)
UsuńZnasz kogoś, kto biega po lesie w samych dżinsach?
Zdarzyło mi się być nago, ale w spodniach? ;)
nie znam, ale ja znam tak niewiele świata, że trudno, abym stał sie autorytetem.
Usuńmoże troszeczkę pomoże taki link?
https://www.youtube.com/watch?v=Ntf0IVsQNGQ
Czyżby bohater śmielszy był w pełnym słońcu, aniżeli o zmierzchu? A podobno bywa odwrotnie...
OdpowiedzUsuńnietypowy najwyraźniej.
Usuńalbo chce być jednoznaczny do absurdu, a w ciemnościach rodzą się potwory.
Cholera. Chyba odkryłam, że powoli uzależniam się od czytania Twoich tekstów.
OdpowiedzUsuńpopatrz.
Usuńa ja piszę coraz więcej...
może to jakieś sprzężenie?
W ten sposób możemy się nawzajem wykończyć!
Usuńwypisać się na śmierć? ciekawostka...
UsuńZapisać się na śmierć (Ty) i zaczytać się na śmierć (ja).
Usuń
Usuńmoże tak źle nie będzie. w końcu nie co dzień jest taki dzień
Bo ja wiem? To może kiedyś wykończy nas zespół odstawienny?
Usuńnie umiem martwić się na zapas.
Usuńwolę pospać.
Jako i ja czynię, amen.
Usuńtaki obrazek z dźwiękiem spowodował notkę - teraz,kiedy już minęło więcej niż chwila, to można
Usuńhttps://www.youtube.com/watch?v=Ntf0IVsQNGQ