Gnałaś
mnie. Słowami bardziej dotkliwymi od pejcza gnałaś mnie po kres moich sił. Bezmyślnie
biegłem, z plecami pociętymi do krwi twoją nienawiścią. Biegłem sam nie wiem
dokąd, chyba biegłem byle dalej, żeby twój głos docierał do mnie w mniejszych
decybelach, niż dociera do tych nieszczęśników, co domy na końcu pasów
startowych wielkich lotnisk zbudowali i płodzą kolejne pokolenia już w łonie
matki pozbawione słuchu.
Nie
sądziłem, że słowami można aż tak. Że można niedopowiedzianym zdaniem skazać na
wieczne potępienie, bez odwołania, bez wyroku nawet, bo przecież wyrok zawiera
się pomiędzy kto-komu-za co–jak odpokutuje. Zabrakło zbyt wiele. Zostało tylko
ja-odpokutuję.
A
potem już biegłem. Każdym zmysłem biegłem daleko, najdalej jak tylko umiałem i
najszybciej. Przedzierałem się przez zasieki, przez naturę nieuczesaną, albo
tłumy zimno-obojętne. Biegłem, jak się biegnie, kiedy przerażenie nie spęta
mięśni kwasem mlekowym, lecz oddech odbierze i argumenty.
Uciekałem.
Najdalej, jak pozwoliła mi moja fizyczność, chociaż psychika błagała mnie o więcej
wysiłku. Żebym jeszcze krok choć jeden do przodu. Biegłem, jak biegnie ostatnia
z nadziei, kiedy goni ją stado wilków, a przecież mnie goniły tylko słowa
bezlitosne. Okrutne słowa. Twoje.
Kiedy
usiadłem wreszcie na jakimś kamieniu porzuconym bezpańsko na skraju drogi (a
może celowo, tylko ja małym umysłem nie dałem rady rozpoznać przeznaczenia?) i dyszałem
swoją skargę i cierpienie, to przecież wciąż nie potrafiłem dociec – dlaczego?
W imię jakiej idei ścigałaś mnie tornadem słów drapiących bardziej niż drut
kolczasty, czy nici portugalskiego żeglarza – aretuzy tak jadowitej, że zanim się
ją dostrzeże już można zarazić się zgonem w męczarniach niepojętych?
Dyszałem
w przestrzeń swój strach i niedowierzanie, bo przecież jeszcze wczoraj byłem
NAJ. Cynik gdzieś we mnie siedzący pokiwał głową ze zrozumieniem – dzisiaj też,
tylko zmieniłem szalę i stanąłem na drugim końcu skali. W jeden krótki dzień udało
mi się niepojęte – stałem się człowiekiem bez zalet, bez jakiegokolwiek punktu
zaczepienia, przy którym można byłoby powiesić najmniejszy z możliwych plusów,
choćby lekko naciągany stronniczością jury.
Nic
z tego. Jury jak monolit – jednoznacznie negatywne. Totalnie zniesmaczone mną i
jadem ma porośnięte wargi ilekroć w moją stronę skieruje usta lub wzrok. Trochę
współczuję, bo zapewne doskwiera i może zakończyć się jakąś brzydką, trudną do
uleczenia infekcją, jednak jest to współczucie z dna mnie pochodzące, bo
przecież na wierzchu kipię z niedowierzania.
Popełniłem
wspólnotę. Nie na chwilkę jedną, lecz na czas doskonale rozpoznawalny w
kalendarzu i nagle – cóż – chyba kłamcą idealnym byłem, kameleonem, magiem lub
hipnotyzerem, który potrafił każdy defekt skryć za plecami tak, że nawet garbem
nie wystawał spoza pleców – aż do dziś.
Bo
dzisiaj eksplodował jak islandzki Eyjafjallajökull i nie pozwoli
światu na przyszłość najbliższą, dopóki jego rany się nie zaskorupią, a rozpacz
nie spłynie na powierzchnię ciemnym, gorącym prześcieradłem brudów wyplutych w
ferworze nieposkromionym.
Nie
wiem, gdzie skryć się mam przed tym żarem, żarliwszym od gorączki modlitw
neofity, bo przecież ani przychylnym mi nie jest, ani chwilowym. Eskalacja i
czerwone oczy, kiedy myśli stoją w sprzeczności ze słów rozumieniem, kiedy potrzebą
chwili jest pejcz – bykowiec wielokrotnie przesiąknięty pasjami zrealizowanymi
po ostatni oddech błagającego o zrozumienie.
Uciekłem
w popłochu się ubierając i poprzez nieznane, na ogół niegościnne ostępy,
poprzez ulice mnie-nie-pamiętające-takiego, biegłem, zatrzymać się nawet nie
próbując, ani zwolnić. Dopiero, kiedy głogi jakieś, dziko wyrosłe, poszarpały
mi twarz, że ciepłem czerwieni spływać zaczęła przyszło opamiętanie, kroku
spowolnienie, bo już pościgu nie widać, choć na niebie wciąż cumulonimbus zwiastuje
apokalipsę bliższą niż czas potrzebny do uspokojenia oddechu.
Zszedłem
nad rzekę wody się napić i o drzewo się oparłem, które niewzruszonym jest
stoikiem i każde nieszczęście znosi w pokorze, kiedy ja, pochopny, niestabilny
i rozgoryczony noszę w sobie mniemania tygrysem szablozębnym, co mi tkanki i
sumienie kąsa bezlitośnie szarpiąc na fragmenty, które zdoła połknąć nim się udusi
z braku powietrza – mojego powietrza, bo i to mi zabiera ów tygrys we mnie
rozpierający się i chłoszczący mnie ogonem na odlew, a twarz mi puchnie od
ciosów i krwią się napełnia czekając aż skóra nie wytrzyma i eksploduje.
Jeszcze
wczoraj człowiekiem byłem. Miałem właściwości, cechy i charakter. Dzisiaj zniknęły
wszystkie. Nagle. Zupełnie, jakby ktoś nocą je odparował, wyfiltrował, przecedził przez sitko i oddał sąsiadom, znajomym, kolegom z pracy, czy szkoły,
dawnym kochankom, a nawet pierwszej miłości, która dzisiaj na Sri Lance
popełnia wieczne lato w towarzystwie przepięknie opalonej wdowy - tancerki
wciąż być może. Każdy ze spotkanych ludzi potrafił choć jedną zaletą pokalać
swoją niegodziwość, tylko ja jeden… Zupełnie nie…
Uciekałem
od słów goryczą i złością nafaszerowanych bardziej niż strong man odżywkami.
Uciekałem od pasji z jaką potrafiłaś rozstrzelać ciszę tak dokładnie, że
uciekała trzy kroki przede mną i gdyby mogła bez wstydu kieckę zadrzeć wyżej,
to nie dogoniłbym jej wcale. A teraz – dyszymy razem – ona, siedząca w cieniu zaginionego
zaułka, zawstydzona, że sama siebie zbrukała charkotem zaschniętego gardła, a obok
ja - swoją przemianą niepojętą zdumiony, tym przepoczwarzeniem w stronę przeciwną,
niż larwa motyla w owada budzącego
podziw się zmienia…
A
kiedy wreszcie ostygł na mnie pot, kiedy myśli przestały grozić erupcją i
zaczynały warstwami pokładać się ze zmęczenia zrozumiałem, że jestem bezdomny. Że
wracać trzeba mieć dokąd, a ja nie mam. Owo dokąd jest tu, gdzie się obecnie znajduję
i pora gniazdo uwić, bo noc blisko, a świat niekoniecznie przyjaznym będzie
kolejna chwilę. Gotów zapomnieć, albo nie zauważyć paprocha – skazy na
zbliżającej się nocy.
Nie
miałem sił. Zawinąłem w kłebełek własne ciało, jakbym był płodem niepoczętym
jeszcze, schwytałem własne kolana ramionami, żeby mieć coś, do czego można się
przytulić i szeptałem kolanom obietnicę, że już jutro będzie lepiej, że
zaświeci dla nas to samo słońce. Całowałem własne kolana i łzami oblewałem
policzki wciąż krwią nabiegłe, żeby ostygły.
Cisza
nieśmiało przytuliła się do moich pleców i może mi się zdawało, ale chyba
szepnęła „dobrej nocy”, więc może… Przykryła mnie sobą, łkając jeszcze
ostatnimi spazmami, ale została ze mną, jakbym jednak posiadał chociaż jedną
zaletę wystarczającą, by nie uciekać ode mnie po kres tchu.
Westchnąłem
na raty, cyfrowo niemalże, łykając powietrze kwantowo, skokami. Powietrze
wilgoci pełne i smaków nierozpoznawalnych. Obce, ale nie wrogie. Nieoswojone i
tak dalekie od codzienności, że oszałamiało mnie swoją egzotyką. Pachniało.
Niepojętym pachniało. Wykluczeniem wczoraj, świeżo kupionym kalendarzem, w którym
poranek nadchodzący miał się stać dniem pierwszym. Kolejnym pierwszym dniem życia.
Potrafię żyć bezgłośnie? Potrafię żyć jutrem? Tym, w którym wczorajsze obelgi
staną się tylko kartką wydartą z kalendarza sumienia bezpowrotnie? Żyć bez i
pomimo? Najdalej, jak tylko się da – poza zasięgiem słuchu? W objęciach ciszy…
Ona już tu jest – ze mną zasnęła właśnie.
Ciiii, śpijcie. Po takiej burzy sen jest dobry. Dopiszesz przebudzenie?
OdpowiedzUsuńlubię niedokończone historie, więc nie - nie dopiszę
Usuńmoże gdzieś już jest ciąg dalszy
Zostawiłam komentarz, ale się ulotnił. A był taki, że... do rany przyłóż. Trudno, niechże przemówi cisza.
OdpowiedzUsuńposzukam go, bo czasami wpadają do spamu
UsuńSłowa ranią, drutują, kaleczą i zabijają. A po tych kłótniach nastaje cisza. Jeszce groźniejsza i ta dopiero jest niepokojąco burzliwa.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
cisza przed burzą
UsuńCzasem dobrze jest przestać być... człowiekiem.
OdpowiedzUsuńa zacząć być czym? walizką wystawioną za drzwi?
UsuńNiekoniecznie. Raczej cyborgiem.
Usuńnie jestem pewien, czy odnalazłbym się w takiej roli.
Usuńartystycznie jestem raczej kawałkiem drewna, a nie terminatorem
Natomiast życiowo najlepiej sprawdza się przepoczwarzenie w gnidę. Tacy zawsze mają najlepiej w życiu!
Usuńprzepoczwarzanie się również nie jest moją domeną - gotów jestem nie poradzić sobie.
Usuńjak mawiał mój znajomy - w sprawach drobnych jestem uczciwy...
a grube sprawy chyba mnie omijają
To nie propozycja, to tylko wskazanie możliwości, odpowiedź na postawione wcześniej przez Ciebie pytanie.
UsuńPrzed słowami można uciekać, a można wrastać w fotel coraz głębiej i nie móc ruszyć nawet powiekami...a łzy tak bardzo chcą się wydostać.
OdpowiedzUsuńmożna uciekać nie ruszając się z miejsca
UsuńWitaj, Oko.
OdpowiedzUsuń"Cisze spadają w dłonie bogactwem za darmo,
w szept mgieł schodzą strumienie w cierpkich błyskach noży.
Można nic nie mówić,
w chmurach się położyć,
wędrować..."
("Hellada" K.K. Baczyński)
Pozdrawiam:)
można nic nie mówić...
Usuń