piątek, 11 marca 2022

Banita.

 

        W sypialni padało już trzeci dzień. Patrzyłem z wysokości atolu, jakim stało się łóżko na mrożące krew sceny batalistyczne. Jako pierwsza zdziczała mała poduszka, za szczenięcych czasów nazywana pieszczotliwie „jaśkiem”. Skoczyła zuchwale w nurt i już następnego poranka ukazała się z okazałą płetwą grzbietową uformowaną w irokeza, jakim szczycą się ortodoksyjni gówniarze o języku cuchnącym mocniej niż zawartość popielniczek po całonocnym brydżu. Na ten widok parka papuciów spazmatycznie nabrała powietrza i zanurkowała do szuflady nocnej szafki opitej jak wuj Stefan po wypłacie. Tocząca się za nimi gromadka mandarynek już nie zdążyła – zatrzaśnięte wrota zostawiły je na pastwę „jaśka”, który połknął je, nie marnując ani chwili na gryzienie.

 

        Miał rację. Intuicja powiedziała mu, żeby nie trwonił czasu. Jeszcze się nie oblizał, gdy „Małgocha” niezgrabnie wtoczyła się na tutejsze wody terytorialne, a tsunami sięgnęło kuchni. Świat stał się czarno-biały, orkowaty, z szerokim uśmiechem pełnym szpiczastego końca świata. „Małgoś” uśmiechała się czarcio, choć zapewne jakiś ortodoksyjny stomatolog doznałby orgazmu na widok śnieżnobiałego uzębienia. Ja doznałem rozwolnienia. Najwyraźniej zachwyt przyrodniczy nie był mi pisany. Szafa z rozprutym brzuchem przepływała obok bez życia. Z jej wnętrza wypływały flaki szmat. Spłowiały szlafrok nabierał wigoru, frunąc z wdziękiem jadowitej manty i merdając kolcem jadowym czającym się na krańcu paska sunącego cieniem pomiędzy skrzydłami. Rój skarpetek zbił się w ławicę i poszukiwał cieplejszych prądów nieopodal kaloryfera.

 

        Dywan przypomniał o sobie. Uniósł się, jakby wzdychał, lecz opadł przytłoczony ciężarem ulewy. Pozostał podwodnym wulkanem. Czynnym niestety i niezwykle niestabilnym. Co jakiś czas odbijało mu się, powodując że żegluga stawała się ekwilibrystycznym slalomem z przeszkodami rozmieszczonymi wzdłuż wszelkich możliwych osi. Choroba morska sprawiła, że zzieleniałem piękniej niż szafirowe laguny w reklamowych folderach. Żołądek dramatycznie wspinał się po żebrach chwytając mnie za gardło, a spazmy plamiły niespokojną toń cuchnącymi kleksami powodując nerwowość pojawiających się nie wiadomo skąd barrakud. Nie sądziłem, że mieszkam w akwarium pełnym drapieżników, jednak błyskawicznie musiałem zweryfikować dane wyjściowe w obliczu przerażających faktów.

 

        Abażur nocnej lampki oderwał się od żarówki i odfrunął z godnością albatrosa bez żalu porzucającego stały ląd na rzecz wędrówki poza horyzont. Zostałem sam. Pod prześcieradłem co prawda coś się trzęsło, jednak wolałem nie sprawdzać, kto zabrał się ze mną w dziewiczy rejs arką. Wyrwałem deskę z oparcia i usiłowałem nadać łodzi przewidywalny azymut. Dryf nie służył mojemu samopoczuciu, a bezczynność potęgowała przerażenie. Nie wiedziałem, czy jest sens nawigować, jednak szukałem zajęcia, które oderwie myśli od katastrofy. Tylko cyklonu mi brakowało do pełni nieszczęścia. Dopłynąłem do okularów podskakujących na falach. Lekko tylko nadgryzione przez morskie okonie wciąż przydawały światu ostrości.

 

        Teraz rejs nabrał nowego wymiaru. Horyzont wzniósł się do pionowych ścian. Klify wygładzone wiatrem do szklanych tafli zdawały się być niezdobyte nawet dla wytrawnych alpinistów. Szczęśliwie dostrzegłem przesmyk. Może podziemna grota? Może cieśnina między mitycznymi strażnikami okupującymi oba brzegi i czającymi się na śmiałka?

 

        - Nieważne! – pomyślałem ze straceńczym wigorem – Mam cel do którego warto płynąć. Choćby po to, by się przekonać, że jednak nie było warto.

 

        Świdraki (w których rozpoznałem drobne monety leżące uprzednio na stoliku nocnym) wściekle zaatakowały wiosło. Bydlęta! Nienażarte stworzenia przegryzły deskę szybciej niż piła łańcuchowa, czy centuria korników skrzyżowanych z termitami. Cisnąłem resztę drewna w odmęty i wyrwałem drugą deskę. Odczekałem, aż świdraki podążą za ogryzkiem wiosła, nim zanurzyłem nowe. Portugalski żeglarz rozciągnął wici i stając mi na drodze. Musiałem przeczekać i jego. Parzydełka przepływały nieznośnie wolno. Musiał chyba spruć sweter z owczej wełny, żeby dorobić się tak bogatego wystroju.

 

        Długo by opowiadać, bo świdraki wzmocnione posiłkiem rzuciły się na kolejne wiosło i trzecie też, a potem, rozzuchwalone powodzeniem do amoku, wgryzły się w dno arki. Wiosłowałem co sił, by dobić do brzegu. Strach przed Charybdą się ulotnił w obliczu gniewu oceanu, głodnych bestii morskich i robali przedzierających się przez poszycie. Przesmyk nieskończenie wolno zbliżał się do burt coraz żałośniej sterczących ponad sztorm. Z sufitu odklejały się błyskawice i pioruny. Rozpoznałem lokalizację ataku - pozostałość po lampie, która zapewne dawno utonęła przypadkiem otworzyła okna Olimpu, a Zeus Gromowładny (z wielowiekowych nudów być może) od niechcenia miotał czym popadnie do różnych obiektów o wątpliwym znaczeniu strategicznym. Chwilowo udawał, że nie dostrzega mojej gorączkowej walki o przetrwanie, dając nadzieję na ciąg dalszy. Materac był porządnie przesiąknięty strachem i oceaniczną bezwzględnością, która wtargnęła po grzbietach świdraków na pokład, gdy w końcu burta uderzyła o jeden z brzegów.

 

        - Udało się! – ryknąłem poprzez wycie wichury, która znikąd zameldowała się na miejscu zdarzenia – Będę żył!

 

        - Zobaczymy! – zagwizdał mi wiatr prosto w nos.

 

        Na grzbiecie jakiejś mniej zawziętej fali wpłynąłem w przesmyk, a okręt natychmiast trafił na twarde dno i rozpadł się na strzępy, którymi można byłoby co najwyżej napalić w piecu, ale na pewno nie płynąć dalej. Świdraki beznamiętnie otrzepały malutkie łapki, wzruszyły ramionami i cofnęły się w oceaniczną toń. Ja wyrżnąłem nosem w łachę piachu.

 

        - Będę żył – powtórzyłem.

 

        - Zobaczymy – powtórzył wiatr.

 

        Przede mną rozciągał się nieznany ląd pełen zagadkowych dźwięków i tajemnego życia, które tliło się i dyszało obserwując moje pierwsze na nim kroki. Spod prześcieradła wypełzły myszy, skorpiony i młode pancerniki. Na końcu człapał sterany życiem żółw o skorupie pomalowanej przez graficiarzy w tajemnicze hieroglify. Ten przynajmniej, zanim zniknął w gęstwinie czającej się za nadbrzeżnymi wydmami obejrzał się i sapnął coś do mnie:

 

        - Te, Zielony… Wiejemy stąd, póki się da!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz